Antwerp Marathon
W zasadzie całkiem niedawno doszedłem jako tako do siebie po niedzielnym maratonie. Fizyczna regeneracja przebiegła bardzo szybko, ale w głowie cały czas jeszcze się kłębi. Nie wiem co myśleć o swojej formie, ani czy i jak zweryfikować cele na resztę tego roku.
Nabiegałem 3:27:09, czym poprawiłem życiówkę o prawie 6 minut – to cieszy. Tym bardziej, że jest to życiówka w kolejnym przedziale – zacząłem rok temu od 3:4x, potem było 3:3x i jest wreszcie 3:2x. No, ale z drugiej strony to mój trzeci start na królewskich dystansie i drugi maratoński rok. Poprawianie życiówek na tym etapie przygody jest w zasadzie pewnikiem, nie?
Celowałem w wynik pomiędzy 3:26 a 3:27. Zabrakło 10 sekund, żeby zmieścić się w celu. Jednak nawet nie o te sekundy chodzi. Gdybym patrzył na całkowity czas i zdawał sobie sprawę, że walczę o kilka sekund to tak ze 2 kilometry przed metą to pewnie bym je wywalczył. Nie patrzyłem, nie wiedziałem. Jedno co mialem w głowie od momentu kiedy zaczął się „prawdziwy” maraton, czyli od 32-go kilometra, to to, że nie dam rady wykonać planu i że muszę tak biec żeby zminimalizować straty.
Po stronie pozytywów oprócz życiówki zapisuję jednak jeszcze kilka rzeczy, np:
- drugą połowę pobiegłem szybciej niż pierwszą – po raz pierwszy na maratonie,
- opanowałem wreszcie picie wody z kubeczków na punktach,
Negative Split nie był jednak „czysty” bo w podziale na dyszki wygląda to tak:
49:26 [4:57]
48:43 [4:52]
48:28 [4:51]
49:40 [4:58]
+2km po 5:00
A na piątki:
24:49 [4:58]
24:37 [4:55]
24:29 [4:54]
24:14 [4:51]
24:12 [4:50]
24:16 [4:51]
24:26 [4:53]
25:13 [5:03]
+2km po 5:00
Tak żeby każdy kilometr był coraz szybszy to chyba nawet elita nie biega, ale piątki powinny wychodzić.
We wszystkich dotychczasowych biegach, w których korzystałem z wody na punktach żywieniowych, robiłem to usiłując nie zmieniać tempa i nie tracić ani jednego kroku – błąd tak się nie da. Ponieważ jednak postanowiłem po raz pierwszy nie brać na maraton własnej wody, musiałem zmierzyć się z problemem. Zwolnienie tempa na 10 sekund nie odbija się prawie w ogóle na średniej, a pozwala spokojnie przełknąć całą lub prawie całą zawartość kubeczka.
Zacznijmy jednak od początku. Jak pisałem we wcześniejszych postach, strategię oparłem o kalkulator MARCO dla celu 3:25 z założeniem, że pierwszy segment (3km) pobiegne wolniej niż przewiduje kalkulator. Dokładniej zamierzałem pobiec po 5:04 zamiast po 4:59, to w sumie różnica 15 sekund, a spokojny początek może okazać się na wagę złota. Nie chodzi nawet tyle o zaoszczędzone siły, co o stres związany z utrzymaniem tempa w tej części biegu, kiedy jest najwięcej wyprzedzania i przeciskania się przez tłum. Od 4-tego do 14-tego miało być 4:55, kolejne 14km po 4:51, potem 13km po 4:46 i ostatni kilometr z hakiem ile się da. Kto zna MARCO, wie że w tym ostatnim „wydłużonym” kilometrze ukryta jest minuta albo i lepiej zapasu. Dlatego śmiało można sobie pozwolić na modyfikowanie pierwszego segmentu.
Google mówił mi, że pogoda będzie ładna, za wyjątkiem samego startu. Potem miało się wypogodzić.
