Ostatnio zacząłem urozmaicać sobie lekkie wybiegania zrobieniem jednego, szybkiego kilometra. Przez "lekkie wybiegania" rozumiem takie typowe, lekkie dyszki, biegowe "wypełniacze", biegi regeneracyjne. Zamiast robić całą godzinę lekkiego truchtu to pod koniec wybieram sobie jeden kilometr (np. siódmy z dziesięciu) i biegnę go bardzo mocno, do odcięcia prawie. Nawet fajna odskocznia, w sumie to nawet czekam na ten moment, kiedy będę mógł przyspieszyć

Zastanawiam się tylko, czy nie gubię tu gdzieś po drodze efektu regeneracyjnego. Szczególnie chodzi mi o ścięgna i stawy. Jeden kilometr to niby nie dużo, kilka minut intensywnego wysiłku. Ale jednak trzymanie się takiej praktyki oznacza, że nie ma w zasadzie wyjść na bieganie, w których nie ma żadnego biegowego akcentu.
Więc się zastanawiam, czy jednak się nie zmusić i nie wrócić do robienia takich zupełnie lekkich dyszek, całkowicie bez akcentów. Po to, żeby pozwolić organizmowi się w pełni zregenerować.
Co sądzicie?