W ostatnich dniach oprócz treningu, spania i panowania nad rosnącą paniką, zajmuję się głównie kompresją, układaniem, pakowaniem, ważeniem- rzeczy, jedzenia i myśli. Zadanie logistyczne tylko z pozoru wydaje się być łatwym. Wziąć tyle, żeby nie zmarznąć w nocy, nie zagłodzić się i jednocześnie nie objuczyć jak wielbłąd i nie zakopać w piasku już na pierwszym kroku. Chodzę po sklepie i oglądam etykiety przeliczając w myślach...orzeszki, sezamki, batoniki, musli, kaszka dla dzieci...kalorie, gramy...wydawało mi się, że uzbieranie 15tys kcal to łatwizna. Wcale tak nie jest.
Dzisiaj przyjechał ostatni element ekwipunku- 200 gramowy śpiwór puchowy od Cumulusa- waży tyle ile jeden superlekki liofilizowany obiad. Ciągle waham się czy zabierać kijki.
A mówią, że bieganie jest łatwe.
Bartek Mejsner- przez Marathon des Sables na Muztagh Ata
Moderator: infernal
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
-Nigdy nie wrócę do tego piekła- to właśnie powtarzałem sobie każdego dnia w samo południe, kiedy temperatura zbliżała się do 45 stopni celsjusza, a słońce zdawało się przewiercać moją czapkę na wylot. To właśnie upał wbijający się wraz z wszechobecnym piaskiem w każdy zakamarek ciała i chłód wpełzający nocą do śpiwora będą kojarzyły mi się z pustynią. Sahara jest właśnie taka- inna co krok, zmieniająca swoje oblicze, najdalsza od wyobrażeń o monotonii jak tylko się da. Już pierwszego dnia zakopałem się w piasku ogromnych wydm- niekończącego się jak sięgnąć wzrokiem żółtego morza. Brnąc, zapadając się, zsuwając- dumałem - jest gorzej niż myślałem, a przecież myślałem, że będzie bardzo ciężko. Każdy krok w górę wydmy powoduje jej osuwanie- krok w górę- pół kroku w dół- syzyfowa praca. W pewien sposób czułem się podobnie, jak wtedy kiedy po raz pierwszy stanąłem u stóp alpejskiego wzniesienia podczas biegu dookoła Mount Blanc. Mały ja.
Spartańskie warunki obozu kontrastują z wojskową wręcz organizacją. Logistyka Marathon Des Sables jest zadziwiająca- składanie, rozkładanie obozu wraz z jego infrastrukturą- szpitalem, biurem, punktem łączności, dystrybucja wody- wszystko to jak w zegarku. Nie zapomnę ulgi, z którą po każdym etapie kładłem się na dywanie chroniąc się przed żarem pod czarnym berberyjskim kocem. Było niewygodnie i twardo, wszystko pokryte warstwą piachu, śmierdziało, a mimo to codziennie wracałem na swoje miejsce w obozie z ulgą i radością, że dałem radę. Wyjątkowość tego biegu wiąże się właśnie z obozem- tylko tu, po środku pustyni gwiazdy światowych biegów ultra są na wyciągnięcie ręki, widać jak zmagają się z tymi samymi przeciwnościami, uśmiechają się, zbierają patyki na ognisko, stoją w kolejce po wodę. Poznałem ludzi, których nigdy nie zapomnę, mam ich wyrytych w głowie na zawsze chociaż spędziliśmy ze sobą zaledwie 10 dni.
Byłem głodny- to zupełnie nowe doznanie, jakiego doświadczyłem. Głód jest jak ból- nie da się o nim zapomnieć, nie pozwala zasnąć, nie pozwala odzyskać sił, zabiera wolę walki. Był dla mnie gorszy od pragnienia- byłem prawie cały czas odwodniony, ale pragnienie mnie nie dręczyło, głód tak- nie opuszczał mnie od początku do końca, a główny posiłek był najlepszym i najbardziej wyczekiwanym momentem dnia. Torba liofilizatu poruszała moje ślinianki niczym najlepszy frykas.
Biegnąc nocą, po dnie zaschniętego jeziora, podczas najdłuższego etapu, myślałem, że to najpiękniejsze niebo jakie kiedykolwiek widziałem. Bezkresna przestrzeń pustyni przykryta rozgwieżdżoną ciemnogranatową czapką, absolutna cisza - w samym środku tylko ja- jakby nie było nic. Te chwile kiedy poruszałem się po gładkiej jak stół nawierzchni były prawdziwą rzadkością- nawet kiedy było twardo- to jednocześnie bardzo kamieniście. Zmęczone ciało płata figle, nie zliczę ile razy kopnąłem w kamień widząc go przed sobą wyraźnie. Zupełnie jakby komunikacja między oczami, a stopami ulegała stopniowemu paraliżowi.
