rubin - SOG-U 2019 < 24h
Moderator: infernal
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
W południe zaczęłam pisać coś o swoich wielkich obawach. Nie skończyłam, bo przeszkodził telefon; w ciągu chwili sporo może się wydarzyć i poprzestawiać priorytety. Tzn. wszystko nadal jest ważne i jak to się mówi – życie toczy się dalej, bo musi, bo drobiazgami trzeba barwić szare i dodawać jakości temu co jest i nawet temu, czego nie chcemy. Tylko po cholerę to szare?
Ubiegły tydzień 4 dni, ~70 km, ~1000m+, trail
Przygotowuję się, ale coraz bardziej jestem niegotowa. Albo może już dawno byłam taka niegotowa, tylko nawet o tym nie wiedziałam?
Mętny ten mój wpis jakiś, a więc kolorowo z grani Sokolich Gór (to naprawdę jest nasza ścieżka biegowa):
Ubiegły tydzień 4 dni, ~70 km, ~1000m+, trail
Przygotowuję się, ale coraz bardziej jestem niegotowa. Albo może już dawno byłam taka niegotowa, tylko nawet o tym nie wiedziałam?
Mętny ten mój wpis jakiś, a więc kolorowo z grani Sokolich Gór (to naprawdę jest nasza ścieżka biegowa):
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Koniczynka Trail Marathon – powrót do korzeni.
Grafika pochodzi z koszulki, jaką otrzymałam w piątkowy poranek. Jej wizja odwołuje się do skojarzeń z „polowaniem nieustępliwym” czyli z bezkrwawymi łowami na wyczerpanie. To ostatnie zapewnione mieliśmy w maratońskim pakiecie.
Żeby jednak móc cokolwiek wyczerpać - najpierw trzeba mieć coś do wyczerpania, oddania. A ja - jak pusty, sflaczały balonik. A przecież nawet próżnia ma swoją energię. Było mi zupełnie obojętne: ukończę, nie ukończę, czas…
Z każdym kolejnym podejściem, coraz głębszym oddechem i niepewnym krokiem przypominało mi się, że warto pozwolić sobie na cierpienie – bo to oznacza, że dusza jeszcze żyje. No i bęc! Na najbardziej stromych schodach poślizgnęłam się i okropnie stłukłam kość piszczelową, chyba jeszcze przed półmetkiem. Rozcięta skóra, ból straszny i myśl, by na najbliższym punkcie zatrzymać się przy medykach GOPR-u i tam zakończyć bieg; byłam pewna i zdecydowana, że tak właśnie zrobię. Nie zatrzymałam się jednak - zrezygnowałam z rezygnacji i przebiegłam dalej - ból to żadna wymówka; ranę obmyłam muszynianką z butelki.
Koniczynka na opak - moje łowy były krwawe. Choć nie wiem, czy udało mi się cokolwiek wyczerpać, oddać i z siebie wyrzucić - na pewno sama głęboko i zachłannie zaczerpnęłam i nabrałam oddechu. O tu:
źródło: marekowczarz.pl
Ok. 40 km, +1425m; trasa techniczna i miejscami bardzo wymagająca; 5h08'40"; mimo wszystko byłam 5 na kilkanaście babek.
Pół godziny szybciej niż rok temu.
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Goję nogi i koję nerwy
Więzadło w stawie skokowym już nie boli, lekko tylko czuję, więc oszczędzam. Rana na piszczelu dawno zasklepiona; strasznie swędzi, tylko nie mogę się podrapać - guz i wielki siniec nie pozwalają.
10 dni do startu, a ja mam wrażenie, że przez nerwy ostatnich tygodni uleciało ze mnie wszystko to, nad czym wcześniej pracowałam. Nie martwi mnie to jednak. Wiem już dzisiaj, że cały ostatni weekend maja będę przeklinać chwilę, w której zapisywałam się na ten bieg. Mimo wszystko - nie mogę się doczekać. To musi być jakaś choroba psychiczna, a przynajmniej lekkie skrzywienie. Pewnie kilkanaście razy się tam popłaczę, siądę pod drzewem i będę udawała, że mnie nie ma. Na każdej mijanej mecie będę przechodzić walkę z myślami - czy to już tu kłaść się na tarczy, czy walczyć dalej.
Mam jednak inspirację i przyjacielskie, duchowe wsparcie. Nie dam się łatwo zdjąć z trasy. Dojdę najdalej, jak tylko to będzie możliwe. Wejdę w to jak w kokon
PS. Jesienią ubiegłego roku pisałam relację z biegowej wyprawy przyjaciela - Łukasza (wlodec) Głównym Szlakiem Beskidzkim. Obecnie Łukasz jest za półmetkiem kolejnego swojego marzenia - od niedzieli samotnie, bez wsparcia biegnie Głównym Szlakiem Sudeckim. To jest coś, co w bieganiu podoba mi się najbardziej. O to mi właśnie chodzi!
https://www.facebook.com/events/1591909427752879/
Więzadło w stawie skokowym już nie boli, lekko tylko czuję, więc oszczędzam. Rana na piszczelu dawno zasklepiona; strasznie swędzi, tylko nie mogę się podrapać - guz i wielki siniec nie pozwalają.
10 dni do startu, a ja mam wrażenie, że przez nerwy ostatnich tygodni uleciało ze mnie wszystko to, nad czym wcześniej pracowałam. Nie martwi mnie to jednak. Wiem już dzisiaj, że cały ostatni weekend maja będę przeklinać chwilę, w której zapisywałam się na ten bieg. Mimo wszystko - nie mogę się doczekać. To musi być jakaś choroba psychiczna, a przynajmniej lekkie skrzywienie. Pewnie kilkanaście razy się tam popłaczę, siądę pod drzewem i będę udawała, że mnie nie ma. Na każdej mijanej mecie będę przechodzić walkę z myślami - czy to już tu kłaść się na tarczy, czy walczyć dalej.
