Arc - Z Danielsem poniżej 3:30
Moderator: infernal
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
piątek 18 września 2015
Na najbliższe 3 dni Daniels przewiduje tylko treningi w tempie spokojnym ale ja miałem cały czas wrażenie, ze trenuję za lekko. Od ostatniego treningu który mnie sponiewierał minęło już prawie 2 tygodnie i zamiast przykręcać sobie śrubę luzuję coraz bardziej. Żeby połączyć BSy z większym wyciskiem postanowiłem zrobić małą modyfikację. Zamiast 7-10 km w piątek i sobotę postanowiłem zwiększyć kilometraż do 12 a potem w niedziele przeciec 150 minutowy long zaczynając z pewnym deficytem glikogenu. Takie skumulowanie zmęczenia powinno mi dać niezły wycisk.
No i jak pomyslałem to tak zrobiłem Wyszło lajtowe 11,97 km 5:32 min/km avg HR: 139 - 73%
sobota 19 września 2015
Jesień zbliża się błyskawicznie. O 21 było na zewnątrz ok 10 stopni i mimo to że nie padało, to po raz pierwszy od bardzo dawna zastanawiałem się czy nie ubrać czegoś długiego. Ostatecznie zostałem na krótko co było bardzo dobrym rozwiązaniem.
BS: 12,02 km avg pace: 5:32 min/km i avg HR: 134 - 70% (!). Cud miód i orzeszki.
niedziela 20 września 2015
Trening zacząłem dopiero o 20. Chciałem wcześniej, żeby biegać w ciągu dnia, ale niestety nie zorganizowałem się odpowiednio wcześnie. Dodatkowo cały dzień coś mnie pobolewało w piszczeli i dopiero po mocnej rozgrzewce wszystko ustąpiło. Pobiegłem w stronę Tervuren w nadziei że znajdę jakąś fajną trasę, ale słońce już zachodziło i na bieganie leśnymi ścieżkami było już za ciemno. Zawróciłem i kolejnym celem było centrum. Minąłem Cinquantanaire i wbiegłem na Rue de Loi. Cały czas luźne 5:20-5:30 min/km. Na latarniach pojawiły się markery kilometrów maratonu który tutaj startuje za 2 tygodnie. Trochę chciałbym być na ich miejscu i już lozować, ale czekają mnie jeszcze 2 tygodnie orania. Parc Bruxelles okazał się zamknięty z powodu jakiegoś remontu wiec zawróciłem zdecydowany ze resztę treningu zrobię w nieśmiertelnym Cinquantanaire.
Kilometry po woli mijały a sił ubywało znacznie szybciej niż zazwyczaj. Ok 16 km zaczął się kryzys. Tempo trzymało się dość stabilnie ale organizm powoli sie buntował. Bolały mnie kostki, kolana, biodra, plecy, totalnie wszystko i perspektywa następnej godziny biegu wydawała się koszmarem. Co parenascie metrów zza zagryzionych zębów wydawałem jakieś bojowe pomruki. No bylo słabo.
I wszystko ustąpiło po 21 kilometrze. Nie wiem co za tryb się włączył, ale nagle przestało mi przeszkadzać zmęczenie. Nogi były nadal dość ciężkie, ale psychicznie stanąłem na nogi.
Całość wyniosła: 28,1 km w 2h 33 min. avg pace: 5:27, avg HR / max HR: 143 (75%) / 157 (83%). Przed wejściem do wanny wskoczyłem na wagę + 2kg?! A to ciekawe.
To był bardzo dobry trening. Dał mi mocno w kość ale to było zdrowe zmęczenie. Achilles praktycznie sie uspokoił i daje nadzieje, że najbliższy tydzień przepracuję na 100%. Tyko pytanie gdzie skoro mi parki i stadiony co chwilę zamykają
Tydzień zamykam z przebiegiem 78 kilometrów. Zostały 4 tygodnie do startu
Na najbliższe 3 dni Daniels przewiduje tylko treningi w tempie spokojnym ale ja miałem cały czas wrażenie, ze trenuję za lekko. Od ostatniego treningu który mnie sponiewierał minęło już prawie 2 tygodnie i zamiast przykręcać sobie śrubę luzuję coraz bardziej. Żeby połączyć BSy z większym wyciskiem postanowiłem zrobić małą modyfikację. Zamiast 7-10 km w piątek i sobotę postanowiłem zwiększyć kilometraż do 12 a potem w niedziele przeciec 150 minutowy long zaczynając z pewnym deficytem glikogenu. Takie skumulowanie zmęczenia powinno mi dać niezły wycisk.
No i jak pomyslałem to tak zrobiłem Wyszło lajtowe 11,97 km 5:32 min/km avg HR: 139 - 73%
sobota 19 września 2015
Jesień zbliża się błyskawicznie. O 21 było na zewnątrz ok 10 stopni i mimo to że nie padało, to po raz pierwszy od bardzo dawna zastanawiałem się czy nie ubrać czegoś długiego. Ostatecznie zostałem na krótko co było bardzo dobrym rozwiązaniem.
BS: 12,02 km avg pace: 5:32 min/km i avg HR: 134 - 70% (!). Cud miód i orzeszki.
niedziela 20 września 2015
Trening zacząłem dopiero o 20. Chciałem wcześniej, żeby biegać w ciągu dnia, ale niestety nie zorganizowałem się odpowiednio wcześnie. Dodatkowo cały dzień coś mnie pobolewało w piszczeli i dopiero po mocnej rozgrzewce wszystko ustąpiło. Pobiegłem w stronę Tervuren w nadziei że znajdę jakąś fajną trasę, ale słońce już zachodziło i na bieganie leśnymi ścieżkami było już za ciemno. Zawróciłem i kolejnym celem było centrum. Minąłem Cinquantanaire i wbiegłem na Rue de Loi. Cały czas luźne 5:20-5:30 min/km. Na latarniach pojawiły się markery kilometrów maratonu który tutaj startuje za 2 tygodnie. Trochę chciałbym być na ich miejscu i już lozować, ale czekają mnie jeszcze 2 tygodnie orania. Parc Bruxelles okazał się zamknięty z powodu jakiegoś remontu wiec zawróciłem zdecydowany ze resztę treningu zrobię w nieśmiertelnym Cinquantanaire.
Kilometry po woli mijały a sił ubywało znacznie szybciej niż zazwyczaj. Ok 16 km zaczął się kryzys. Tempo trzymało się dość stabilnie ale organizm powoli sie buntował. Bolały mnie kostki, kolana, biodra, plecy, totalnie wszystko i perspektywa następnej godziny biegu wydawała się koszmarem. Co parenascie metrów zza zagryzionych zębów wydawałem jakieś bojowe pomruki. No bylo słabo.
I wszystko ustąpiło po 21 kilometrze. Nie wiem co za tryb się włączył, ale nagle przestało mi przeszkadzać zmęczenie. Nogi były nadal dość ciężkie, ale psychicznie stanąłem na nogi.
Całość wyniosła: 28,1 km w 2h 33 min. avg pace: 5:27, avg HR / max HR: 143 (75%) / 157 (83%). Przed wejściem do wanny wskoczyłem na wagę + 2kg?! A to ciekawe.
To był bardzo dobry trening. Dał mi mocno w kość ale to było zdrowe zmęczenie. Achilles praktycznie sie uspokoił i daje nadzieje, że najbliższy tydzień przepracuję na 100%. Tyko pytanie gdzie skoro mi parki i stadiony co chwilę zamykają
Tydzień zamykam z przebiegiem 78 kilometrów. Zostały 4 tygodnie do startu
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
wtorek 22 września 2015
W nocy z niedzieli na poniedziałek zmęczenie w nogach kilka razy budziło mnie w nocy a w dzień byłem jak z krzyża zdjęty. Z każdą godziną było lepiej i we wtorek rano czułem się świetnie. Przed wyjściem do pracy porozciągałem się trochę i wszystko działało lepiej niż sie spodziewałem.
Plan na dzisiaj zakładał tylko 7 km BS-a i taki regeneracyjny bieg na pewno był dobrym pomysłem. Po 7 km dołożyłem 6 przebieżek na pełnym wypoczynku - i to akurat było złym pomysłem. Już po 2-giej próbie uderzenia o asfalt mocno czułem w kościach piszczeli i achillesie.
Lampka ostrzegawcza się zapaliła
środa 23 września 2015
Rano było wszystko dobrze dopóki nie wyszedłem po schodach. No coś tam w tej lewej nodze mnie boli. Kość, ścięgna czy mięśnie. No nie wiem. Wychodząc z pracy wieczorem zobaczyłem wpis sochersa i jego zmęczeniowym złamaniu piszczeli i oblał mnie zimny pot. No w mordę, mam to samo. Przeczesałem internety i przeczytałem wszystko co się dało. Obmacałem piszczel i faktycznie trafiłem na jedno bolące miejsce. Panika level 9000.
Co tu robić. 3 tygodnie do maratonu.
