Zgadza się, długie, ale taką miałem "wizję artystyczną".petro pisze:TL;DR
Komentarz do artykułu I'LL MOVE MOUNTAINS
-
- Stary Wyga
- Posty: 189
- Rejestracja: 06 lut 2015, 14:53
- Życiówka na 10k: 3 dni
- Życiówka w maratonie: 3 tygodnie
- Lokalizacja: za rogiem
- Lisciasty
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 978
- Rejestracja: 13 lis 2011, 21:10
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Wrocław
Czytałem dość sporo relacji z takich masakrycznych biegów i zawsze prędzej czy później pojawia się moment umierania.
Czy takie UTMB jest się w stanie przebiec w miarę bezstresowo? Nie mam tu na myśli relaksowania się,
tylko taki powiedzmy ponadprzeciętny wysiłek, ale z zachowaniem świadomości i jakiegoś takiego
normalnego odbioru całej imprezy, bez walki o kolejne metry.
Czy takie UTMB jest się w stanie przebiec w miarę bezstresowo? Nie mam tu na myśli relaksowania się,
tylko taki powiedzmy ponadprzeciętny wysiłek, ale z zachowaniem świadomości i jakiegoś takiego
normalnego odbioru całej imprezy, bez walki o kolejne metry.
Gdy na rzyci zgolę włoski, jestem piękny, jestem boski!
-
- Stary Wyga
- Posty: 189
- Rejestracja: 06 lut 2015, 14:53
- Życiówka na 10k: 3 dni
- Życiówka w maratonie: 3 tygodnie
- Lokalizacja: za rogiem
Patrząc na czołówkę wbiegającą na metę można zaryzykować twierdzenie, że da się bez problemu . A poważnie pisząc to uważam, że się da.Lisciasty pisze:Czytałem dość sporo relacji z takich masakrycznych biegów i zawsze prędzej czy później pojawia się moment umierania.
Czy takie UTMB jest się w stanie przebiec w miarę bezstresowo? Nie mam tu na myśli relaksowania się,
tylko taki powiedzmy ponadprzeciętny wysiłek, ale z zachowaniem świadomości i jakiegoś takiego
normalnego odbioru całej imprezy, bez walki o kolejne metry.
Po pierwsze należy określić od kiedy zaczyna się "relaksowanie". Dla jednego będzie to czas powyżej 28 h, dla innego 36 h a dla innego 44 h. Sprawa subiektywna. Z pewnością na forum są osoby, które ukończyly UTMB w dobrej formie i może napiszą parę słów.
Mnie spotkało coś dość nieoczekiwanego - spodziewałem się, że może mi zastrajkować mięsień gruszkowaty (zdarzało się), zacznie mi gadać nerw kulszowy ("prądy", drętwienie - zdarzało się), odezwie się kolano albo Achilles (nie zdarzało się, ale należy do standardu). A tu nagle nie mogę się wyprostować - ja osobiście o czymś takim nigdy nie słyszałem.
Mój znajomy bardziej obeznany ze sprawami ludzkiego ciała twierdzi, że miałem sporo objawów "zaburzenia gospodarki elektrolityczno-jakiejś tam" (kompletnie niestandardowe odlewanie się, chwilowo wodowstręt, nieprawidłowe działanie nerek), ale też nie wykluczał problemów związanych z osłabionymi mięśniami pleców, co może łączyć się z dawnym złamaniem kręgosłupa i oszczędzaniem tego fragmentu ciała podczas treningów i ogólnie codziennego życia. Jako takie siły jeszcze miałem, ale poruszałem się bardzo niestandardowo (pochylenie, brak możliwości wyprostowania się), pod koniec czułem, że oddycha mi się dość niekomfortowo, ale pewnie dlatego, że jakiś czas całe ciało wisiało nienaturalnie pochylone na kijach i oddziaływało to na płuca i ich działanie (może). Nadużywane twierdzenie głosi "jesteś tak mocny, jak twój najsłabszy punkt", a w okolicach mety mięśnie dolnej części pleców ledwie się już trzymały. Szczerze powiedziawszy nie wiem, ile dalej byłbym w stanie pociągnąć i nie ukrywam, że widok mety przyjąłem z niejakim zadowoleniem.