Mam jednak inspirację i przyjacielskie, duchowe wsparcie. Nie dam się łatwo zdjąć z trasy. Dojdę najdalej, jak tylko to będzie możliwe. Wejdę w to jak w kokon
PS. Jesienią ubiegłego roku pisałam relację z biegowej wyprawy przyjaciela - Łukasza (wlodec) Głównym Szlakiem Beskidzkim. Obecnie Łukasz jest za półmetkiem kolejnego swojego marzenia - od niedzieli samotnie, bez wsparcia biegnie Głównym Szlakiem Sudeckim. To jest coś, co w bieganiu podoba mi się najbardziej. O to mi właśnie chodzi!
https://www.facebook.com/events/1591909427752879/
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Ultramaratony są magiczne, zwłaszcza te w górach. Długo można by gadać i opowiadać, a i tak nie odda się ich ducha i atmosfery.
Pełnometrażowy film - relację z mojego ubiegłorocznego rzeźnickiego debiutu obejrzałam dopiero dzisiaj, oczywiście nie znalazłam się, ale nic to. Pamiątkę nie do zapomnienia ciągle mam w sercu.
https://www.youtube.com/watch?v=A48nIg5elOk
W tym roku mam zamiar dotrzeć chociaż do 100km. Ciekawe, ciekawe... jeszcze żaden bieg nie był dla mnie taką zagadką. Przedziwna pora startu, zupełnie nowa trasa, dystans jakiego jeszcze nie widziałam, organizacja kuszących po drodze met, niedawna, mam nadzieję skutecznie wyleczona kontuzja...
Jestem spakowana. Jutro jadę w inny świat!
Pełnometrażowy film - relację z mojego ubiegłorocznego rzeźnickiego debiutu obejrzałam dopiero dzisiaj, oczywiście nie znalazłam się, ale nic to. Pamiątkę nie do zapomnienia ciągle mam w sercu.
https://www.youtube.com/watch?v=A48nIg5elOk
W tym roku mam zamiar dotrzeć chociaż do 100km. Ciekawe, ciekawe... jeszcze żaden bieg nie był dla mnie taką zagadką. Przedziwna pora startu, zupełnie nowa trasa, dystans jakiego jeszcze nie widziałam, organizacja kuszących po drodze met, niedawna, mam nadzieję skutecznie wyleczona kontuzja...
Jestem spakowana. Jutro jadę w inny świat!
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Kim jest ultramaratończyk?
To człowiek, który daje sobie dużo czasu.
Wystartowaliśmy w Cisnej, w sobotę o godzinie 22:00. Pełen dystans miał wynosić coś pomiędzy 134 a 141 km, suma przewyższeń natomiast od +/- 8200m do +/- 12600m. Do ostatniej chwili nie było wiadomo. Mieliśmy, jak to pięknie określił jeden ze współzawodników – „zbadać trasę bojem”. Czas na pokonanie całości: 24 godziny, czyli do godziny 22:00 w niedzielę; wydaje się że dużo, ale to była trudna trasa. Bardzo strome podbiegi i zbiegi; ciężkie podłoże wymagające nieustannego skupienia i ostrożności, trochę błota, cuchnące padliną bagna. Niewiele odcinków dających wytchnienie i pozwalających na swobodny bieg.
Absolutnie na to nie narzekam. Lubię ekstremalne warunki na ścieżkach biegowych. Ja tylko nie potrafię na nich szybko... bo albo nie mam wystarczająco siły w górę, albo się boję w dół.
Za to nie obawiałam się, że będę musiała najpierw biec przez całą noc. To już miałam wcześniej przećwiczone. Kryzys pojawił się rankiem, przed pierwszym PK; 8 godzina biegu i wspinaczki, około 54 km. Nogi szły, ale oczy? Same się zamykały. Na wszelki wypadek ostrzegłam towarzyszy, że jeśli za chwilę się przewrócę nie znaczy, że zemdlałam, ja tylko zwyczajnie usnęłam. Przykryć i zostawić.
Kryzysy mają to do siebie, że przychodzą i odchodzą, trzeba jedynie im na to pozwolić i absolutnie się nie poddawać. Podwójna herbata w Wołosatem obudziła mnie na dobre, bo usnęłam dopiero w poniedziałek o 2 nad ranem
Zanim jednak dotarłam do Wołosatego po drodze mijałam bajkowe scenerie. W środku nocy szlak oznaczony solarnymi lampionami - wbite w ziemię, pomiędzy powalone konary, głazy, krzewy – cudownie! Chwile w deszczu, delikatny wiatr w całkowitych ciemnościach; wąziutkie ścieżki na szerokość jednej stopy, wysokie trawy i rozłożyste łopiany łaskoczące po łydkach. Śpiew ptaków przed świtem. I to fioletowo-purpurowe niebo, za chwilę różowe, a za chwilę złote. Mgły kryjące wszystko to, co w dolinach i wynurzające się znad nich wierzchołki gór. Rześkie, pachnące ziołami powietrze.
Najpiękniejsze jednak dopiero czekało:
Niekończące się stromizny wyciskały z nas ostatnie soki, by za chwilę z powrotem nakarmić niezwykłą urodą bieszczadzkich połonin. W górę, w dół, w górę, jeszcze bardziej w górę i dalej w górę, w dół, zieleń, błękit, pomarańcz. To pamiętam, zamykam oczy i widzę: góry – moje opium.
Ultramaratończyk daje sobie dużo czasu. Nie da się dobrze przygotować do ekstremalnie trudnych biegów w krótkim czasie i w sposób niecierpliwy. Stu kilometrów byłam tak pewna, jak tego, że dzisiaj jest środa. Wielu innych startujących, jeżeli nastawiali się na walkę – to raczej o dobrą lokatę, a nie z limitami. A tu taka niespodzianka Bieg na pełnym dystansie ukończyło 7% startujących. 17 osób spośród 248. Ja, zamiast do minimum setki dotarłam do PK na 89,6 km – w Brzegach Górnych. Przekroczyłam limit, musiałam więc oddać chip. Jestem klasyfikowana na dystansie 88km. Żal było mi strasznie – bo chociaż byłam po czasie, sporo ponad 17 godzin w trasie – to nadal miałam energię i siłę do dalszej drogi.
To naprawdę był trudny bieg. Nie żebym się tłumaczyła. Nie mam w sobie ducha rywalizacji i to gdzie jestem na liście jest dla mnie daleko mniej ważne od tego, czego mogłam dotknąć swoimi zmysłami.
Cieszę się, że byłam. To była dla mnie najsolidniejsza jak dotąd lekcja. Dzięki niej wiem, jak daleka jeszcze przede mną droga do Valnord, do startu i mety w Ordino. Zdecydowanie muszę odważyć się, by trenować intensywniej.