W końcu męska decyzja - ostatni trening w którym "daje sobie jeszcze szansę". Jak będzie ok, to będzie ok. Jak nie to nie... Jak opowiedziałem żonce o moich rozterkach to w odpowiedzi popukała się w głowę.
Plan na dzisiaj: BS 9,6 km + 5 × (3 min I w/2 min E) + BS 6,4 km - kilometrażowo lajtowy - tylko znów te interwały w parku.
Przed startem kilkunastominutowe rozciąganie ze szczególnym uwzględnieniem stóp i wszystkiego dookoła.
O 20 wybiegłem z domu z nadzieją, że będzie ok. No i było. Piszczel lekko dawała znać ale to było 5% tego co było podczas wczorajszych przebieżek. Po 2 kilometrach wszystko się uspokoiło. Tempo było mega spokojne - 5:40-5:50. Jedynym ciekawym zdarzeniem było wpakowanie sie na blokadę z drutu kolczastego - sygnał, że znowu jest zjazd europejski.
W Parc Bruxelles robiłem kilka rundek i po 9,5 km BSów zaczęły się interwały. Tym razem dobrze sobie wyliczyłem dystans. Pierwsza połowa była lekko z góry, potem nawrót i powrót na start lekkim podbiegiem
I 4:14 - asekuracyjnie. Zacząłem dość wolno i zegarek długo się darł, żebym przyśpieszył. HR: 172 (90%)
II 4:04 - start kilka sekund przed czasem pozwoliła od początku mieć dobrą prędkość. Gdy robiłem nawrót jakiś pies się mną zainteresował i właściciel ledwo go utrzymał. Chyba przez to HR podskoczył mi do 177 (93%)
III 4:00 - tym razem było stanowczo za szybko i obawiałem się, że zapłacę za to przy ostatnich powtórzeniach. Ostatnie 50 metrów było bardzo ciężkie. HR: 179 (95%)
IV 4:05 - odcinek z góry biegłem poniżej 4:00 wiec pod górę mogłem troszkę zwolnić. HR takie samo.
V 4:00 - zęby zaciśnięte i jakoś dałem rade. Ostatnich 50 metrów chyba nie pamiętam - HR: 182 (96%)
Jak tylko odzyskałem kolory zabrałem się za kończącego BS-a. Wolno, 5:45 min/km okrążyłem park potem Cinquantanaire i do domu.
Bilans: 19,72 km w 1h 53 min. W tym 3,68 (15 minut) w tempie I. Fajny trening bo o ile same interwały nieźle mnie sponiewierały to już po wyjściu z wanny czułem sie bardzo dobrze. Ostatnim mocnym akordem będzie niedziela.
Kiedy robiłem sobie kolacje znów coś strzyknęło mi w nodze. 100 myśli na sekundę. Przerażenie w oczach i nagle ... to nie ta noga ośle...
Chyba będę żył
W nocy z niedzieli na poniedziałek zmęczenie w nogach kilka razy budziło mnie w nocy a w dzień byłem jak z krzyża zdjęty. Z każdą godziną było lepiej i we wtorek rano czułem się świetnie. Przed wyjściem do pracy porozciągałem się trochę i wszystko działało lepiej niż sie spodziewałem.
Plan na dzisiaj zakładał tylko 7 km BS-a i taki regeneracyjny bieg na pewno był dobrym pomysłem. Po 7 km dołożyłem 6 przebieżek na pełnym wypoczynku - i to akurat było złym pomysłem. Już po 2-giej próbie uderzenia o asfalt mocno czułem w kościach piszczeli i achillesie.
Lampka ostrzegawcza się zapaliła
środa 23 września 2015
Rano było wszystko dobrze dopóki nie wyszedłem po schodach. No coś tam w tej lewej nodze mnie boli. Kość, ścięgna czy mięśnie. No nie wiem. Wychodząc z pracy wieczorem zobaczyłem wpis sochersa i jego zmęczeniowym złamaniu piszczeli i oblał mnie zimny pot. No w mordę, mam to samo. Przeczesałem internety i przeczytałem wszystko co się dało. Obmacałem piszczel i faktycznie trafiłem na jedno bolące miejsce. Panika level 9000.
Co tu robić. 3 tygodnie do maratonu.
W końcu męska decyzja - ostatni trening w którym "daje sobie jeszcze szansę". Jak będzie ok, to będzie ok. Jak nie to nie... Jak opowiedziałem żonce o moich rozterkach to w odpowiedzi popukała się w głowę.
Plan na dzisiaj: BS 9,6 km + 5 × (3 min I w/2 min E) + BS 6,4 km - kilometrażowo lajtowy - tylko znów te interwały w parku.
Przed startem kilkunastominutowe rozciąganie ze szczególnym uwzględnieniem stóp i wszystkiego dookoła.
O 20 wybiegłem z domu z nadzieją, że będzie ok. No i było. Piszczel lekko dawała znać ale to było 5% tego co było podczas wczorajszych przebieżek. Po 2 kilometrach wszystko się uspokoiło. Tempo było mega spokojne - 5:40-5:50. Jedynym ciekawym zdarzeniem było wpakowanie sie na blokadę z drutu kolczastego - sygnał, że znowu jest zjazd europejski.
W Parc Bruxelles robiłem kilka rundek i po 9,5 km BSów zaczęły się interwały. Tym razem dobrze sobie wyliczyłem dystans. Pierwsza połowa była lekko z góry, potem nawrót i powrót na start lekkim podbiegiem
I 4:14 - asekuracyjnie. Zacząłem dość wolno i zegarek długo się darł, żebym przyśpieszył. HR: 172 (90%)
II 4:04 - start kilka sekund przed czasem pozwoliła od początku mieć dobrą prędkość. Gdy robiłem nawrót jakiś pies się mną zainteresował i właściciel ledwo go utrzymał. Chyba przez to HR podskoczył mi do 177 (93%)
III 4:00 - tym razem było stanowczo za szybko i obawiałem się, że zapłacę za to przy ostatnich powtórzeniach. Ostatnie 50 metrów było bardzo ciężkie. HR: 179 (95%)
IV 4:05 - odcinek z góry biegłem poniżej 4:00 wiec pod górę mogłem troszkę zwolnić. HR takie samo.
V 4:00 - zęby zaciśnięte i jakoś dałem rade. Ostatnich 50 metrów chyba nie pamiętam - HR: 182 (96%)
Jak tylko odzyskałem kolory zabrałem się za kończącego BS-a. Wolno, 5:45 min/km okrążyłem park potem Cinquantanaire i do domu.
Bilans: 19,72 km w 1h 53 min. W tym 3,68 (15 minut) w tempie I. Fajny trening bo o ile same interwały nieźle mnie sponiewierały to już po wyjściu z wanny czułem sie bardzo dobrze. Ostatnim mocnym akordem będzie niedziela.
Kiedy robiłem sobie kolacje znów coś strzyknęło mi w nodze. 100 myśli na sekundę. Przerażenie w oczach i nagle ... to nie ta noga ośle...
Chyba będę żył
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
piątek 25 września 2015
Wydawało mi się, że jestem dobrze zregenerowany po środzie, ale na wszelki wypadek pobiegłem dzisiaj wolniej. 9,68 km avg pace: 5:37 min/km avg HR: 138 (73%)
sobota 26 września 2015
Późno wieczorny BS. Temperatura spadła do 9 stopni - jak dla mnie idealnie.
Bilans: 7,41 km, avg pace: 5:25 min/km avg HR: 139 - 73%
niedziela 27 września 2015
Plan na dzisiaj: BS 1,6km + TM 12,8 km+ BS 1,6 km + TM 9,6 km + BS 1,6 km - zapowiadał się dewastująco.
Na start podjechałem samochodem, żeby skrócić sobie dobieg z domu. Zostawiłem w kabinie wodę na "po", ubrałem bukłak, odpaliłem wyścigowa playliste i ognia. BS oczywiście mega przyjemny. Potem "pik" i się zaczęło. Plan był zęby trzymać 4:50 i na początku szło jak po maśle. Temperatura - 17 stopni - czyli za ciepło ale słonce już zachodziło wiec liczyłem że się ochłodzi. Dzisiaj wzięło mnie na testowanie nowych batonów owocowych i izotonika Aptonia. O ile te pierwsze były super to z izotoniekiem nie trafiłem. Przygotowując mieszanką zagadałem się i prawdopodobnie zrobiłem ją trochę mocniejszą niż była w przepisie. Kombinacja ze słodkim batonem była beznadziejna. Byłem przesłodzony i mnie mdliło - wiosek. Albo mocno rozwodniony izo albo czysta woda - inaczej to nie bedzie działać.
Kilometry jakoś leciały i w sumie pierwsze 12 km było dość przyjemne. HR dość szybko wskoczył do 162-163 ale tam już został. Praktycznie nie było żadnego dryfu mimo, że mało piłem. Po 8 milach 1 mila odpoczynku. Popiłem słodkiego ulepka, zmusiłem w siebie PowerGel (inne mi się skończyły), zapiłem obrzydlistwem jeszcze raz i znowu TM. Odcinek skończyłem blisko parkingu wiec skróciłem BS-a i wróciłem do auta.