Do startu ustawiłem się w boksie na 3:30. Wejście do boksów było wedle własnego uznania. Ogólnie tłumu nie było bo strefa startowa przewidziana była na dużo większą imprezę. W maratonie biegło c.a. 2tys. asób, a z tego samego miejsca kilka godzin później ruszała główna atrakcja dnia – bieg na 10 mil, w którym brało udział 21tys. Biegaczy (startowali w dwóch falach).
Niebo było błękitne, słoneczko ładnie operowało, tylko od strony rzeki dmuchał lekki, ale wyczówalny i chłodny wiatr. Startowanie w maratonie, który jest imprezą towarzyszącą innej, większej liczebnie ma masę zalet - zaczynając od wspomnianej luźnej strefy startowej. Dzięki temu procedura startowa przebiegła (nomen omen) naprawdę gładko. Od momentu kiedy głos w głośnikach skończył odliczanie, a w powietrze wystrzeliło kolorowe konfetti do chwili, w której przekroczyłem linię startu minęło mniej niż minuta.
Wszyscy ruszyli podobnym tempem, nie widziałem żadnych „sprinterów”. Pewnie byli, tylko stali w pierwszym boksie
Nie musiałem nikogo wyprzedzać i ogólnie można było bez problemu biec swoim równym tempem.
Dosłownie 300 może 400 metrów za startem pogoda zaczęła się psuć. Zrobiło się szaro i zaczęło mżyć. Pomyślałem sobie, że tak właśnie miało być zgodnie z prognozą i że pewnie się jeszcze wypogodzi. I tak było – deszcz, drobny grad, słońce, wiatr – wszystko miało swoje miejsce na trasie. Z tym, że tylko wiatr tak naprawdę przeszkadzał. Reszta była obojętna.
Oczywiście biegnąc po 5:04 cały czas myślałem czy to tak wypada biec na zawodach , ale na szczęście już wiem co jest na ostatnich kilometrach kiedy na pierwszych jest szarża. Dlatego spokojnie biegłem swoje aż do drugiego kilometra, gdzie trasa wbiegała do tunelu prowadzącego na drugą stronę rzeki. Wejście do tunelu to wyraźny zbieg, więc pozwoliłem sobie żeby tempo nieco wzrosło. Pomyślałem sobie - na końcu musi być taki sam podbieg to będzie z czego tracić.
W tunelu, kiedy tylko straciłem kontakt wzrokowy z niebem nad głową przestałem orientować się czy jest z górki czy pod górkę - na serio ludzki mózg jest taki głupi. Wydawało mi się, że jest cały czas tak samo czyli płasko, ale w którymś momencie zaczęło się robić ciężko. Dopiero oglądając wykresy w Garmin Connect zorientowałem się, że tętno dobiło tam prawie do 180 czyli do wartości, którą ponownie osiągnęło dopiero na ostatnich kilometrach.
Kiedy wybiegliśmy z tunelu było już po deszczu. Gdzieś w tunelu zegarek odpikał 3-ci kilometr więc zacząłem przyspieszać. Tempo 4:55 to ciut wolniejsze od mojego treningowego M, a więc mogę tak długo i komfortowo. Zacząłem jednak zauważać, że ilekroć wokół mnie nie było innych biegaczy, dmuchający od rzeki wiatr dawał się wyraźnie odczuć. Pomyślałem, że nawet jeżeli narazie biegnie się lekko to nie warto tracić sił. Takim tempem biegnie sporo osób, więc zawsze można się kogoś uczepić. Grupki tworzyły się i dzieliły jak bąble w lava-lampie, ale jeden koleżka biegł ze mną cały czas. Widać też mu to odpowiadało.
Miałem zapytać czy będzie później przyspieszał czy biegnie jednym tempem, ale że nieśmiały jestem to biegliśmy tak sobie bez słowa. Okazało się jednak, że nie zamierzał przyspieszać, a przynajmniej nie tam gdzie ja i kiedy zwiększyłem tempom został z tyłu. To było na 14-tym km, a nowe tempo 4:51 to moje M z treningów. Przyspieszenie na tym etapie nie kosztowało mnie jeszcze zbyt dużo wysiłku. Przyspieszanie kiedy ma się już swoje w nogach to jedna rzecz, której Daniels uczy doskonale.