A jeśli chodzi o zachowanie świadomości, to cały czas byłem bardzo świadomy, nawet za bardzo .
O ile pierwszy problem (nerki) mógł być związany z wysiłkiem, tak drugi (mięśnie pleców) to raczej "taka moja uroda" i muszę z tym żyć, albo zacząć ćwiczyć skłony udając, że nie słyszę stukania dochodzącego z kręgosłupa. Zakładam, że gdyby mnie to nie dopadło, dotarłbym do mety wspomniane 60-75 minut wcześniej we "w miarę dobrej formie" tzn. w stanie ogólnego zbułowania, ale bez żadnej przesadnej walki o życie.
Gdybym dotarł na metę "normalnie", to nie przyszłoby mi do głowy bawić się w jakąś pisaninę, ale tak się wkurzyłem tym, że coś mnie zdradziecko dopadło prawie na ostatniej prostej, że musiałem to ostatecznie przetrawić i wydalić.
Patrząc z boku problematyka zdrowotnych przygód amatorów biorących się za długie wyścigi jest jeszcze chyba mało zbadana, a problematyka amatorów po wypadkach biorących się za długie wyścigi praktycznie nie istnieje. Trudno zatem stwierdzić, czy to, co mnie spotkało to w miarę standard, mało prawdopodobne, ale możliwe problemy, czy absolutne kuriozum, które zdarza się raz na milion przypadków.
-
- Dyskutant
- Posty: 34
- Rejestracja: 25 sie 2014, 11:00
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Da się, choć nie jest znaczy, że zawsze się to uda.Lisciasty pisze:Czytałem dość sporo relacji z takich masakrycznych biegów i zawsze prędzej czy później pojawia się moment umierania.
Czy takie UTMB jest się w stanie przebiec w miarę bezstresowo? Nie mam tu na myśli relaksowania się,
tylko taki powiedzmy ponadprzeciętny wysiłek, ale z zachowaniem świadomości i jakiegoś takiego
normalnego odbioru całej imprezy, bez walki o kolejne metry.
Wg mnie to kwestia tempa - jeżeli odpuścimy tempo "lecę na limicie" i przejdziemy na tempo "spokojna jedynka" to oczywiście będzie bolało, ale powinno obyć się "bez umierania". Ja takie rozwiązanie zastosowałem dwa razy i było oczywiście ciężko, ale bez kryzysów. I wbrew pozorom to niekoniecznie jest aż taka duża różnica w wyniku na mecie - w zeszłym roku zrobiłem Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej (140km) w 21,5h na totalnym luzie, naprawdę duzo spokojnie idąc, a realnie oceniam, że cisnąc na maksa walczyłbym o złamanie 20h. Niekoniecznie z sukcesem.
Z drugiej strony - im dłuższa trasa tym większe ryzyko zamęczenia jakiegoś słabego ogniwa w ciele. I wtedy niskie tempo nie pomaga, a wręcz przeciwnie.
-
- Stary Wyga
- Posty: 189
- Rejestracja: 06 lut 2015, 14:53
- Życiówka na 10k: 3 dni
- Życiówka w maratonie: 3 tygodnie
- Lokalizacja: za rogiem
Zgadzam się. Rok temu podczas pewnego wyścigu wymęczyłem ok. 150 km po Alpach. Miałem gorsze tempo niż na UTMB, dodatkowo pogoda była o wiele bardziej sprzyjająca (czytaj 2-8 stopni C, a nie patelnia jak na UTMB w tym roku), ale usiłowałem jakoś tam w ramach moich możliwości walczyć, nie oszczędzałem się, ostatnie 5 km zrobiłem jak chyża łania i na mecie mogłem się bawić absolutnie we wszystko: w anegdotki, przybijanie piątek, śmichy-chichy itp. itd.grzes_u pisze:
Da się, choć nie jest znaczy, że zawsze się to uda.