O jak ja sobie dziękowałem ze zostawiłem sobie czystą wodę w aucie
Bilans: 26,38 km w tym 22,4 TM w tempie 5:52. i avg HR: 163 (86%).
Plusy:
- wytrzymałościowo super,
- batony rewelacja.
- PowerGel oryginal blueberry jest do zaakceptowania
Minusy:
- albo brakuje mi szybkości albo po prostu brak mi świeżości bo w ostatnich kilometrach nie mogłem się zmusić do biegu poniżej 4:50 mimo że HR spadał do 160. Nie wiem czy powinienem się tym martwić czy cieszyć.
- izotonik z batonami to raczej jednak zuo
Wydawało mi się, że jestem dobrze zregenerowany po środzie, ale na wszelki wypadek pobiegłem dzisiaj wolniej. 9,68 km avg pace: 5:37 min/km avg HR: 138 (73%)
sobota 26 września 2015
Późno wieczorny BS. Temperatura spadła do 9 stopni - jak dla mnie idealnie.
Bilans: 7,41 km, avg pace: 5:25 min/km avg HR: 139 - 73%
niedziela 27 września 2015
Plan na dzisiaj: BS 1,6km + TM 12,8 km+ BS 1,6 km + TM 9,6 km + BS 1,6 km - zapowiadał się dewastująco.
Na start podjechałem samochodem, żeby skrócić sobie dobieg z domu. Zostawiłem w kabinie wodę na "po", ubrałem bukłak, odpaliłem wyścigowa playliste i ognia. BS oczywiście mega przyjemny. Potem "pik" i się zaczęło. Plan był zęby trzymać 4:50 i na początku szło jak po maśle. Temperatura - 17 stopni - czyli za ciepło ale słonce już zachodziło wiec liczyłem że się ochłodzi. Dzisiaj wzięło mnie na testowanie nowych batonów owocowych i izotonika Aptonia. O ile te pierwsze były super to z izotoniekiem nie trafiłem. Przygotowując mieszanką zagadałem się i prawdopodobnie zrobiłem ją trochę mocniejszą niż była w przepisie. Kombinacja ze słodkim batonem była beznadziejna. Byłem przesłodzony i mnie mdliło - wiosek. Albo mocno rozwodniony izo albo czysta woda - inaczej to nie bedzie działać.
Kilometry jakoś leciały i w sumie pierwsze 12 km było dość przyjemne. HR dość szybko wskoczył do 162-163 ale tam już został. Praktycznie nie było żadnego dryfu mimo, że mało piłem. Po 8 milach 1 mila odpoczynku. Popiłem słodkiego ulepka, zmusiłem w siebie PowerGel (inne mi się skończyły), zapiłem obrzydlistwem jeszcze raz i znowu TM. Odcinek skończyłem blisko parkingu wiec skróciłem BS-a i wróciłem do auta.
O jak ja sobie dziękowałem ze zostawiłem sobie czystą wodę w aucie
Bilans: 26,38 km w tym 22,4 TM w tempie 5:52. i avg HR: 163 (86%).
Plusy:
- wytrzymałościowo super,
- batony rewelacja.
- PowerGel oryginal blueberry jest do zaakceptowania
Minusy:
- albo brakuje mi szybkości albo po prostu brak mi świeżości bo w ostatnich kilometrach nie mogłem się zmusić do biegu poniżej 4:50 mimo że HR spadał do 160. Nie wiem czy powinienem się tym martwić czy cieszyć.
- izotonik z batonami to raczej jednak zuo
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
wtorek 29 września 2015
Wolny, relaksacyjny BS. Wokoło parku jest dużo robót drogowych wiec mam mase atrakcji skacząc między zdemontowanymi krawężnikami, stosami kostki brukowej i innymi przeszkadzajkami.
10,02 km avg pace: 5:38 min/km, avg HR 135 - 71%
środa 30 września 2015
Zostały niecałe 3 tygodnie do maratonu i zaczyna być z górki. Akcenty są mniejsze objętościowo i powinienem nabrać więcej sił.
Plan na dzisiaj:
BS 6,4 km + 2 × (P 3,2 km w/2 min rests) + 3 × (P 1,6 km w/1 min rests) + BS 3,2 km. Trening opcjonalny tj. ewentualnie można go zamienić w bieg ciągły.
Z jednej strony dość mało kilometrów ale z drugiej dużo progów, dodatkowo niekorzystne warunki terenowe - park. Początkowe rozbieganie rekreacyjne. Wbiegłem do parku, poprawiłem bukłak, popiłem z rurki i start.
Miałem wyznaczony ok 350 metrów z lekkim spadkiem i dość ostrymi nawrotami. Pierwsze 3,2 km jak zwykle było za szybkie. Jednostajny bieg utrudniały nawroty, piesi i porwisty wiatr. Średnia prędkość była w okolicach 4:32 ale tętno rosło liniowo waż do 167 - 88%.
2 minuty przerwy i znowu to samo. Początek był jeszcze ok, ale już po kilometrze organizm zaczął mi wystawiać rachunek za poprzedni odcinek. tempo spadało z 4:29 do 4:38 a HR zaczął dobijać do 90%. Załamanie nastąpiło na ostatnich 800 metrach kiedy tempo spadło do 4:50 a HR ani drgnęło. Nogi miały dość i dostałem jasny sygnał, że z biegiem progowym nie miało to nic wspólnego.
Nie było sensu sie zarzynać wiec wróciłem do domu przedłużając BSa, żeby trening miał chociaż jakąś przyzwoitą długość
Bilans: 19,28 km w 1h 43 minuty.
Wrzesień za mną. Praktycznie cały miesiąc coś mnie bolało, nie wszystkie treningi mi wyszły a mimo zrobiłem swój rekordowy przebieg - 307 km. Szkoda, że sierpień nie był taki bo wtedy do startu podchodziłbym znacznie pewniej. Co ma być to będzie.
Wolny, relaksacyjny BS. Wokoło parku jest dużo robót drogowych wiec mam mase atrakcji skacząc między zdemontowanymi krawężnikami, stosami kostki brukowej i innymi przeszkadzajkami.
10,02 km avg pace: 5:38 min/km, avg HR 135 - 71%
środa 30 września 2015
Zostały niecałe 3 tygodnie do maratonu i zaczyna być z górki. Akcenty są mniejsze objętościowo i powinienem nabrać więcej sił.
Plan na dzisiaj:
BS 6,4 km + 2 × (P 3,2 km w/2 min rests) + 3 × (P 1,6 km w/1 min rests) + BS 3,2 km. Trening opcjonalny tj. ewentualnie można go zamienić w bieg ciągły.
Z jednej strony dość mało kilometrów ale z drugiej dużo progów, dodatkowo niekorzystne warunki terenowe - park. Początkowe rozbieganie rekreacyjne. Wbiegłem do parku, poprawiłem bukłak, popiłem z rurki i start.
Miałem wyznaczony ok 350 metrów z lekkim spadkiem i dość ostrymi nawrotami. Pierwsze 3,2 km jak zwykle było za szybkie. Jednostajny bieg utrudniały nawroty, piesi i porwisty wiatr. Średnia prędkość była w okolicach 4:32 ale tętno rosło liniowo waż do 167 - 88%.
2 minuty przerwy i znowu to samo. Początek był jeszcze ok, ale już po kilometrze organizm zaczął mi wystawiać rachunek za poprzedni odcinek. tempo spadało z 4:29 do 4:38 a HR zaczął dobijać do 90%. Załamanie nastąpiło na ostatnich 800 metrach kiedy tempo spadło do 4:50 a HR ani drgnęło. Nogi miały dość i dostałem jasny sygnał, że z biegiem progowym nie miało to nic wspólnego.
Nie było sensu sie zarzynać wiec wróciłem do domu przedłużając BSa, żeby trening miał chociaż jakąś przyzwoitą długość
Bilans: 19,28 km w 1h 43 minuty.
Wrzesień za mną. Praktycznie cały miesiąc coś mnie bolało, nie wszystkie treningi mi wyszły a mimo zrobiłem swój rekordowy przebieg - 307 km. Szkoda, że sierpień nie był taki bo wtedy do startu podchodziłbym znacznie pewniej. Co ma być to będzie.
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
piątek 2 października 2015
BS + 6 przebieżek - 4 kółka wokół Sękacza. W parku praca wre przed niedzielnym maratonem. Bramy i część barierek już stoi.
Cały trening 11.05 km. Luźno i bez napinki.
sobota 3 października 2015
Idealna pogoda na start. Proszę o taka samą za 2 tygodnie w Amsterdamie. Temperatura 9 st, bez wiatru, bez deszczu - super. Zrobiłem 7,4 km BS-a w 5:29 min/km i avg HR: 135 - 71% hrmax.