Zerknęłam dziś do kalendarza przyszłorocznych świąt. BrzU wypada na 21 maja. Dobrze się składa
To człowiek, który daje sobie dużo czasu.
Wystartowaliśmy w Cisnej, w sobotę o godzinie 22:00. Pełen dystans miał wynosić coś pomiędzy 134 a 141 km, suma przewyższeń natomiast od +/- 8200m do +/- 12600m. Do ostatniej chwili nie było wiadomo. Mieliśmy, jak to pięknie określił jeden ze współzawodników – „zbadać trasę bojem”. Czas na pokonanie całości: 24 godziny, czyli do godziny 22:00 w niedzielę; wydaje się że dużo, ale to była trudna trasa. Bardzo strome podbiegi i zbiegi; ciężkie podłoże wymagające nieustannego skupienia i ostrożności, trochę błota, cuchnące padliną bagna. Niewiele odcinków dających wytchnienie i pozwalających na swobodny bieg.
Absolutnie na to nie narzekam. Lubię ekstremalne warunki na ścieżkach biegowych. Ja tylko nie potrafię na nich szybko... bo albo nie mam wystarczająco siły w górę, albo się boję w dół.
Za to nie obawiałam się, że będę musiała najpierw biec przez całą noc. To już miałam wcześniej przećwiczone. Kryzys pojawił się rankiem, przed pierwszym PK; 8 godzina biegu i wspinaczki, około 54 km. Nogi szły, ale oczy? Same się zamykały. Na wszelki wypadek ostrzegłam towarzyszy, że jeśli za chwilę się przewrócę nie znaczy, że zemdlałam, ja tylko zwyczajnie usnęłam. Przykryć i zostawić.
Kryzysy mają to do siebie, że przychodzą i odchodzą, trzeba jedynie im na to pozwolić i absolutnie się nie poddawać. Podwójna herbata w Wołosatem obudziła mnie na dobre, bo usnęłam dopiero w poniedziałek o 2 nad ranem
Zanim jednak dotarłam do Wołosatego po drodze mijałam bajkowe scenerie. W środku nocy szlak oznaczony solarnymi lampionami - wbite w ziemię, pomiędzy powalone konary, głazy, krzewy – cudownie! Chwile w deszczu, delikatny wiatr w całkowitych ciemnościach; wąziutkie ścieżki na szerokość jednej stopy, wysokie trawy i rozłożyste łopiany łaskoczące po łydkach. Śpiew ptaków przed świtem. I to fioletowo-purpurowe niebo, za chwilę różowe, a za chwilę złote. Mgły kryjące wszystko to, co w dolinach i wynurzające się znad nich wierzchołki gór. Rześkie, pachnące ziołami powietrze.
Najpiękniejsze jednak dopiero czekało:
Niekończące się stromizny wyciskały z nas ostatnie soki, by za chwilę z powrotem nakarmić niezwykłą urodą bieszczadzkich połonin. W górę, w dół, w górę, jeszcze bardziej w górę i dalej w górę, w dół, zieleń, błękit, pomarańcz. To pamiętam, zamykam oczy i widzę: góry – moje opium.
Ultramaratończyk daje sobie dużo czasu. Nie da się dobrze przygotować do ekstremalnie trudnych biegów w krótkim czasie i w sposób niecierpliwy. Stu kilometrów byłam tak pewna, jak tego, że dzisiaj jest środa. Wielu innych startujących, jeżeli nastawiali się na walkę – to raczej o dobrą lokatę, a nie z limitami. A tu taka niespodzianka Bieg na pełnym dystansie ukończyło 7% startujących. 17 osób spośród 248. Ja, zamiast do minimum setki dotarłam do PK na 89,6 km – w Brzegach Górnych. Przekroczyłam limit, musiałam więc oddać chip. Jestem klasyfikowana na dystansie 88km. Żal było mi strasznie – bo chociaż byłam po czasie, sporo ponad 17 godzin w trasie – to nadal miałam energię i siłę do dalszej drogi.
To naprawdę był trudny bieg. Nie żebym się tłumaczyła. Nie mam w sobie ducha rywalizacji i to gdzie jestem na liście jest dla mnie daleko mniej ważne od tego, czego mogłam dotknąć swoimi zmysłami.
Cieszę się, że byłam. To była dla mnie najsolidniejsza jak dotąd lekcja. Dzięki niej wiem, jak daleka jeszcze przede mną droga do Valnord, do startu i mety w Ordino. Zdecydowanie muszę odważyć się, by trenować intensywniej.
Zerknęłam dziś do kalendarza przyszłorocznych świąt. BrzU wypada na 21 maja. Dobrze się składa
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Fajne takie zawody, na których zna się osobiście 70% rywalek :D
Graty dla wszystkich dziewczyn!
"Rzeźniczki"
Graty dla wszystkich dziewczyn!
"Rzeźniczki"
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Bez zgiełku, jarmarku i mamony.
Nie zdążyłam porządnie się domyć po BRzU a zadzwonił kolega i namówił do wzięcia udziału w biegu towarzyskim, organizowanym w Beskidzie Śląskim. Jakieś 66 km po górach. Nie wiem, czy to upojenie bieszczadzkim powietrzem czy finlandia sprawiły, że rozsądek uleciał i zapisałam się zanim wyjechałam z Cisnej. Do ostatniej soboty myślałam, że odpuszczę, bo zbyt wcześnie po ostatnim ultramaratonie, jeszcze zmęczona, niedługo Chudy i w ogóle.
Bieg Dookoła Doliny Wisły - towarzyski, a jednak zorganizowany. Niezwykle kameralny, z ciepłą, rodzinną, intymną atmosferą. Nie liczyłam, mogłabym się jednak założyć, że organizatorów było więcej niż zawodników: na starcie w Ustroniu stanęło nas ok. 25 osób (podobno mamy modę na górskie ultra? a może bieg bez splendoru i wpisowego to już nie bieg?). Na trasie było jednak bardzo gęsto. To przez mgły i deszcz. Odpuszczał tylko na krótkie chwile i nie pozwalał wyschnąć ani się dogrzać. Ale nie szkodzi - nie było pokusy by się zatrzymywać. Mokra zieleń jest bardzo intensywna a dzikie beskidzkie ścieżki we mgle wyglądają cudownie. Jeśli dodać do tego brak kontaktu wzrokowego z innymi zawodnikami i turystów na szlakach (pogoda!) to chwilami robiło się niesamowicie. Trasa nieoznakowana, biegliśmy z mapami. Gubiłam szlaki jak nigdy dotąd. Długi stromy zbieg po rumowisku i zaraz, zaraz - teraz chyba jednak miał być czerwony, a nie niebieski? Jak niebieskie migdały?