Na trasę nie brałem wody, ale wziąłem żele (PowerGel). W sumie trzy - dwa truskawkowo-bananowe i jeden jabłkowy z kofeiną. Te bez kofeiny na dziesiąty i trzydziesty kilometr, a kofeinowy na połówkę. Bardzo cenną okazała się porada wyczytana ostatnio u Bartka Olszewskiego, że nie warto męczyć się z wyciskaniem żelu do ostatniej kropli. Niby czywista sprawa, ale jednak mój mózg jest jakoś inaczej popodłączany i czasem potrzeba, żeby ktoś inny mi coś takiego powiedział.
Na dziewiętnastym znaczniku sięgnąłem po żel i zorientowałem się, że zostały mi dwa truskawkowo-bananowe. To znaczy, że jabłkowy pożarłem jako pierwszy nie zwracając uwagi ani na kolor opakowania ani na smak. Trudno.
Wiatr nie dawał za wygraną, ale bardzo uważałem żeby się nie odsłaniać. Gdzieś koło 25-go km wybiegliśmy z zabudowań i dalsza trasa prowadziła wzdłuż jakiegoś nasypu, za którym musiała być otwarta przestrzeń bo nie wystawał żaden budynek czy drzewo. Później na mapie sprawdziłem, że to lotnisko. Mniej więcej w tym czasie stawka wokół mnie zaczęła się przerzedzać, a najbliższa zwarta grupa była kilkadziesiąt metrów przede mną. uznałem, że warto podgonić za cenę osłony przed wiatrem. To pierwszy bieg, w którym empirycznie zdałem sobie sprawę z tego jaką różnicę robi bieg w grupie.
Na szczęście niedługo wbiegliśmy w jakieś osiedle domków i przestało tak wiać. Kolejny segment mojej rozpiski od MARCO skończyłem czując się ciągle dość dobrze, ale miałem pewne już pewne obawy co do dalszego przyspieszania. Na razie jednak obawy schowałem do kieszeni. W miarę zwiększania tempa coraz trudniej było znaleźć partnera do podczepiania się. W relatywnie niewielkiej grupie uczestników prawdopodobieństwo znalezienia kogoś o podobnej strategii nie jest duże. Sądzę, że więcej osób próbuje pokonać dystans równym tempem. Dlatego teraz ci biegnący po ~4:45 byli już mocno z przodu.
Punkt pomiarowy na 30-tym kilometrze minąłem mieszcząc się jeszcze w założonym tempie tego najszybszego fragmentu. Mimo, że zaczęło padać a między drobne krople mrzawki wkradały się igiełki lodu, trzymałem fason jeszcze przez kolejny kilometr. Jak to mówią? Maraton to 32km rozgrzewki i 10km wyścigu. No to ja zacząłem słabnąć już pod koniec rozgrzewki.
Gdzieś w połowie 32-go kilometra wbiegliśmy do parku. Pamiętam dokładnie, że to właśnie tam zaczął się kryzys. Morale siadło i nic w zasięgu wzroku nie było go w stanie podnieść. Park to otwarta przestrzeń , a co za tym idzie znów zacząłem czuć wiatr. Przestało wprawdzie padać, a wiatr nie był chyba już taki silny, ale to był ten moment kiedy byle co przeszkadza. Poczułem się bardzo sam. Stawka mocno się rozciągnęła, a trasa oplatał park tak, że w oddali widziałem małe postacie biegaczy hen przede mną.
Zacząłem słabnąć na tyle, że poważnie zwątpiłem czy dam radę dobiec do mety - nie mówiąc o jakimkolwiek czasie. Naszła mnie refleksja - czy to, że zapłaciłem już za wrześniowy maraton w Berlinie to wystarczający powód żeby się pchać w coś takiego jeszcze raz. Maratony nie są dla mnie, nie mam na to siły i nie mam z tego frajdy - myślałem.