Przez cały trening nie widziałem ani jednego biegacza - wszyscy gotują się na jutro
niedziela 4 października 2015
Rano wziąłem córki i poszliśmy do Cinquantanaire pokibicować trochę maratończykom. Cholernie im zazdrościłem ze już moga startować a ja mam jeszcze 2 tygodnie orki. Kiedy cała grupa śmignęła kupiliśmy zestaw startowy Kids Run i wróciliśmy do domu. 2 godziny później wróciliśmy do parku. Alicja startowała w biegu dla dzieci a ja z Natalką kibicowaliśmy ile się dało. Młoda całkiem luźno przebiegła kilometr ale chyba musimy popracować trochę nad prędkością :D Ważne, że była przeszczęśliwa
Na swój trening czekałem do późnego popołudnia. Daniels wymyślił na dzisiaj coś takiego: BS 1,6 km + 3 × (P 3,2 km w/2 min rests) + BS 60 min. Stadion nadal jest oczywiście out of order, Parc Bruxelles skreśliłem definitywnie wiec została mi trasa moich niedzielnych wybiegów. Płasko tam nie jest, ale cóż - jak się nie ma co sie lubi, to sie lubi co sie ma.
Zamiast 1,6 km dobieg na miejsce wyniósł 4,1 km. Powoli, żeby zachować wszystkie siły na progi. Tempa stadionowego nie miałem szans osiągnąć i żeby dać radę w pełni przebiec 3 powtórzenia postanowiłem trzymać się tętna i biec w okolicach intensywności progowej. Klik i ognia!
Pierwsze kilkaset metrów było lekkim zbiegiem. Jakoś dziwnie przeszkadzał mi bukłak i poprawiając paski mało nie staranowałem jakiegoś rowerzysty Potem podbieg i pierwszą milę zakończyłem szerokim nawrotem na "szczycie podbiegu". 4:32 min/km i HR powoli dobił do 169 (90%) - czyli książkowo. Druga mila tempo miała podobne z tym, że w części "w dół" tętno trochę spadło - do 160. Przerwa. Pierwszą minutę marszu spędziłem przyssany do rury z wodą. Było ok 17 stopni, czyli co najmniej 10 za dużo Lekki trucht i kolejny próg
Wydaje mi sie, że dobrze sie wstrzeliłem w tempo. Było dość ciężko, balansowałem na krawędzi "przegięcia" ale staram się pilnować, żeby zachować siły do końca. Cały odcinek równo 4:33 min/km avg HR ok 165 i max 172. Mimo, że tętno w okolicach 170 utrzymywało się dość długo czułem się zaskakująco dobrze. Przerwa i kolejny eksperyment - zjadłem owocowy baton energetyczny żeby sprawdzić jak zachowuje się przy takich prędkościach.
Trzecie powtórzenie. Praktycznie identycznie - 4:33, avg HR 166 i maxy 172. Ciężko ale bez dramatu. 2 minuty marszu i BS. Zrobiło już się całkiem ciemno i wybiegając z lasu na Tervuren rozglądałem się uważnie pod nogi, żeby nie rozkwasić się ścieżce. Po biegaczach którzy tutaj walczyli jeszcze 8 godzin temu nie było juz śladów - ani jednej butelki, papierka - nic.
BS skróciłem do 50 minut, żeby kilometraż był zgodny z planem. Biegło mi się dość luźno 5:35-5:45 - bez historii
Bilans: 22,05 km w tym 9,6 km biegu progowego 4:33 min/km. Bardzo fajny trening - tempo progów ok 10 sekund wolniejsze niż na stadionie ale po pierwsze teren nie ten a po drugie waga bukłaka robi swoje.
Zostały 2 tygodnie i zaczyna się lekki stres
BS + 6 przebieżek - 4 kółka wokół Sękacza. W parku praca wre przed niedzielnym maratonem. Bramy i część barierek już stoi.
Cały trening 11.05 km. Luźno i bez napinki.
sobota 3 października 2015
Idealna pogoda na start. Proszę o taka samą za 2 tygodnie w Amsterdamie. Temperatura 9 st, bez wiatru, bez deszczu - super. Zrobiłem 7,4 km BS-a w 5:29 min/km i avg HR: 135 - 71% hrmax.
Przez cały trening nie widziałem ani jednego biegacza - wszyscy gotują się na jutro
niedziela 4 października 2015
Rano wziąłem córki i poszliśmy do Cinquantanaire pokibicować trochę maratończykom. Cholernie im zazdrościłem ze już moga startować a ja mam jeszcze 2 tygodnie orki. Kiedy cała grupa śmignęła kupiliśmy zestaw startowy Kids Run i wróciliśmy do domu. 2 godziny później wróciliśmy do parku. Alicja startowała w biegu dla dzieci a ja z Natalką kibicowaliśmy ile się dało. Młoda całkiem luźno przebiegła kilometr ale chyba musimy popracować trochę nad prędkością :D Ważne, że była przeszczęśliwa
Na swój trening czekałem do późnego popołudnia. Daniels wymyślił na dzisiaj coś takiego: BS 1,6 km + 3 × (P 3,2 km w/2 min rests) + BS 60 min. Stadion nadal jest oczywiście out of order, Parc Bruxelles skreśliłem definitywnie wiec została mi trasa moich niedzielnych wybiegów. Płasko tam nie jest, ale cóż - jak się nie ma co sie lubi, to sie lubi co sie ma.
Zamiast 1,6 km dobieg na miejsce wyniósł 4,1 km. Powoli, żeby zachować wszystkie siły na progi. Tempa stadionowego nie miałem szans osiągnąć i żeby dać radę w pełni przebiec 3 powtórzenia postanowiłem trzymać się tętna i biec w okolicach intensywności progowej. Klik i ognia!
Pierwsze kilkaset metrów było lekkim zbiegiem. Jakoś dziwnie przeszkadzał mi bukłak i poprawiając paski mało nie staranowałem jakiegoś rowerzysty Potem podbieg i pierwszą milę zakończyłem szerokim nawrotem na "szczycie podbiegu". 4:32 min/km i HR powoli dobił do 169 (90%) - czyli książkowo. Druga mila tempo miała podobne z tym, że w części "w dół" tętno trochę spadło - do 160. Przerwa. Pierwszą minutę marszu spędziłem przyssany do rury z wodą. Było ok 17 stopni, czyli co najmniej 10 za dużo Lekki trucht i kolejny próg
Wydaje mi sie, że dobrze sie wstrzeliłem w tempo. Było dość ciężko, balansowałem na krawędzi "przegięcia" ale staram się pilnować, żeby zachować siły do końca. Cały odcinek równo 4:33 min/km avg HR ok 165 i max 172. Mimo, że tętno w okolicach 170 utrzymywało się dość długo czułem się zaskakująco dobrze. Przerwa i kolejny eksperyment - zjadłem owocowy baton energetyczny żeby sprawdzić jak zachowuje się przy takich prędkościach.
Trzecie powtórzenie. Praktycznie identycznie - 4:33, avg HR 166 i maxy 172. Ciężko ale bez dramatu. 2 minuty marszu i BS. Zrobiło już się całkiem ciemno i wybiegając z lasu na Tervuren rozglądałem się uważnie pod nogi, żeby nie rozkwasić się ścieżce. Po biegaczach którzy tutaj walczyli jeszcze 8 godzin temu nie było juz śladów - ani jednej butelki, papierka - nic.
BS skróciłem do 50 minut, żeby kilometraż był zgodny z planem. Biegło mi się dość luźno 5:35-5:45 - bez historii
Bilans: 22,05 km w tym 9,6 km biegu progowego 4:33 min/km. Bardzo fajny trening - tempo progów ok 10 sekund wolniejsze niż na stadionie ale po pierwsze teren nie ten a po drugie waga bukłaka robi swoje.
Zostały 2 tygodnie i zaczyna się lekki stres
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
wtorek 5 października 2015
Już w poniedziałek zaczęło mnie boleć gardło ale dzisiaj przeziębienie złapało mnie na całego. Odpuszczam BSy i mam nadzieje że szybko to minie
środa 6 października 2015
Rano było jeszcze słabo, ale popołudniu choroba odpuściła. Kataru nie było i czułem się znośnie. Na dzisiaj przewidziany był ostatni akcent w planie i zastanawiałem się czy go nie odpuścić. W sumie niewiele mi to da a dodatkowy odpoczynek niewiele zaszkodzi.
W końcu ze zebrałem i o 20:30 wyszedłem przewietrzyć trochę zwłoki.