Startowałam z założeniem, że "wycieczkowo" i raczej trekking. Nie miałam siły na więcej, to się nie wysilałam i bez kompleksów zakończyłam na ~47 km (~2200m+) mimo, że sporo przed limitem. Trasa została poprowadzona bardzo pięknie, ale trudna technicznie (kamienie, rumowiska). Mimo wszystko zmęczyłam się i uda bolą mnie bardziej niz po BRzU
Nie zdążyłam porządnie się domyć po BRzU a zadzwonił kolega i namówił do wzięcia udziału w biegu towarzyskim, organizowanym w Beskidzie Śląskim. Jakieś 66 km po górach. Nie wiem, czy to upojenie bieszczadzkim powietrzem czy finlandia sprawiły, że rozsądek uleciał i zapisałam się zanim wyjechałam z Cisnej. Do ostatniej soboty myślałam, że odpuszczę, bo zbyt wcześnie po ostatnim ultramaratonie, jeszcze zmęczona, niedługo Chudy i w ogóle.
Bieg Dookoła Doliny Wisły - towarzyski, a jednak zorganizowany. Niezwykle kameralny, z ciepłą, rodzinną, intymną atmosferą. Nie liczyłam, mogłabym się jednak założyć, że organizatorów było więcej niż zawodników: na starcie w Ustroniu stanęło nas ok. 25 osób (podobno mamy modę na górskie ultra? a może bieg bez splendoru i wpisowego to już nie bieg?). Na trasie było jednak bardzo gęsto. To przez mgły i deszcz. Odpuszczał tylko na krótkie chwile i nie pozwalał wyschnąć ani się dogrzać. Ale nie szkodzi - nie było pokusy by się zatrzymywać. Mokra zieleń jest bardzo intensywna a dzikie beskidzkie ścieżki we mgle wyglądają cudownie. Jeśli dodać do tego brak kontaktu wzrokowego z innymi zawodnikami i turystów na szlakach (pogoda!) to chwilami robiło się niesamowicie. Trasa nieoznakowana, biegliśmy z mapami. Gubiłam szlaki jak nigdy dotąd. Długi stromy zbieg po rumowisku i zaraz, zaraz - teraz chyba jednak miał być czerwony, a nie niebieski? Jak niebieskie migdały?
Startowałam z założeniem, że "wycieczkowo" i raczej trekking. Nie miałam siły na więcej, to się nie wysilałam i bez kompleksów zakończyłam na ~47 km (~2200m+) mimo, że sporo przed limitem. Trasa została poprowadzona bardzo pięknie, ale trudna technicznie (kamienie, rumowiska). Mimo wszystko zmęczyłam się i uda bolą mnie bardziej niz po BRzU
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Kiedyś wydawało mi się, że to wyprawa na pół dnia przynajmniej. Ukradkiem zerkam na zegarek, późno się robi, jeszcze trochę i z wypadu będą nici. Wracają – jedno za drugim zjeżdżając po linie rozciągniętej nad Jeziorem Solińskim. Ja nie; za parę chwil będę miała swoją zabawę, a poza tym… boję się wysokości. Z uprzęży wypina ich znajoma twarz /te blond dredy i zawadiacki uśmiech prosto z bannera reklamowego pewnego biegu/. No, staram się nie potupywać nogami ze zniecierpliwienia, naprawdę staram, ale uda tak bardzo już swędzą…
…Berehy Górne; dwa miesiące temu w tym miejscu zostałam zdjęta z trasy BRz-U za przekroczenie limitu czasu na PK. Nie mam czasu na wspomnienia, tak myślę - o tej godzinie powinnam przecież schodzić ze szlaku. Wdech, buteleczka z wodą w dłoń. No tak, jeszcze trzeba się obejrzeć do tyłu i pomachać. Zrobiło mi się głupio. Takie krótkie wakacje, a tak łatwo zostawiam za sobą bliskich, nawet jeśli tylko na kilka godzin. Kłuje mnie to. „Do zobaczenia w Kremenarosie za dwie godziny!”.
Inny świat. Zupełnie inny. Połonina Caryńska o tej porze dnia jest jak cudownie bezludna wyspa. Czas nie istnieje, zapominam o wszystkim. Nie mam zegarka ani ograniczeń. Tylko telefon i 330 ml wody. Zresztą ledwo ją tylko napoczęłam, zapomniałam i o tym, że ciągle trzymam ją w dłoni. Biegiem, biegiem; a w schronisku czekam jeszcze 20 minut. No i po co było mi się tak niecierpliwić? Denerwować i poganiać?
Łatwo poszło z Caryńską. Na drugi dzień zaplanowałam sobie dwugodzinne luźne wybieganie nieznanym mi jeszcze zielonym szlakiem z Leska w stronę Polańczyka. Już dawno tak w tyłek nie dostałam. Zeszło mi ponad cztery godziny błądzenia z 0,5 litra wody i pustym żołądkiem, a zamiast 17stu – 27 km. Turystów spotkałam tylko jeden raz; w najdziwniejszym, najbardziej zarośniętym miejscu i z daleka od właściwego szlaku. To było tak nierzeczywiste, że do dziś zastanawiam się, czy aby prawda. Podobało mi się, choć chwilami naprawdę nie miałam pojęcia gdzie jestem i w którą stronę się kierować.
Gdy oglądam się wstecz – widzę, że wcale nie tak mało wyszarpuję dla siebie. Z Cisnej do Smereka to "tylko" nieco ponad trzy godziny. Wieczór, pustym szlakiem. Kilka razy nawracam z powrotem, znów wracam, waham się czy biec tak sama. Kurczę, naprawdę boję się spotkania z misiami. Ale tak bardzo żal zrezygnować. Biegnę, kontrolując przestrzeń i nasłuchując. Staram się pamiętać gdzie jaki kamień większy leży albo mocniejszy kij. Tak na wszelki wypadek. Na Okrągliku otuchy dodaje mi obecność straży granicznej. Mimo, że widzimy się przez ledwo kilka sekund - zapominam o jakichkolwiek lękach.