Wg mnie to kwestia tempa - jeżeli odpuścimy tempo "lecę na limicie" i przejdziemy na tempo "spokojna jedynka" to oczywiście będzie bolało, ale powinno obyć się "bez umierania". Ja takie rozwiązanie zastosowałem dwa razy i było oczywiście ciężko, ale bez kryzysów. I wbrew pozorom to niekoniecznie jest aż taka duża różnica w wyniku na mecie - w zeszłym roku zrobiłem Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej (140km) w 21,5h na totalnym luzie, naprawdę duzo spokojnie idąc, a realnie oceniam, że cisnąc na maksa walczyłbym o złamanie 20h. Niekoniecznie z sukcesem.
Z drugiej strony - im dłuższa trasa tym większe ryzyko zamęczenia jakiegoś słabego ogniwa w ciele. I wtedy niskie tempo nie pomaga, a wręcz przeciwnie.
Zakładam, że gdy kończysz tego typu wyścigi "normalnie", to nie leci ci krew z nosa i nie tracisz przytomności, nie dostajesz zawału, tylko docierasz na metę w stanie kompletnego zakatowania mięśni, ale oddechowo, kardio i ogólnoustrojowo jesteś w porządku.
I zgadzam się także, że słabe tempo wcale niekoniecznie pomaga, w moim przypadku pewnie by mi nie pomogło. Jeśli miałem postępujący kidney disorder i byłem już na ostatnim odcinku wyścigu to należało robić jedno: zapieprzać (tak, jak się da, nawet prawie na czworakach) do mety. Siedzenie i odpoczywanie po drodze było ryzykowne: musiałbym mieć dostęp do rzeki płynów, nawadniać się i liczyć na to, że nie pojawi się jakiś zasadniczy lekarz i nie sprezentuje mi medycznego DNF. Rzeka płynów była w Vallorcine, ale stamtąd spieprzałem jak najdalej, żeby po pierwsze medyczna obsługa się nie rozmyśliła i nie postanowiła dać mi czerwonej kartki, a po drugie zauważyłem, że siedzi tam masa zawodników i zastanawia się nad nie wiadomo czym, więc postanowiłem nie tracić cennych minut.
Siedzenie na kamieniu i gapienie się w księżyc także byłoby mało skuteczne jeśli chodzi o wzmocnienie dolnych mięśni pleców, po prostu czułem, że trzeba sunąć do mety i tam odpocząć porządnie, półśrodki po drodze wydawały mi się nieskuteczne i bezcelowe.
Mogłem oczywiście siedzieć gdzieś indziej bez dużej ilości płynów i odpoczywać gdzieś w krzakach czekając nie wiadomo na co (chyba na moment, w którym zacząłbym lać na brązowo). Wolałem zatem sunąć do mety. Po drodze (np. we Flegere) wciskałem kit, że to problem z nogą, a już w Chamonix piłem wiadrami i po prostu leżałem. Po kilku godzinach było lepiej, a po około 12 godzinach od mety było już całkiem znośnie, wyspałem się, najadłem, napiłem i już jakoś funkcjonowałem.
Są to tak długie dystanse, że może wydarzyć się wszystko. Ja sam starałem się nie nazywać UTMB biegiem, mówiłem o tym "wyścig", "górsko-biegowo-marszowy rajd na przetrwanie", "przygoda", ale nie bieg. Tam bieganie to tylko jedna z wielu części zabawy. Niespodzianki przygotowywane przez ciało to część kolejna.
-
- Rozgrzewający Się
- Posty: 1
- Rejestracja: 13 paź 2015, 13:05
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3:49
To jest najlepszy kawałek tekstu jaki ostatnio czytałem! Piszesz tak sugestywnie, że po zakoczeniu musiałem przebrać spoconą koszulkę i sam pobiegłem do WC, żeby sprawdzić kolor moczu
Wielki szacun za to jakim jesteś człowiekiem, nie tylko biegaczem. Chętnie poczytałbym coś jeszcze.
Wielki szacun za to jakim jesteś człowiekiem, nie tylko biegaczem. Chętnie poczytałbym coś jeszcze.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Barwny język, wciągająca opowieść - dziękuję!