Plan: BS 6,4 km + P 1,6 km + TM 3,2 km + BS 1,6 km + P 1,6 km + TM 3,2 km + BS 3,2 km
Robiąc pierwsze kółko w parku przebiegłem obok stadionu i okazało się, że jest otwarty - rewelacja, miałem w końcu miejsce na bieg z dobrą kontrolą tempa. Problem był jednak taki, że mięśnie chyba odczuwały przeziębienie bo pierwsze kilometry były jakieś drętwe. Mimo wolnego tempa 5:40 HR zbliżał się do 140. Zastanawiałem się czy zrezygnować czy nie, dodatkowo juz po 2 kilometrach zaczęła mnie boleć głowa - pełen komplet. Ostatecznie stwierdziłem ze przebiegnę pierwszy odcinek progowy i zobaczę jak sprawy się mają. Najwyżej wrócę do domu.
Po 6-tym kilometrze wbiegłem na stadion zostawiłem bukłak z woda na ławce i po jednym rozgrzewkowym kółku przyśpieszyłem do tempa progowego. No i było rewelacyjnie. Planem maximum było biec zgodnie z VDOT 48 - 4:24 ale ja totalnie bez napinania się biegłem 4:22 min/km. Tętno bardzo powoli rosło i przez dłuższy czas utrzymywało się w okolicach 165. Na prostej startowej wiało chwilami dość mocno, ale nie wpływało to na tempo biegu. 1.6 km minęło błyskawicznie i zwolniłem do TM - 4:44 min/km Tutaj było jeszcze łatwiej. Z 165 HR zjechał do 156-158. Byłem mocno zaskoczony.
Mila BS-a. Wypiłem trochę, zjadłem PowerGela (trzeba się do tego ulepka przyzwyczaić). Było rewelacyjnie poza bólem głowy który po prostu rozsadzał mi czachę. Ciekawe było to, że czym szybciej biegłem tym mniej mnie bolało. Pik gremlina i kolejna seria.
Bieg progowy poszedł jeszcze łatwiej niż poprzednio. Avg pace 4:22, avg HR: 160 max 165. Zwolnienie do TM i to już było totalny chillout: 4:42 min/km i avg HR 155.
Po 2 milach takiego biegu ubrałem bukłak, zrobiłem jeszcze 3 km BSa i wróciłem do domu.
Bilans: 20,25 km avgPace: 5:08 avgHR: 147 (77%). W tym 3.2 km progów 4:22 i 6,4 km TM 4:42
To było najłatwiejsze 20 km w moim życiu. 0 zmęczenia, 0 sekund walki. Po prostu luźno i bardzo przyjemnie.
Tylko teraz jak tu nie popaść w nadmierny entuzjazm. Nogi miały jednak dużo poweru bo odpoczywały przez 2 dni - pierwszy raz od półtora miesiąca. Bieganie progów i TM-ów z bukłakiem po falistym terenie dało jednak dobry rezultat. Siły mam więcej niż sie spodziewałem i baza też jest nie najgorsza bo to już któryś trening bez dryfu tętna.
Z drugiej strony bieganie po stadionie jest trochę niemiarodajne bo nawierzchnia pomaga.
No i bądź tu mądry...
Już w poniedziałek zaczęło mnie boleć gardło ale dzisiaj przeziębienie złapało mnie na całego. Odpuszczam BSy i mam nadzieje że szybko to minie
środa 6 października 2015
Rano było jeszcze słabo, ale popołudniu choroba odpuściła. Kataru nie było i czułem się znośnie. Na dzisiaj przewidziany był ostatni akcent w planie i zastanawiałem się czy go nie odpuścić. W sumie niewiele mi to da a dodatkowy odpoczynek niewiele zaszkodzi.
W końcu ze zebrałem i o 20:30 wyszedłem przewietrzyć trochę zwłoki.
Plan: BS 6,4 km + P 1,6 km + TM 3,2 km + BS 1,6 km + P 1,6 km + TM 3,2 km + BS 3,2 km
Robiąc pierwsze kółko w parku przebiegłem obok stadionu i okazało się, że jest otwarty - rewelacja, miałem w końcu miejsce na bieg z dobrą kontrolą tempa. Problem był jednak taki, że mięśnie chyba odczuwały przeziębienie bo pierwsze kilometry były jakieś drętwe. Mimo wolnego tempa 5:40 HR zbliżał się do 140. Zastanawiałem się czy zrezygnować czy nie, dodatkowo juz po 2 kilometrach zaczęła mnie boleć głowa - pełen komplet. Ostatecznie stwierdziłem ze przebiegnę pierwszy odcinek progowy i zobaczę jak sprawy się mają. Najwyżej wrócę do domu.
Po 6-tym kilometrze wbiegłem na stadion zostawiłem bukłak z woda na ławce i po jednym rozgrzewkowym kółku przyśpieszyłem do tempa progowego. No i było rewelacyjnie. Planem maximum było biec zgodnie z VDOT 48 - 4:24 ale ja totalnie bez napinania się biegłem 4:22 min/km. Tętno bardzo powoli rosło i przez dłuższy czas utrzymywało się w okolicach 165. Na prostej startowej wiało chwilami dość mocno, ale nie wpływało to na tempo biegu. 1.6 km minęło błyskawicznie i zwolniłem do TM - 4:44 min/km Tutaj było jeszcze łatwiej. Z 165 HR zjechał do 156-158. Byłem mocno zaskoczony.
Mila BS-a. Wypiłem trochę, zjadłem PowerGela (trzeba się do tego ulepka przyzwyczaić). Było rewelacyjnie poza bólem głowy który po prostu rozsadzał mi czachę. Ciekawe było to, że czym szybciej biegłem tym mniej mnie bolało. Pik gremlina i kolejna seria.
Bieg progowy poszedł jeszcze łatwiej niż poprzednio. Avg pace 4:22, avg HR: 160 max 165. Zwolnienie do TM i to już było totalny chillout: 4:42 min/km i avg HR 155.
Po 2 milach takiego biegu ubrałem bukłak, zrobiłem jeszcze 3 km BSa i wróciłem do domu.
Bilans: 20,25 km avgPace: 5:08 avgHR: 147 (77%). W tym 3.2 km progów 4:22 i 6,4 km TM 4:42
To było najłatwiejsze 20 km w moim życiu. 0 zmęczenia, 0 sekund walki. Po prostu luźno i bardzo przyjemnie.
Tylko teraz jak tu nie popaść w nadmierny entuzjazm. Nogi miały jednak dużo poweru bo odpoczywały przez 2 dni - pierwszy raz od półtora miesiąca. Bieganie progów i TM-ów z bukłakiem po falistym terenie dało jednak dobry rezultat. Siły mam więcej niż sie spodziewałem i baza też jest nie najgorsza bo to już któryś trening bez dryfu tętna.
Z drugiej strony bieganie po stadionie jest trochę niemiarodajne bo nawierzchnia pomaga.
No i bądź tu mądry...
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
sobota 10 października 2015
We czwartek byłem z kolegami na meczu i wracając mocno zmarzłem. W piątek organizm wystawił mi za to rachunek - wrócił kaszel, drapanie w gardle i ból mięśni. Choroba wróciła na moje własne życzenie.
Piątkowy trening w tej sytuacji musiałem odpuścić.
W sobotę było dużo lepiej - czułem sie juz dobrze i poza lekkim ciężarem w płucach wszystko było w normie. Postanowiłem lekko "odrobić" wczorajsze bieganie, ale że w niedziele też bede biegał to skróciłem BSa z 10 do 7km.
Przy okazji po raz ostatni przetestowałem strój startowy łącznie z rozłożeniem żeli w kieszeniach i rękawkach które planowałem użyć na starcie:
Wniosek: ma 4 kieszenie w które wkładam mały telefon, mp3, 2 małe batony i 3 żele. Wszysto idealnie na pasie i nic sie nie obija. Na zewnątrz było 10 stopni i już po 5 kilometrach w rękawkach było mi trochę za gorąco - jak na starcie bedzie taka temperatura to z nich zrezygnuje jak będzie mniej to na początek chyba zostawię.
W każdym razie zrobiłem 7 km BSa w 5:28 a potem dołożyłem 6 mocnych przebieżek.
niedziela 11 października 2015
Do startu został tydzień i długie wybiegania stały się krótkie. 14,57 km w 5:36 min/km - 72%. Wolne, hr niskie, ale jakoś tak niefajnie mi sie biegło. Zaczynam się powoli stresować startem i doszukuje się chyba problemów których nie ma
Przecież już nic sie nie może wydarzyć - chyba że nogę złamie
wtorek 13 października 2015
Ostatni mikro akcencik. BS 3,2 km + 3x (P 1,6 km w/2 min rests) + BS 3,2 km. Temperatura spadła z 10 do 3 stopni i po raz pierwszy od pół roku trzeba było ubrać się "na długo". Sam bieg - nuda:
jedno kółeczko wokół Cinquantanaire i 3 progi na stadionie. Wszystkie weszły luźno w tempie 4:22-4:23 min/km. HR książkowo 88%-89%. Razem z powrotem do domu 12.05 km.
środa 14 października 2015
Carbo loading - start. Dzisiaj makaron, jutro jakiś japoniec z górą ryżu, a potem tylko makaron, makaron z sosem, makaron bez sosu, makaron na twarto i makaraon ma miękko. Do tego ryż, kasza etc.