Biegacze to jacyś dziwni ludzie.
…Berehy Górne; dwa miesiące temu w tym miejscu zostałam zdjęta z trasy BRz-U za przekroczenie limitu czasu na PK. Nie mam czasu na wspomnienia, tak myślę - o tej godzinie powinnam przecież schodzić ze szlaku. Wdech, buteleczka z wodą w dłoń. No tak, jeszcze trzeba się obejrzeć do tyłu i pomachać. Zrobiło mi się głupio. Takie krótkie wakacje, a tak łatwo zostawiam za sobą bliskich, nawet jeśli tylko na kilka godzin. Kłuje mnie to. „Do zobaczenia w Kremenarosie za dwie godziny!”.
Inny świat. Zupełnie inny. Połonina Caryńska o tej porze dnia jest jak cudownie bezludna wyspa. Czas nie istnieje, zapominam o wszystkim. Nie mam zegarka ani ograniczeń. Tylko telefon i 330 ml wody. Zresztą ledwo ją tylko napoczęłam, zapomniałam i o tym, że ciągle trzymam ją w dłoni. Biegiem, biegiem; a w schronisku czekam jeszcze 20 minut. No i po co było mi się tak niecierpliwić? Denerwować i poganiać?
Łatwo poszło z Caryńską. Na drugi dzień zaplanowałam sobie dwugodzinne luźne wybieganie nieznanym mi jeszcze zielonym szlakiem z Leska w stronę Polańczyka. Już dawno tak w tyłek nie dostałam. Zeszło mi ponad cztery godziny błądzenia z 0,5 litra wody i pustym żołądkiem, a zamiast 17stu – 27 km. Turystów spotkałam tylko jeden raz; w najdziwniejszym, najbardziej zarośniętym miejscu i z daleka od właściwego szlaku. To było tak nierzeczywiste, że do dziś zastanawiam się, czy aby prawda. Podobało mi się, choć chwilami naprawdę nie miałam pojęcia gdzie jestem i w którą stronę się kierować.
Gdy oglądam się wstecz – widzę, że wcale nie tak mało wyszarpuję dla siebie. Z Cisnej do Smereka to "tylko" nieco ponad trzy godziny. Wieczór, pustym szlakiem. Kilka razy nawracam z powrotem, znów wracam, waham się czy biec tak sama. Kurczę, naprawdę boję się spotkania z misiami. Ale tak bardzo żal zrezygnować. Biegnę, kontrolując przestrzeń i nasłuchując. Staram się pamiętać gdzie jaki kamień większy leży albo mocniejszy kij. Tak na wszelki wypadek. Na Okrągliku otuchy dodaje mi obecność straży granicznej. Mimo, że widzimy się przez ledwo kilka sekund - zapominam o jakichkolwiek lękach.
Biegacze to jacyś dziwni ludzie.
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Chudy Wawrzyniec: szorstko-troskliwe podejście organizatorów czyni ten bieg naprawdę wyjątkowym. Do ręki dostajesz to co niezbędne i niewiele więcej, za to w najlepszym wydaniu; o resztę musisz zadbać sam. I tak wracasz przebogaty. Start w ciemnościach, świt wysoko i to znajome złote lśnienie... Nie popełniłam błędu sprzed roku i nie zapominałam o solach mineralnych, za to uważałam na wodę. Przestałam pić tylko dla ochłody – a wyłącznie tyle ile trzeba, by ugasić pragnienie. Ochłodę dawały zielone liście - te nad głową i te, o które można było się otrzeć – jak o chłodny kompres.
Organizatorzy mówią, że szczęśliwi biegają ultra. Znają się na tym - maja rację
...
Rok temu, na mecie wersji 80+ byłam tak wycieńczona trudnościami trasy i upałem, że nie mogłam utrzymać w dłoniach malutkiej tacki z kaszą. Bokiem po drżących rękach rozlewał się (podobno pyszny) gulasz. Qba nie mogąc patrzeć jak żarcie się marnuje doniósł mi je do stolika, ale i tak nie zjadłam. Z powodu zmęczenia i gorąca nie byłam w stanie patrzeć na mięso, a wąchać tym bardziej. Nie spodziewałam się jeszcze, że właśnie dokonuje się z nim (i z nabiałem) całkowity rozbrat; w sposób nagły i zupełnie nieplanowany, z dnia na dzień, tak po prostu.
Miałam o tym nigdy nie pisać. Tylko dziś jeden raz i tylko dlatego, że po roku zrobiłam badania krwi i moczu. Pomijając tombocytopenię, z którą borykam się od lat - wszystkie wyniki w normie, część nawet poprawiona. CRP, cholesterol całkowity, HDL, LDL, Trójglicerydy, ALAT, ASPAT, Kreatynina, Fe, Wapń, morfologia. To ostatnie nawet mnie dziwi, bo dotychczas HGB zawsze była sporo poniżej normy. Poza wit. b12 i D2 w sezonie jesienno-zimowym nie przyjmuję żadnych supli. Badania zrobiłam cztery dni po ukończonym ultramaratonie.
Organizatorzy mówią, że szczęśliwi biegają ultra. Znają się na tym - maja rację
...
Rok temu, na mecie wersji 80+ byłam tak wycieńczona trudnościami trasy i upałem, że nie mogłam utrzymać w dłoniach malutkiej tacki z kaszą. Bokiem po drżących rękach rozlewał się (podobno pyszny) gulasz. Qba nie mogąc patrzeć jak żarcie się marnuje doniósł mi je do stolika, ale i tak nie zjadłam. Z powodu zmęczenia i gorąca nie byłam w stanie patrzeć na mięso, a wąchać tym bardziej. Nie spodziewałam się jeszcze, że właśnie dokonuje się z nim (i z nabiałem) całkowity rozbrat; w sposób nagły i zupełnie nieplanowany, z dnia na dzień, tak po prostu.
