Kończę zabawę w bicie życiówek na długich dystansach na jakiś czas, bo nie mam do tego głowy. Od początku było źle, wszystko mi przeszkadzało, tłum, ciasne zakręty, słońce, a ostatecznie decyzję podjęłam około 9-10km, dobiegłam chyba do 12km, bo stamtąd można było sensownie wrócić do depozytów. Ale i tak te 3-4km marszobiegu do nich to był najdłużej ciągnący się bieg mojego życia. Uznałam jednak, że tak zachowam resztkę honoru, nie chciałam truchtać do mety, a potem sypać wymówkami. W sumie jedyne, czego sobie nie wymyśliłam, to ból achillesów, który odzywa się czasami i odezwał się dziś. Na pewno bardzo siada mi od tego technika i ekonomika biegu. Ale to tylko część, ogólnie szkoda gadać.
Chyba przechodzę do kolejnego klasycznego etapu życia biegacza amatora. Tylko patrzeć jak przerzucę się na ultra, tri, albo zacznę wszystkim dookoła wmawiać, że bieganie to tylko dla przyjemności, a życiówki nie mają sensu. Ani chybi.
Szkoda Przecież masz wszystkie papiery na tą cholerną setkę. Oczywiście jak boli to szkoda zdrowia i lepiej DNF niż sobie coś zmasakrować, ale jak ochłoniesz to nie przerzucaj się jeszcze na ultra. Na to zawsze jest czas. Możesz powalczyć z dychą jeżeli masz z tego więcej frajdy. A potem połówkę zaatakować z nienacka.
Glowa do gory Magda, czasem jak to mowia, trzeba siegnac dna by latwo sie odbic od niego.
Ja ostatnio tez mam biegowy dolek. Nie wiem co biegac, jak biegac, ile i po co... Nawet zonka mowi, ze mnie nie poznaje bo motywacja mi spadla na maxa. Biegam bo biegam, ale czesto bez przyjemnosci. Dzis przykladowo umordowal mnie BS w tempie 5:30