Zimno dalej. Tym razem 3 stopnie + deszcz i przenikliwy wiatr. Do wersji "na długo" doszła jeszcze czapka. 7 lekkich kilometrów 5:21 - 74% hrmax. Odzwyczaiłem się od takich warunków.
Na koniec 4 przebieżki i do domu.
No dobra,
za 48 godzin startuję w swoim drugim maratonie w życiu. Auto spakowane, dzieciaki wyregulowane, wszystkie checklisty przygotowane. W sobotę rano jedziemy do Amsterdamu.
Właściwy sezon rozpoczął sie w marcu i przez ten czas przebiegłem 1994 kilometrów. Dzisiaj wieczorem dokręcę jeszcze 5 .
Wystartowałem w 2 wyścigach - Wings for Life i Brussels 20 km - oba w 100% udane. Ba... w 101%
Zaczynałem od VDOT 45 a kończę ... chyba ok 48. Progres jest, ale szczerze mówiąc szału nie ma.
I tutaj właśnie pojawia się problem, bo ostatni mój start na maksa był pod koniec maja. Później zacząłem trening pod maraton, który skomplikował urlop i kontuzja. W tygodniach w których powinienem najwięcej walczyć z tempem maratońskim i progami siedziałem sflustrowany w domu i kląłem na czym świat stał. Zaraz po powrocie okazało się, że zamknięto mój znienawidzony/ukochany stadion i tempówki mocno skomplikowały się logistycznie. Czy to miało negatywny wpływ na formę? Pewnie tak, jak duży? Nie mam pojęcia.
W co teraz celować?
Wrzucając swój czas z Brussels 20km kalkulatory liczą mi 3:20:18, ale to było 100 lat temu i dla innej trasy.
Staram się tez nie patrzyć na czas maratonu wynikający z Danielsa bo VDOT wskazuje jak szybko należy trenować na podstawie wyniku a nie jaki wynik się osiągnie na podstawie szybkości treningu. To by było za proste
Profil w Amsterdamie jest płaski jak deska, wiec powinno być łatwiej, dodatkowo waga mi spadła z 77 do 74 - czyli jest dobrze.
Tak, że celuje w 3:19:59
Plan z marco mówi żeby asekuracyjnie zacząć od 4:52, po 3 km 4:47, po 15 4:44 a od 29 lecieć 4:40. Na papierze wygląda fajnie. Mam wydrukowaną i zafoliowaną opaskę z międzyczasami i tego będę się trzymał.
Ładowanie węgli trwa i wszystko jest gotowe do startu. Nerwy duże jak zawsze.
Mój numer to 3960 - jest apka na androida live timingiem i pewnie też gdzies online. Start o 9:30 w niedzielę.
Trzymajcie kciuki!
We czwartek byłem z kolegami na meczu i wracając mocno zmarzłem. W piątek organizm wystawił mi za to rachunek - wrócił kaszel, drapanie w gardle i ból mięśni. Choroba wróciła na moje własne życzenie.
Piątkowy trening w tej sytuacji musiałem odpuścić.
W sobotę było dużo lepiej - czułem sie juz dobrze i poza lekkim ciężarem w płucach wszystko było w normie. Postanowiłem lekko "odrobić" wczorajsze bieganie, ale że w niedziele też bede biegał to skróciłem BSa z 10 do 7km.
Przy okazji po raz ostatni przetestowałem strój startowy łącznie z rozłożeniem żeli w kieszeniach i rękawkach które planowałem użyć na starcie:
Wniosek: ma 4 kieszenie w które wkładam mały telefon, mp3, 2 małe batony i 3 żele. Wszysto idealnie na pasie i nic sie nie obija. Na zewnątrz było 10 stopni i już po 5 kilometrach w rękawkach było mi trochę za gorąco - jak na starcie bedzie taka temperatura to z nich zrezygnuje jak będzie mniej to na początek chyba zostawię.
W każdym razie zrobiłem 7 km BSa w 5:28 a potem dołożyłem 6 mocnych przebieżek.
niedziela 11 października 2015
Do startu został tydzień i długie wybiegania stały się krótkie. 14,57 km w 5:36 min/km - 72%. Wolne, hr niskie, ale jakoś tak niefajnie mi sie biegło. Zaczynam się powoli stresować startem i doszukuje się chyba problemów których nie ma
Przecież już nic sie nie może wydarzyć - chyba że nogę złamie
wtorek 13 października 2015
Ostatni mikro akcencik. BS 3,2 km + 3x (P 1,6 km w/2 min rests) + BS 3,2 km. Temperatura spadła z 10 do 3 stopni i po raz pierwszy od pół roku trzeba było ubrać się "na długo". Sam bieg - nuda:
jedno kółeczko wokół Cinquantanaire i 3 progi na stadionie. Wszystkie weszły luźno w tempie 4:22-4:23 min/km. HR książkowo 88%-89%. Razem z powrotem do domu 12.05 km.
środa 14 października 2015
Carbo loading - start. Dzisiaj makaron, jutro jakiś japoniec z górą ryżu, a potem tylko makaron, makaron z sosem, makaron bez sosu, makaron na twarto i makaraon ma miękko. Do tego ryż, kasza etc.
Zimno dalej. Tym razem 3 stopnie + deszcz i przenikliwy wiatr. Do wersji "na długo" doszła jeszcze czapka. 7 lekkich kilometrów 5:21 - 74% hrmax. Odzwyczaiłem się od takich warunków.
Na koniec 4 przebieżki i do domu.
No dobra,
za 48 godzin startuję w swoim drugim maratonie w życiu. Auto spakowane, dzieciaki wyregulowane, wszystkie checklisty przygotowane. W sobotę rano jedziemy do Amsterdamu.
Właściwy sezon rozpoczął sie w marcu i przez ten czas przebiegłem 1994 kilometrów. Dzisiaj wieczorem dokręcę jeszcze 5 .
Wystartowałem w 2 wyścigach - Wings for Life i Brussels 20 km - oba w 100% udane. Ba... w 101%
Zaczynałem od VDOT 45 a kończę ... chyba ok 48. Progres jest, ale szczerze mówiąc szału nie ma.
I tutaj właśnie pojawia się problem, bo ostatni mój start na maksa był pod koniec maja. Później zacząłem trening pod maraton, który skomplikował urlop i kontuzja. W tygodniach w których powinienem najwięcej walczyć z tempem maratońskim i progami siedziałem sflustrowany w domu i kląłem na czym świat stał. Zaraz po powrocie okazało się, że zamknięto mój znienawidzony/ukochany stadion i tempówki mocno skomplikowały się logistycznie. Czy to miało negatywny wpływ na formę? Pewnie tak, jak duży? Nie mam pojęcia.
W co teraz celować?
Wrzucając swój czas z Brussels 20km kalkulatory liczą mi 3:20:18, ale to było 100 lat temu i dla innej trasy.
Staram się tez nie patrzyć na czas maratonu wynikający z Danielsa bo VDOT wskazuje jak szybko należy trenować na podstawie wyniku a nie jaki wynik się osiągnie na podstawie szybkości treningu. To by było za proste
Profil w Amsterdamie jest płaski jak deska, wiec powinno być łatwiej, dodatkowo waga mi spadła z 77 do 74 - czyli jest dobrze.
Tak, że celuje w 3:19:59
Plan z marco mówi żeby asekuracyjnie zacząć od 4:52, po 3 km 4:47, po 15 4:44 a od 29 lecieć 4:40. Na papierze wygląda fajnie. Mam wydrukowaną i zafoliowaną opaskę z międzyczasami i tego będę się trzymał.
Ładowanie węgli trwa i wszystko jest gotowe do startu. Nerwy duże jak zawsze.
Mój numer to 3960 - jest apka na androida live timingiem i pewnie też gdzies online. Start o 9:30 w niedzielę.
Trzymajcie kciuki!
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
Amsterdam Marathon 2015
To był bieg który dał mi lekcję w kwestii planowania, organizacji, taktyki i pokonywania własnych barier. Popełniłem wiele błędów ale na szczęście żaden z nich nie zniszczył mi do końca wyścigu Ale po kolei.
Sobota
Wyjazd czteroosobowej rodziny nawet na krótki wypad jest sporym wyzwaniem logistycznym. Ubrania dla siebie, zestawy A i B dla dzieci, jedzenie etc. Na szczęście żonka w większości to ogarnęła dzień wcześniej i mogliśmy wyjechać zgodnie z planem o 11 godzinie. Do Amsterdamu mieliśmy równo 2 godziny jazdy.
Hotel wybraliśmy blisko stacji metra skąd w miarę łatwo mogliśmy dojechać na Stadion Olimpijski, gdzie miał być start i meta biegu. Po 14 byliśmy na miejscu. Szybko wypakowaliśmy się, zjedliśmy jakieś przekąski i o 15 czekaliśmy już na metro do centrum.