Miałam o tym nigdy nie pisać. Tylko dziś jeden raz i tylko dlatego, że po roku zrobiłam badania krwi i moczu. Pomijając tombocytopenię, z którą borykam się od lat - wszystkie wyniki w normie, część nawet poprawiona. CRP, cholesterol całkowity, HDL, LDL, Trójglicerydy, ALAT, ASPAT, Kreatynina, Fe, Wapń, morfologia. To ostatnie nawet mnie dziwi, bo dotychczas HGB zawsze była sporo poniżej normy. Poza wit. b12 i D2 w sezonie jesienno-zimowym nie przyjmuję żadnych supli. Badania zrobiłam cztery dni po ukończonym ultramaratonie.
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Za dwa miesiące zostaną otwarte zapisy na Andorra Ultra Trail. Hee, tak jak się zapierałam, że nie jadę na nic krótszego od Mitic, tak teraz zastanawiam się, czy dam radę Celestrail’rowi. Jedenaście miesięcy do startu to niewiele czasu na przygotowanie. Dystans nie przeraża, ale klimat, profil i podłoże…? Zastanawiam się jak to ugryźć i poukładać, by w zdrowiu dotrzeć do mety zanim ją zamkną .
Biegam sobie, cały czas. Trochę w mieście, więcej poza. Tam gdzie nie daję rady – podchodzę, wspinam się, staram tłumić lęki przed przestrzenią i stromym kamienistym zbiegiem; nie zawsze się udaje, ale coraz częściej.
W sobotę 2 razy (no, prawie) weszłam, nie wbiegłam, na Babią Górę. Tak dokładnie to na Diablaka raz – czerwonym od Przełęczy Krowiarki do schroniska. Ze schroniska w dół i później z powrotem do góry najpierw czerwonym, potem zielonym na Małą Babią po to, by znów dotrzeć do schroniska. Jakieś 17 km i ok. 1300m+, trochę ponad 2,5 godziny. W dół starałam się zbiegać – tam gdzie to było w miarę bezpieczne. I nie wiem, od czego to zależy - jeszcze nie rozkminiłam - bywają momenty, że boję się nawet schodzić, myślę, że zaraz runę, a za chwilę na wcale nie łatwiejszym odcinku zbiegam lekko, powoli, ale bez strachu. A potykam się zwykle na płaskim .
Nazajutrz rano byłam umówiona na 23 km trail po Jurze. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałam tak ołowiane nogi. Ledwo zmęczyłam.
Zanim wystartuję (mam nadzieję) w Ordino wezmę udział w kilku długich biegach górskich. Zaczynam już we wrześniu, marszem z nazwy, a faktycznie to chyba biegiem – nocą, od zmierzchu do świtu, przez Beskid Wyspowy. Nie chciałabym być ostatnia, ale w takim towarzystwie raczej będzie o to trudno. Październik to cudowna Łemkowyna, maj Koniczynka i BRz-U. Coś się jeszcze wymyśli na grudzień-kwiecień, zapewne jakieś prywatne, koleżeńskie ultra-wycieczki.
No i siłownia – obiecuję sobie już od roku, pff.
Biegam sobie, cały czas. Trochę w mieście, więcej poza. Tam gdzie nie daję rady – podchodzę, wspinam się, staram tłumić lęki przed przestrzenią i stromym kamienistym zbiegiem; nie zawsze się udaje, ale coraz częściej.
W sobotę 2 razy (no, prawie) weszłam, nie wbiegłam, na Babią Górę. Tak dokładnie to na Diablaka raz – czerwonym od Przełęczy Krowiarki do schroniska. Ze schroniska w dół i później z powrotem do góry najpierw czerwonym, potem zielonym na Małą Babią po to, by znów dotrzeć do schroniska. Jakieś 17 km i ok. 1300m+, trochę ponad 2,5 godziny. W dół starałam się zbiegać – tam gdzie to było w miarę bezpieczne. I nie wiem, od czego to zależy - jeszcze nie rozkminiłam - bywają momenty, że boję się nawet schodzić, myślę, że zaraz runę, a za chwilę na wcale nie łatwiejszym odcinku zbiegam lekko, powoli, ale bez strachu. A potykam się zwykle na płaskim .
Nazajutrz rano byłam umówiona na 23 km trail po Jurze. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałam tak ołowiane nogi. Ledwo zmęczyłam.
Zanim wystartuję (mam nadzieję) w Ordino wezmę udział w kilku długich biegach górskich. Zaczynam już we wrześniu, marszem z nazwy, a faktycznie to chyba biegiem – nocą, od zmierzchu do świtu, przez Beskid Wyspowy. Nie chciałabym być ostatnia, ale w takim towarzystwie raczej będzie o to trudno. Październik to cudowna Łemkowyna, maj Koniczynka i BRz-U. Coś się jeszcze wymyśli na grudzień-kwiecień, zapewne jakieś prywatne, koleżeńskie ultra-wycieczki.
No i siłownia – obiecuję sobie już od roku, pff.
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
IV edycja ekstremalnego marszu nocnego „Śladami gen. Nila – od zmierzchu do świtu”.
Impreza z historycznym przesłaniem, organizowana przez JW NIL oraz Wojskowe Stowarzyszenie „Kultura – Turystyka – Obronność”. Marsz miał być formą uczczenia pamięci patrona jednostki gen. Augusta Fieldora „Nila”, jednego z dowódców Armii Krajowej, twórcy KEDYW-u, a jego trasa poprowadzona była przez miejsca związane z działalnością KEDYW – górskie ścieżki Beskidu Wyspowego i Beskidu Makowskiego.
Od początku do końca traktowani byliśmy po żołniersku, czyli profesjonalnie lecz bez cienia czułości. Rejestracja w biurze zawodów jak na WKU. Gromkie i władcze ”Następny!” i już się boisz podejść . W ośrodku atmosfera jak w koszarach; wojskowe wozy, łaziki, drony, polowe namioty i kuchnia polowa. Żadnych fotografii, śmiechów, wygłupów... co ja tutaj robię, uuu-uu?