Każdy dzień był trudniejszy od poprzedniego dla mojego ciała, a jednocześnie łatwiejszy dla głowy. Miałem coraz bardziej poobijane i poobcierane stopy, czułem ból mięśni, ścięgien, miałem skurcze, oparzenia słoneczne, coraz mniej sił i energii, jednocześnie budził się we mnie rodzaj akceptacji dla tego wszystkiego w perspektywie zbliżającego się i upragnionego końca, nagrody za upór. Tak naprawdę podczas całej imprezy nie było jednej krótkiej chwili w której zwątpiłbym, że dotrę na linię mety. Nigdy nie poparłem moich przygotowań tak ogromną motywacją i wolą wytrwania. Walczyłem o jak najlepszy wynik mając jednocześnie w głowie jako priorytet takie gospodarowanie siłami i zdrowiem żeby wystarczyło do końca. Nie potrafię opisać euforii jaką czułem przekraczając linię upragnionej mety.
Wrócę tam.
Spartańskie warunki obozu kontrastują z wojskową wręcz organizacją. Logistyka Marathon Des Sables jest zadziwiająca- składanie, rozkładanie obozu wraz z jego infrastrukturą- szpitalem, biurem, punktem łączności, dystrybucja wody- wszystko to jak w zegarku. Nie zapomnę ulgi, z którą po każdym etapie kładłem się na dywanie chroniąc się przed żarem pod czarnym berberyjskim kocem. Było niewygodnie i twardo, wszystko pokryte warstwą piachu, śmierdziało, a mimo to codziennie wracałem na swoje miejsce w obozie z ulgą i radością, że dałem radę. Wyjątkowość tego biegu wiąże się właśnie z obozem- tylko tu, po środku pustyni gwiazdy światowych biegów ultra są na wyciągnięcie ręki, widać jak zmagają się z tymi samymi przeciwnościami, uśmiechają się, zbierają patyki na ognisko, stoją w kolejce po wodę. Poznałem ludzi, których nigdy nie zapomnę, mam ich wyrytych w głowie na zawsze chociaż spędziliśmy ze sobą zaledwie 10 dni.
Byłem głodny- to zupełnie nowe doznanie, jakiego doświadczyłem. Głód jest jak ból- nie da się o nim zapomnieć, nie pozwala zasnąć, nie pozwala odzyskać sił, zabiera wolę walki. Był dla mnie gorszy od pragnienia- byłem prawie cały czas odwodniony, ale pragnienie mnie nie dręczyło, głód tak- nie opuszczał mnie od początku do końca, a główny posiłek był najlepszym i najbardziej wyczekiwanym momentem dnia. Torba liofilizatu poruszała moje ślinianki niczym najlepszy frykas.
Biegnąc nocą, po dnie zaschniętego jeziora, podczas najdłuższego etapu, myślałem, że to najpiękniejsze niebo jakie kiedykolwiek widziałem. Bezkresna przestrzeń pustyni przykryta rozgwieżdżoną ciemnogranatową czapką, absolutna cisza - w samym środku tylko ja- jakby nie było nic. Te chwile kiedy poruszałem się po gładkiej jak stół nawierzchni były prawdziwą rzadkością- nawet kiedy było twardo- to jednocześnie bardzo kamieniście. Zmęczone ciało płata figle, nie zliczę ile razy kopnąłem w kamień widząc go przed sobą wyraźnie. Zupełnie jakby komunikacja między oczami, a stopami ulegała stopniowemu paraliżowi.
Każdy dzień był trudniejszy od poprzedniego dla mojego ciała, a jednocześnie łatwiejszy dla głowy. Miałem coraz bardziej poobijane i poobcierane stopy, czułem ból mięśni, ścięgien, miałem skurcze, oparzenia słoneczne, coraz mniej sił i energii, jednocześnie budził się we mnie rodzaj akceptacji dla tego wszystkiego w perspektywie zbliżającego się i upragnionego końca, nagrody za upór. Tak naprawdę podczas całej imprezy nie było jednej krótkiej chwili w której zwątpiłbym, że dotrę na linię mety. Nigdy nie poparłem moich przygotowań tak ogromną motywacją i wolą wytrwania. Walczyłem o jak najlepszy wynik mając jednocześnie w głowie jako priorytet takie gospodarowanie siłami i zdrowiem żeby wystarczyło do końca. Nie potrafię opisać euforii jaką czułem przekraczając linię upragnionej mety.
Wrócę tam.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659