Lekcja numer 1 - obczaić sposób działania komunikacji miejskiej w miejscu startu. Kupiłem dzisięcioprzejazdowy bilet który okazało się można było skasować tylko dla jednej osoby. Wiec jedno z nas pojechało na gapę. Ze stacji do stadionu było 20 minut marszu. Pierwotnie chcieliśmy szukać nowego autobusu lub tramwaju który by nas podrzucił na miejsce, ale jak zobaczyliśmy kilkunastu biegaczy idących z buta postanowiliśmy iść za nimi.
Na miejscu chmara ludzi. Bylo zimno i zaczęło padać wiec każdy kto mógł pchał się do namiotu expo. Kolejka do odbioru numeru startowego była krótka i już po kilku minutach byłem w posiadaniu najbardziej lichego zestawu startowego jaki widziałem: numer z czujnikiem i kuponem na koszulkę oraz jakiś token z kodem paskowym do przyczepienia na but który był powiązany z danymi medycznymi (nie widziałem go później u żadnego ze startujących). Kolejka po koszulki miała z 50 metrów ale szła dość sprawnie. W sumie mogłem sobie ją darować bo i tak w niej nie miałem zamiaru startować a wielki napis "TATA Consulting Services" na plecach nie jest czymś co można nosić z dumą
O 16:30 byliśmy wolni. Plan był, żeby przejść się po centrum Amsterdamu, zjeść jakiś makaron i wcześnie wrócić do domu. Kupiliśmy nowe bilety i czekaliśmy na autobus. 20 minut w deszczu. Gdy już weszliśmy okazało się, że lekcja numer 1 trwa dalej - bilety które kupilismy działają w tramwajach, metrze ale nie w autobusach. No masakra.
Zrobiliśmy szybką rundę po centrum, pstryknęliśmy trochę zdjęć i zaczęliśmy szukać restauracji. W sobotni wieczór było naprawdę ciężko coś znaleźć. Do tego deszcz i przeziębienie które zaczęło męczyć żonkę. W końcu trafiliśmy na coś sensownego, zjedliśmy porcje cannelloni i po prawie godzinnej jeździe tramwajami i metrem wróciliśmy do hotelu.
Byliśmy zmęczeni wiec lekcja numer 2 - jeżeli bieg jest w niedziele i chcemy coś zobaczyć to przyjeżdżamy w piątek a nie w sobotę. Przed snem zjadłem jeszcze porcję ryżu z jabłkami którą przywiozłem z Brukseli i poszliśmy spać ok 23
Niedziela
Budzik zadzwonił o 6:15. Zaczęliśmy się pakować, jeść śniadanie i zanosić rzeczy do auta. Było ok 3 stopni i kropił deszcz więc na strój biegowy ubrałem grube spodnie i kurtkę. Szybki check-out z hotelu i o 8:00 byliśmy na stacji. W metrze 80% pasażerów to byli biegacze i oczywiście postanowiliśmy się ich trzymać - na pewno wiedzieli jak najkrótszą droga dotrzeć na miejsce - lekcja numer 2: Niekoniecznie Pojechaliśmy przystanek dalej i wysiedliśmy na przesiadkowym przystanku. Cała stacja była pełna biegaczy. Podjechała nowa kolejka ale gdy tylko zobaczyliśmy, że jest totalnie załadowana cała ta kilkusetosobowa grupa jak na komendę zawróciła i postanowiła iść na piechotę. Do startu została godzina a my byliśmy 2,5 kilometra od stadionu w tłumie, z dziećmi, wózkiem - dobrze, że przestało padać.
Szliśmy dość żwawym tempem i w ciągu 20 minut dotarliśmy do wjazdu przed stadionem. Morze ludzi. Zaczęliśmy sie przeciskać w stronę depozytów. Do startu zostało 30 minut ale tylko 15 do zamknięcia wejścia na stadion. Rodzinie zostawiłem pod jakimś banerem a sam stanąłem w kolejce do depozytu. No i znów zonk. Każde stanowisko miało oznaczenia które kompletnie nie korespondowało z numerem startowym ani z kategorią, z niczym. Zastanawiałem się co to znaczy ale już po chwili okazało się, że nie tylko ja mam zagadkę. Każdy w około dyskutował o oznaczeniach i nikt nie łapał o co tutaj chodzi. Po nerwowych kilku minutach w kolejce usłyszałem, że nie ma już miejsca i wszyscy mamy iść do innych kolejek. Po prostu genialnie. 9:05, za 10 minut zamykają stadion a ja i na oko 2000 ludzi dookoła jesteśmy totalnie w lesie. Przecisnąłem sie przez ok 10 równoległych kolejek i stanąłem an końcu kolejnej. Gdy położyłem swoją torbe na stole usłyszałem "Sorry, we are full". I w tym momencie o mało nie doszło do linczu. Kilkadziesiąt osób zaczęło ostro protestować i gość się poddał. Powiedział, że najwyżej torby zostaną na deszczu - lepsze to niż nic.
Udało się. 9:14 - torba oddana, ostatnie zdjęcie, całusy na szczęście i zacząłem wbijać się na stadion. Kolejka jak Lidlu podczas promocji karpia. Jedyny plus, że jest wesoło Chyba nikt poza mną sie nie stresuję całą sytuacją i wszystko wydaje sie pod kontrolą. Minuty mijały, czas zamknięcia już dawno minął a ja powoli jak pingwin szedłem na start. No i modliłem się o toitoja. I to bardzo.
Wlaliśmy się na murawę. I tutaj jedyny pozytywny element organizacji. Wszystkie sektory były czytelnie oznaczone a dodatkowo przy każdym stały wolontariuszki i ręcznie kierowały biegaczy którzy nie potrafili rozróżnić żółtego od różowego. Wskoczyłem do swojej sekcji i alleluja: toitoie. Do każdego kolejka na 20 osób ale wszystko poszło mega sprawnie. O 9:25 byłem gotowy na linii startu.
Start
Było zimno. 7 stopni i deszcz. Byłem ubrany na krótko + cieńkie rękawki wiec trząsłem się jak galareta. 9:30 - wystrzeliła armata i przy chmurze dymu ruszyła elita. My - 7 minut później. Dużo słyszałem o tym, że w Amsterdamie bardzo cięzko sie startuje, ale moja grupa zaczęła dość żwawo i już wybiegając ze stadionu mieliśmy tempo poniżej 5:00. Oczywiście w mojej grupie byli i ci którzy biegną na 3:05 jak i ci na 3:30 wiec wachlarz był pełny.
Plan zakładał spokojny start ok 4:52 dlatego byłem przygotowany ze jak zwykle po starcie grupa ruszy a ja będę tracił dystans. Ale nic takiego nie nastąpił. Oczywiście kilku wydarło w tempie poniżej 4:30, ale cały tłum biegł raczej razem. Było dość ciasno, i trochę mi to przeszkadzało. Pierwszy kilometr, 4:54, drugi 4:52. Wtedy też zobaczyłem ze Garmin zaczyna sygnalizować przebyte kilometry coraz wcześniej. I to nie był tylko mój problem, bo praktycznie cała grupa miała sygnalizację jednocześnie. Na 3-cim kilometrze dystans wynosił juz ok 50 metrów i wiedziałem, że nie mogę do końca sie sugerować tempami odcinków bo to co wskazywał zegarek było obarczone ok 5 sekundowym błedem.
Było zimno i dopiero na 3-cim kilometrze zrobiło się w miarę komfortowo. Szybka operacja zdjęcia zegarka, rękawków i założenia zegarka skończyła sie pełnym sukcesem. Pierwsze kilometry dość kręte i musiałem uważać na tory tramwajowe. Tłum bardzo utrudniał ciasne zakręty i z każdym kilometrem traciłem kolejne metry. Pierwsza piątka zamknięta w czasie 24:47 - 4:58 min/km. Wiem to dopiero teraz, bo z GPSu wynikało, że jest szybciej. HR cały czas poniżej 159.
Pierwszy punkt z wodą - dwa kubki izo i pędzimy dalej. Stwierdziłem, że rozgrzewkę można uznać, za zakończoną i trzeba się skupić na biegu.
GPS kłamał wiec trzeba było minimalnie przyśpieszyć. 4:44 min/km, kilka lekkich podbiegów i HR ustabilizował się na 163 - 85%. Na 7 km - pierwszy żel. W końcu przyzwyczaiłem się do PowerGelów wiec nawet bez popicia było znośnie. Biegło mi się dość luźno, ekonomicznie i równo. Druga piątka: 23:53 - 4:46 min/km.
Drugi punkt z wodą i kolejny poważny błąd - z przyzwyczajenia wziąłem izotonik i przepiłem żel, którego smak jeszcze czułem. Już kilometr później poczułem ze robi mi się niedobrze z przesłodzenia. Tylko tego mi brakowało. Obiecałem sobie ze następnym razem będzie tylko woda.