Pod wieczór, trzy kilometry dalej na Suchej Polanie, w towarzystwie wiatru, zacinającego zimnego deszczu i lekkiej mgły dowódca wraz z żołnierzami JWN złożyli kwiaty pod pomnikiem Armii Krajowej. Zaraz po tym, dokładnie o 18:59 (astronomiczny zachód słońca) ruszyliśmy. Od zmierzchu do świtu, czyli do godziny 6:07 w piątek trzeba było pokonać około 50 km górskiej trasy. Szybko zrobiło się bardzo ciemno. Gruba warstwa chmur nie przepuszczała światła księżyca, nie było gwiazd, ani widoków. Tylko mgła, para z ust i oświetlone czołówką kamienie pod nogami.
Matko jedyna, już po wszystkim spojrzałam na zegarek: niektóre kilometry pokonywałam w tempie 40 minut/km, wcale nie zatrzymując się po drodze. To było mozolne, kamieniste podejście na Szczebel. A potem zejście z niego. Sama nie wiem, co dokuczyło bardziej. Przy każdym kroku z osobna musiałam skupiać się na tym, by podnieść wysoko stopę i wysilić mięśnie ud do kolejnego wyciskania. Jak na siłowni. Nie mogłam się zatrzymywać, bo wiedziałam, że niedawno mijana rywalka depcze mi po piętach. Wzniesień na trasie uzbieraliśmy ok. 2500+, przy czym niektóre podejścia i zejścia osiągały ~45 stopni nachylenia. I nie były to miękkie leśne ścieżki.
Pięknie oznaczona trasa – za pomocą zawieszonych na gałęziach lihgtstick-ów. Dość rzadko, ale dla uważnych i skupionych na mapie (szlaki co chwila zmieniały kolory) – wystarczająco. Na licznych punktach kontrolnych wojskowi spisywali nasze numery, na jednym z nich (32 km) można było uzupełnić wodę. Żadnych odżywek, jedzenia – tu trzeba było być samowystarczalnym.
O godzinie 4:10 na mecie w Kamienniku otrzymałam najpiękniejszy jak dotąd medal, dyplom i dowiedziałam się, że w południe powinnam stawić się w siedzibie JW NIL w Krakowie... po odbiór nagrody za III miejsce wśród kobiet. Otrzymałam ją na uroczystym apelu z okazji święta jednostki z rąk dowódcy JWN płk Mirosława Krupy i gen. bryg. Jerzego Guta, Dowódcy Komponentu Wojsk Specjalnych.
Udział w tej uroczystości był dla mnie niezwykle ważny i to wcale nie ze względu na zawartość toreb z nagrodami. Miałam okazję zobaczyć z bliska z jak wielkim szacunkiem żołnierze odnoszą się do Flagi Narodowej, symboli, historii. Wspaniała prezentacja wojska, piękne przemówienia. Wszystkiemu, nawet zawodom towarzyszyła powaga.
apel w JW NIL
Impreza z historycznym przesłaniem, organizowana przez JW NIL oraz Wojskowe Stowarzyszenie „Kultura – Turystyka – Obronność”. Marsz miał być formą uczczenia pamięci patrona jednostki gen. Augusta Fieldora „Nila”, jednego z dowódców Armii Krajowej, twórcy KEDYW-u, a jego trasa poprowadzona była przez miejsca związane z działalnością KEDYW – górskie ścieżki Beskidu Wyspowego i Beskidu Makowskiego.
Od początku do końca traktowani byliśmy po żołniersku, czyli profesjonalnie lecz bez cienia czułości. Rejestracja w biurze zawodów jak na WKU. Gromkie i władcze ”Następny!” i już się boisz podejść . W ośrodku atmosfera jak w koszarach; wojskowe wozy, łaziki, drony, polowe namioty i kuchnia polowa. Żadnych fotografii, śmiechów, wygłupów... co ja tutaj robię, uuu-uu?
Pod wieczór, trzy kilometry dalej na Suchej Polanie, w towarzystwie wiatru, zacinającego zimnego deszczu i lekkiej mgły dowódca wraz z żołnierzami JWN złożyli kwiaty pod pomnikiem Armii Krajowej. Zaraz po tym, dokładnie o 18:59 (astronomiczny zachód słońca) ruszyliśmy. Od zmierzchu do świtu, czyli do godziny 6:07 w piątek trzeba było pokonać około 50 km górskiej trasy. Szybko zrobiło się bardzo ciemno. Gruba warstwa chmur nie przepuszczała światła księżyca, nie było gwiazd, ani widoków. Tylko mgła, para z ust i oświetlone czołówką kamienie pod nogami.
Matko jedyna, już po wszystkim spojrzałam na zegarek: niektóre kilometry pokonywałam w tempie 40 minut/km, wcale nie zatrzymując się po drodze. To było mozolne, kamieniste podejście na Szczebel. A potem zejście z niego. Sama nie wiem, co dokuczyło bardziej. Przy każdym kroku z osobna musiałam skupiać się na tym, by podnieść wysoko stopę i wysilić mięśnie ud do kolejnego wyciskania. Jak na siłowni. Nie mogłam się zatrzymywać, bo wiedziałam, że niedawno mijana rywalka depcze mi po piętach. Wzniesień na trasie uzbieraliśmy ok. 2500+, przy czym niektóre podejścia i zejścia osiągały ~45 stopni nachylenia. I nie były to miękkie leśne ścieżki.
Pięknie oznaczona trasa – za pomocą zawieszonych na gałęziach lihgtstick-ów. Dość rzadko, ale dla uważnych i skupionych na mapie (szlaki co chwila zmieniały kolory) – wystarczająco. Na licznych punktach kontrolnych wojskowi spisywali nasze numery, na jednym z nich (32 km) można było uzupełnić wodę. Żadnych odżywek, jedzenia – tu trzeba było być samowystarczalnym.
O godzinie 4:10 na mecie w Kamienniku otrzymałam najpiękniejszy jak dotąd medal, dyplom i dowiedziałam się, że w południe powinnam stawić się w siedzibie JW NIL w Krakowie... po odbiór nagrody za III miejsce wśród kobiet. Otrzymałam ją na uroczystym apelu z okazji święta jednostki z rąk dowódcy JWN płk Mirosława Krupy i gen. bryg. Jerzego Guta, Dowódcy Komponentu Wojsk Specjalnych.
Udział w tej uroczystości był dla mnie niezwykle ważny i to wcale nie ze względu na zawartość toreb z nagrodami. Miałam okazję zobaczyć z bliska z jak wielkim szacunkiem żołnierze odnoszą się do Flagi Narodowej, symboli, historii. Wspaniała prezentacja wojska, piękne przemówienia. Wszystkiemu, nawet zawodom towarzyszyła powaga.
apel w JW NIL
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Zdarza mi się treningowo lekceważyć nadchodzące zawody; wynika to zapewne z mojego do nich podejścia.