Moja żona chyba intuicyjnie wyczuła co się dzieje bo w tych trudnych chwilach na wyświetlaczu mojego Garmina pojawił się SMS: "dasz radę". A dam! Tylko musiałem jeszcze ustalić co ja właściwie zamierzam dać radę. Zrealizowanie założeń czyli powrót do tempa odcinak na poziomie 4:46 nie wchodziło już w grę.
Dam radę dobiec. I zrobię to jak najlepiej potrafię. To już niedaleko. Na ostatnim kilometrze pstanowiłem spróbować wyprzedzić jeszcze kilka osób, co nawet się udawało aż w końcu utkwiłem wzrok w plecach jakiegoś biegacza, którego nie mogłem dojść. Utrzymam chociaż jego tempo. Biegłem tak za nim nie patrząc na nic - tylko na napis na jego koszulce. Na ile rozumiem niderlandzki, koleś należał do jakiegoś strażackiego klubu sportowego.
I nagle na 42-gim znaczniku pan strażak osłabł albo zwolnił bo już mu było obojętne tempo ostatnich metrów, a mnie roześmiała się paszcza. Chyba po raz pierwszy na zdjęciach z finiszu na mojej twarzy maluje się coś na kształt szczęścia - na ogół wyglądam jak zdjęty z krzyża. To szczęście przede wszystkim wynikało z tego, że to już koniec, że nie muszę więcej biegać...
Po biegu postanowiłem po raz pierwszy w życiu skorzystać z masażu. Już wcześniej myślałem, że kiedyś muszę spróbować, a napierniczające mnie niemożebnie pośladki były dodatkowym bodźcem. W kolejce do masażu stałem dobre 20 minut albo i dłużej. Piszę "stałem" bo to się zasadniczo robi w kolejce, ale tak naprawdę to na zmianę kucałem i wstawałem oparty rękami o kolana, walcząc z zawrotami głowy.
Miła pani masażystka zapytała mnie gdzie najbardziej boli. Jak miałem powiedzieć, że bolą mnie pośladki - przecież nieśmiały jestem. Powiedziałem więc, że uda - w końcu są najbliżej od źródła problemu. To było bez sensu - już lepiej było by gdybym powiedział, że łydki. Też bolały. Nic to. Może jednak ten masaż coś dał bo kolejne dni nie były tak bolesne jak po poprzednich maratonach.
Epilog
Ktoś w komentarzach napisał, że pewnie tak długo nie ma relacji bo muszę wyjść z traumy. Coś w tym jest. Nachodzą mnie różne myśli. Dominująca jest ta, ze szybko osiągnąłem kres swoich możliwości. Dalsze bieganie progów, longów, interwałów itp. już nic nie zmieni. Może dam w ten sposób radę poprawić wynik o 3, a może o 5 minut, ale to będzie długa droga przez mękę.
Jeżeli chcę poważnie myśleć o 3:20 na jesieni, musze pracować nad techniką. Na
filmikach z biegu widać jak rozrzucam nogi na prawo i lewo. Nikt tak pokracznie nie biega jak ja. Mój styl, a raczej jego brak wyraźnie odróżnia mnie od wszystkich biegaczy - nawet ci którzy biegną wolniej, biegną ładniej. Ja wiem, że w maratonie nie ma punktów za styl, ale coś mi mówi, że zwiększając intensywność tych nieskoordynowanych konwulsji, które służa mi za krok biegowy, prędzej czy później skończę z kontuzją.
Nigdy nie miałem wytrwałości i motywacji do ćwiczeń pozabiegowych. Próbowałem zestawów na stabilność itp., ale po tygodniu czy dwóch zawsze je porzucałem.
Jeśli nie starczy mi determinacji żeby popracować nad nastawieniem mojej wykoślawionej sylwetki biegowej to Berlin będzie wielkim rozczarowaniem.
Ale spróbuję. Wiem, że chcę. Choć jeszcze dwa dni temu nie byłem pewien.