-
- Stary Wyga
- Posty: 189
- Rejestracja: 06 lut 2015, 14:53
- Życiówka na 10k: 3 dni
- Życiówka w maratonie: 3 tygodnie
- Lokalizacja: za rogiem
Simon-Peter to taki mój (były) kumpel, którego poznałem dawno temu podczas wyjazdu do Holandii. Potem odwiedził mnie dwa razy w Polsce i z zaciekawieniem wszystko zwiedzał, bo były to czasy, gdy jeszcze wszędzie było widać PRL. On istotnie chciał zostać pastorem i strzelał cytatami z Biblii jak z karabinu maszynowego. W okolicznościach opisanych na początku kategorycznie twierdził, że jeden z tych wersetów biblijnych jest "tylko mój", że "to znak" i że mam go zapamiętać. Czasem mi się to przypomina, gdy pewne rzeczy nie idą tak, jak powinny i zastanawiam się dlaczego.Bruce pisze: Może jestem mało lotny, ale nurtuje mnie jedno - kim jest owy Simon-Peter? Powinienem się domyślić, czy też jest to po prostu "prywata"?
Na samym końcu tekstu "dziękuję tłuściochowi", nie chciałem podawać tego bardziej na tacy, bo już przypominałoby to tekst z instrukcji obsługi.
Tak czy owak Simon-Peter pastorem nie został, poszedł chyba w jakieś biznesy, a w tej chwili nie mam pojęcia, co robi. Z pewnością nie biega długich dystansów, bo sport lubił tylko w telewizji, a wagę startową to miał najwyżej do sumo.
-
- Wyga
- Posty: 129
- Rejestracja: 11 cze 2013, 12:15
- Życiówka na 10k: 0:49:30
- Życiówka w maratonie: 4:38:02
- Lokalizacja: Nowy Wiśnicz
Krzysiek, genialny tekst (a w zasadzie oba, na trail168 też). Szacunek za pióro i za samo wyzwanie. Dzięki za swego rodzaju ucztę duchową
No i prawdą jest, że prawdziwe ultra to życie, a nie zawody. Z tą jednak różnicą, że nie można zejść z trasy i powiedzieć "pi...lę".
No i prawdą jest, że prawdziwe ultra to życie, a nie zawody. Z tą jednak różnicą, że nie można zejść z trasy i powiedzieć "pi...lę".
-
- Stary Wyga
- Posty: 189
- Rejestracja: 06 lut 2015, 14:53
- Życiówka na 10k: 3 dni
- Życiówka w maratonie: 3 tygodnie
- Lokalizacja: za rogiem
Bardzo słusznie. No właśnie to jest podstawowa różnica między moją harcerską zabawą nawet na dystansie 1XX kilometrów, a wózkiem, który codziennie pchają różni ludzie dookoła nas.wost79 pisze:Nie można zejść z trasy i powiedzieć "pi...lę".
- kamilv
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 259
- Rejestracja: 15 paź 2013, 19:31
- Życiówka na 10k: 43:53
- Życiówka w maratonie: 3:40:00
Wróciłem do tej niezwykłej opowieści bo znalazłem artykuł który może wyjaśnia Twój tajemniczy ból pleców. To by się zgadzało z diagnozą pielęgniarki na punkcie.
W skrócie - przy długotrwałym ekstremalnym wysiłku produkty "rozpuszczania" tkanki mięśniowej przy niekorzystnym splocie innych okoliczności mogą uszkodzić nerki. Może ten ból był od nerek a nie od mięśni?
W skrócie - przy długotrwałym ekstremalnym wysiłku produkty "rozpuszczania" tkanki mięśniowej przy niekorzystnym splocie innych okoliczności mogą uszkodzić nerki. Może ten ból był od nerek a nie od mięśni?
-
- Stary Wyga
- Posty: 189
- Rejestracja: 06 lut 2015, 14:53
- Życiówka na 10k: 3 dni
- Życiówka w maratonie: 3 tygodnie
- Lokalizacja: za rogiem
Przyznam, że już coraz rzadziej wracam myślami do tego wydarzenia.
Na trasie wyścigu myślałem, że coś mi walnęło w plecach, bo troszkę mi to przypominało dawne czasy, gdy wstawałem z łóżka na 3 razy, gdy nie mogłem siadać (mogłem tylko leżeć albo stać), a okolicę zwiedzałem w gorsecie ortopedycznym. Jeszcze dobry rok po wypadku skłony wykonywałem z wielką ostrożnością i bardzo długo czułem osłabienie mięśni dolnej części pleców (nie w formie bólu ale w formie pewnej "słabościo-blokady", dość dziwne uczucie).