Po NILu krótki reset i wróciłam w plany. Nie potrafię utrzymać dotychczasowego kilometrażu wprowadzając dwie intensywne jednostki w miejsce lekkich krosów. No po prostu na koniec tygodnia miazga.
Za trzy tygodnie Ultrałemkowyna.
Za sześć Ultrajura.
I moje dzisiejsze 30 km powodów do radości:
Po NILu krótki reset i wróciłam w plany. Nie potrafię utrzymać dotychczasowego kilometrażu wprowadzając dwie intensywne jednostki w miejsce lekkich krosów. No po prostu na koniec tygodnia miazga.
Za trzy tygodnie Ultrałemkowyna.
Za sześć Ultrajura.
I moje dzisiejsze 30 km powodów do radości:
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Motyle w brzuchu, a w głowie na zmianę – ekscytacja z przerażeniem. Opłaciliśmy już noclegi, za parę dni otworzą zapisy. Nie wiem, co bardziej karkołomne – nie dać się pokonać trasie, czy logistyka. Mitic rozsądnie odpuściłam - sky running póki co nie moją bajką jest. Może, może kiedyś.
Będzie zatem Celestrail.
Kiedy to sobie wymyśliłam? O wyścigu Pirenejami dookoła Księstwa Andorry wiem od 3 lat. Dwa lata temu pomyślałam, że może mi się udać. I że pewnie nie wcześniej jak w 2016 r., tylko wówczas jeszcze celowałam właśnie w Mitic.
Jak ten czas leci. Tytułowe marzenia rysują się coraz wyraźniej. To straszne!
No tak. Wracamy niżej. W sobotę Łemkowyna Ultra Trail. Znów na starcie stanę pogięta i niewyspana po pracy w biurze zawodów. Nierozważnie, wiem, kolejny raz nie mogłam sobie odmówić tej męczącej, ale jednak przyjemności. Obyśmy tylko pogodę mieli lepszą niż koledzy na SOG. A tak mieliśmy równo rok temu: https://www.youtube.com/watch?v=06wIdg2UFN4
Będzie zatem Celestrail.
Kiedy to sobie wymyśliłam? O wyścigu Pirenejami dookoła Księstwa Andorry wiem od 3 lat. Dwa lata temu pomyślałam, że może mi się udać. I że pewnie nie wcześniej jak w 2016 r., tylko wówczas jeszcze celowałam właśnie w Mitic.
Jak ten czas leci. Tytułowe marzenia rysują się coraz wyraźniej. To straszne!
No tak. Wracamy niżej. W sobotę Łemkowyna Ultra Trail. Znów na starcie stanę pogięta i niewyspana po pracy w biurze zawodów. Nierozważnie, wiem, kolejny raz nie mogłam sobie odmówić tej męczącej, ale jednak przyjemności. Obyśmy tylko pogodę mieli lepszą niż koledzy na SOG. A tak mieliśmy równo rok temu: https://www.youtube.com/watch?v=06wIdg2UFN4
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
37 tygodni. Tak dużo czasu, że aż nie wiem od czego zacząć. Chyba od odpoczynku, a to oznacza, że prawie cały listopad zostaje na planowanie. Zaraz zaraz, jaki listopad. Tak mnie to kręci, że w excelu już rozpisane: tydzień po tygodniu. Przesuwam tylko jak w układance cykle z wysoką objętością, zamieniam z siłą. Kurcze ten Rzeźnik Ultra trochę za szybko po Koniczynce, mogliby go tydzień później. Lepiej nie, bo będzie mało czasu, nie zregeneruję się. To może Koniczynka wcześniej? Trzeba pogadać o tym z Eweliną...
Głowa boli już dziś, co to będzie, co to będzie...
ŁUT, scenka spod monopolowego, chyba w Lubatowej:
- A dokąd biegniecie?
- A do Komańczy!
- A ch..j wam..., %$#@&, pier......e!!!
klik i klik
Głowa boli już dziś, co to będzie, co to będzie...
ŁUT, scenka spod monopolowego, chyba w Lubatowej:
- A dokąd biegniecie?
- A do Komańczy!
- A ch..j wam..., %$#@&, pier......e!!!
klik i klik
- rubin
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4232
- Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
No niemożliwe, nie może być aż tak źle.
Pierwsza wizyta na siłowni to bardzo pozytywne rozczarowanie. Druga też. – Ejj, chyba nie myślałaś, że cały czas będziemy się tak głaskać? Na drugi dzień po trzecim treningu mąż pomagał mi rano ubierać się do pracy. Nie mogłam podnieść rąk, żeby założyć bluzę. Ale najbardziej zaskoczyło mnie jak słabe mam nogi. Co do góry wiedziałam, że będzie słabo, ale nogi?
Podobno osoby początkujące na siłowni przy regularnym treningu dość szybko rejestrują przyrost siły. W tym upatruję nadzieję na nadchodzący rok. Dlatego przez najbliższe miesiące trening będzie wyglądał tak: 2x tydzień siłownia i 3-4x tydzień bieg. Nawet mi się to podoba.
Grudzień to spokojne zwiększanie objętości po listopadowym roztrenowaniu.
Pierwsza wizyta na siłowni to bardzo pozytywne rozczarowanie. Druga też. – Ejj, chyba nie myślałaś, że cały czas będziemy się tak głaskać? Na drugi dzień po trzecim treningu mąż pomagał mi rano ubierać się do pracy. Nie mogłam podnieść rąk, żeby założyć bluzę. Ale najbardziej zaskoczyło mnie jak słabe mam nogi. Co do góry wiedziałam, że będzie słabo, ale nogi?
Podobno osoby początkujące na siłowni przy regularnym treningu dość szybko rejestrują przyrost siły. W tym upatruję nadzieję na nadchodzący rok. Dlatego przez najbliższe miesiące trening będzie wyglądał tak: 2x tydzień siłownia i 3-4x tydzień bieg. Nawet mi się to podoba.
Grudzień to spokojne zwiększanie objętości po listopadowym roztrenowaniu.