(uwaga, zaraz będą drastyczne szczegóły ).
O słowach pielęgniarki przypomniałem sobie w nocy na campingu - dotarłem pod prysznic, a potem do kibelka, w którym ujrzałem dość mętne i czerwonawo-brunatne szczyny. Cały kolejny dzień spędziłem na piciu wody i jedzeniu, pod wieczór byłem już w miarę dobry. Mój znajomy dietetyk podejrzewał, że na trasie dostarczałem zbyt mało soli, dodatkowo prawdopodobnie za mało piłem, mikroelementy wypociłem - analiza wsteczna zawsze skuteczna.
Z powodu braku jakichś tam minerałów (nie pytaj) doszło do "zaburzenia gospodarki elektrolitycznej/elektrolitowej" (nie pytaj) czego objawem były m. in. zablokowane nerki, które nie przyjmowały już wody i nie filtrowały (to tłumaczy prawdopodobnie także dość dziwny sposób odlewania się pod koniec wyścigu - po prostu woda przeze mnie przelatywała nie zatrzymując się nigdzie po drodze, tak jak gdybym miał bezpośrednie połączenie między gębą a fiutem). Ma to wszystko dużo sensu. Oczywiście łatwo sobie pewne sprawy wytłumaczyć siedząc przed komputerem i grzebiąc w google, o wiele gorzej jest, gdy czas leci, a stado napiera.
Po kilku dniach/tygodniach byłem już skłonny przyjąć do wiadomości, że to jednak nerki. Ale gdy usłyszałem w Vallorcine o "kidney disorder" to naprawdę zrobiłem wielkie oczy.
WNIOSEK: jedzcie i pijcie!
Z linkiem chętnie się zapoznam, może wniesie nieco do sprawy.
Na trasie wyścigu myślałem, że coś mi walnęło w plecach, bo troszkę mi to przypominało dawne czasy, gdy wstawałem z łóżka na 3 razy, gdy nie mogłem siadać (mogłem tylko leżeć albo stać), a okolicę zwiedzałem w gorsecie ortopedycznym. Jeszcze dobry rok po wypadku skłony wykonywałem z wielką ostrożnością i bardzo długo czułem osłabienie mięśni dolnej części pleców (nie w formie bólu ale w formie pewnej "słabościo-blokady", dość dziwne uczucie).
(uwaga, zaraz będą drastyczne szczegóły ).
O słowach pielęgniarki przypomniałem sobie w nocy na campingu - dotarłem pod prysznic, a potem do kibelka, w którym ujrzałem dość mętne i czerwonawo-brunatne szczyny. Cały kolejny dzień spędziłem na piciu wody i jedzeniu, pod wieczór byłem już w miarę dobry. Mój znajomy dietetyk podejrzewał, że na trasie dostarczałem zbyt mało soli, dodatkowo prawdopodobnie za mało piłem, mikroelementy wypociłem - analiza wsteczna zawsze skuteczna.
Z powodu braku jakichś tam minerałów (nie pytaj) doszło do "zaburzenia gospodarki elektrolitycznej/elektrolitowej" (nie pytaj) czego objawem były m. in. zablokowane nerki, które nie przyjmowały już wody i nie filtrowały (to tłumaczy prawdopodobnie także dość dziwny sposób odlewania się pod koniec wyścigu - po prostu woda przeze mnie przelatywała nie zatrzymując się nigdzie po drodze, tak jak gdybym miał bezpośrednie połączenie między gębą a fiutem). Ma to wszystko dużo sensu. Oczywiście łatwo sobie pewne sprawy wytłumaczyć siedząc przed komputerem i grzebiąc w google, o wiele gorzej jest, gdy czas leci, a stado napiera.
Po kilku dniach/tygodniach byłem już skłonny przyjąć do wiadomości, że to jednak nerki. Ale gdy usłyszałem w Vallorcine o "kidney disorder" to naprawdę zrobiłem wielkie oczy.
WNIOSEK: jedzcie i pijcie!
Z linkiem chętnie się zapoznam, może wniesie nieco do sprawy.