Problem z GPSem się pogłębiał i z każdym kilometrem piknięcie było coraz wcześniej. Nie wiedziałem czy to ja tyle nadrabiam biegnąc "łukami" i lawirując między ludźmi czy po prostu jest tak jak zawsze i wszystkie moje biegi zawsze są obarczone tym błędem. Przyśpieszać w tym układzie czy nie? Rozkminy niedoświadczonego maratończyka. Na 12 kilometrze porównałem sobie różnicę czasu z opaską: jestem w plecy z planem ok 40 sekund - w sumie nieźle biegnąc na takim ludzie.
Fajne widoki, masa ludzi, ale też coraz więcej kluczenia i wyprzedzania ludzi. Na 14-stym kilometrze zjadłem owocowy baton i na wodopoju popiłem tylko wodą. Wszystkie dolegliwości ustały i optymizm zaczął rosnąć. Trzecia piątka była generalnie bardzo przyjemna: 23:44 - 4:44 min/km. HR stabilne jak deska, nogi niosą, nic więcej do szczęścia mi nie trzeba. Oby tak dalej
Kolejny odcinek prowadził wzdłuż długiego kanału Amstel. Mijały nas łodzie z zespołami muzycznymi, motorówki i kilku gości w wodnych jetpackach. Bardzo fajny odcinek. 4-tą piątkę skończyłem w czasie 23:54 - 4:46 min/km.
Miałem masę energii i powoli dochodziłem do wniosku, ze jeżeli chcę powalczyć z 3:20 to muszę zacząć nadrabiać stracony czas. Sygnałem miał byc 20-sty kilometr. Sznurek biegaczy powoli się rozciągał i miałem coraz więcej miejsca przed sobą. Tempo rosło. 21 km - 4:41. 22 km - 4:37. HR rósł podniósł się do 89%, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Wyprzedzałem ludzi po prawej i lewej, tempo było szarpane. Powoli tez pojawiały się osoby które dopadł kryzys. A ja gnałem...
23 km - 4:39, 24 - 4:34, 25 - 4:22 (!!) Całą piątka : 23:05 - 4:38 min/km
Już nie zastanawiałem się czy złamię 3:20. Pytanie było o ile je złamię.
Kolejny wodopój. Baton, przepiłem wodą i ognia! 26 - 4:35, 27 - 4:31. Kilometry leciały mi szybko a morale szybowało. Łykałem kolejne osoby i gdyby nie wielkie "90%" na wyświetlaczu nie miałbym pojęcia z jaką intensywnością biegnę. Mijając kolejne tabliczki nie wiedziałem niestety jak ta moja gonitwa ma się do planu biegu bo nie zadbałem żeby zegarek wyświetlał mi czas z sekundową dokładnością. Mijając z czasem 2:11 znacznik 28 nie wiedziałem czy mam 2:11:01 czy 2:11:58. Kolejna lekcja....
28 km - 4:24. Staram się hamować, ale ciało chce biec. 29 - 4:31. Znów wbiegamy do centrum miasta i zaczynają się zakręty. Do mety jeszcze bardzo daleko i powoli zaczynam zwalniać. Muszę zachować więcej sił
na końcówkę, żeby nie skończyć tak jak dziesiątki piechurów których mijam. Tuż przed 30 tym kilometrem kolejny punkt odżywczy. Biorę żel od organizatorów i szybko wypijam kubek z wodą. Kolejne 2 lądują na głowie. Od 2 godzin mży deszcz ale rozgrzana głowa się gotuje. Mały mostek i dalej ognia. Wiele osób nie radziło sobie z podbiegiem, ale no przecież nie ja...
30 km - 4:36 i cała piątka rekordowo 23:03 - średnio 4:36 min/km
Lekko w dół i 31 km - 4:31 min/km. Zostało 11 kilometrów.
Zbiegając z kolejnego mostku poczułem, że nogi są jakieś dziwnie sztywne. O to zaskoczenie, co jest? Eee... pewnie zaraz przejdzie. 32 km 4:38 - jeszcze nie przeczuwałem co się dzieje. 33 km: 4:39 - szukałem motywacji i zagrzewałem się do walki.
Ale na przestrzeni kolejnego kilometra po prostu zgasłem.
Nogi zaczęły mi się wyłączać a ja nie widziałem co zrobić, żeby uruchomić je z powrotem. Zastanawiałem się czy w ogóle mogę coś z tym zrobić Tak wygląda ściana i kara za hurra optymizm? Do mety było daleko a ja zacząłem szybko szacować starty. 34 km - 4:47, 35 - 4:52. Liczyłem sekundy ale dla mnie to już była wyższa matematyka. Oczami wyobraźni widziałem uciekające minuty i 3:20 rozpływające się w deszczu.
Biegłem coraz wolniej i z każdą chwila godziłem się z myślą, że dołączę do stada piechurów i w takim stylu dobrnę do mety. Z jakim czasem? Zaciskanie zębów nic nie pomagało. Gapiłem się na zmianę to w Garmina który już wskazywał chwilami 5:00 min/km to w asfalt metr przede mną i liczyłem na cud. Znów zaczęło mi się robić niedobrze. Wyłączyłem muzykę i zacząłem się skupiać na tym, żeby utrzymać tempo i nie paść na twarz.
Utrzymać tempo. Ale jak? Czym więcej przyciskałem tym cięższe nogi mi się wydawały. Na kolejnym punkcie odżywczym wziąłem tylko wodę. Ręce mi się trzęsły i żeby coś wypić musiałem przejść do marszu. Opróżniłem dwa kubki, wcisnąłem gąbke na głowę znów ruszyłem. 36 km - 4:51 jest ciężko i znikąd ratunku. Co dziwne, ciągle wyprzedzam ludzi. Jeżeli ja mam taki zjazd to jaki kryzys oni przeżywają?
Jest powiedzenie, że "Nawet zdechły koń się odbije jak go zrzucić z Empire State Building".
No takim odbiciem był 37 km. 4:46 min/km - odżyła we mnie nadzieja, ze jednak będzie dobrze. Jeszcze jest szansa...
No nie było. 38 - 4:59. Wzrok znów wbity w ziemie, biegnę razem z tłumem, mijamy już tylko piechurów i powoli zaczynają mnie wyprzedzać inni biegacze. Rozpoznaję osoby obok których śmignąłem kilka kilometrów temu i teraz odpływają mi w tłumie. Uda sztywne, łydki sztywne, bolą mnie plecy i szyja i ręce. Każda minuta dłuży się niemiłosiernie i wypatruję kolejnych kilometrowych znaczników które zakończą tą tragifarsę.
39 km. Garmin pokazuje 5:12 min/km. Dół dołów. HR spada już poniżej 158. Człapię.
Wbiegamy do parku który prowadzi prosto do stadionu. Mija mnie jakaś dziewczyna która ciężko oddychając powoli wyprzedza mnie z lewej. Kibice krzyczą zagrzewając opartego o barierkę biegacza, przy którym mój kryzys wydaje się bajką.
Byłem wykończony i wściekły na siebie. Wściekły i rozczarowany...
I wtedy organizm otworzył kolejny zbiornik z rezerwowym glikogenem. Nie wiem gdzie go znalazł ale nagle nastąpił przełom. Nieduży, niezbyt spektakularny ale przełom. Zacząłem przyśpieszać i z 5:12 39 kilometr zamknąłem z czasem 5:04. Średnia słaba, ale w końcu zacząłem przyśpieszać.
Prawa lewa, prawa lewa. Coraz szybciej. Podniosłem wyżej głowę i cisnąłem ile sił w nogach.
40 - 4:42 min/km. W około widzę setki osób. Doping jest niesamowity. Zaciskam zęby i wyłączam myślenie.
Jest tylko tu i teraz. Przypominam sobie wyświechtany slogan z koszulki która mi mignęła pół godziny temu: "Pain is temporary". Wiec cisnę...chociażby temporary. Mijam ostatni punkt z wodą ale już niczego nie biorę. Dla formalności dodam ze piątkę kończę w czasie 24:31 - 4:54 min/km - ale to jest już bez znaczenia.
41 - 4:48. Teren jest mocno pofałdowany. Uda palą i skupiam się tylko na tym, żeby się nie wywrócić. Nie wiem czy bym dał radę wstać. Wybiegamy z parku na drogę która prowadzi prosto na stadion. Nie patrzę już na zegarek tylko gonię. Muzyka gra, setki ludzie kibicuje. Ktoś znów próbuje odczytać moje imię z miernym skutkiem.
42 - 4:48. Brama stadionu. Wyprzedzam jakąś grupę po zewnętrznej i wpadam na bieżnię. Cały stadion jest pełen ludzi. Krzyki, doping i wyprzedzam dalej. Wewnętrzny tor i OGNIA.
Ostatni zakręt, 100 metrów, 75 metrów, 4:25 min/km, ostatnia prosta.
META
Oparłem się o barierkę starając się opanować. Chciałem się śmiać, ale organizm chciał płakać. Kombinacja wyszła komiczna. Z tego co widziałem wiele osób było w takim stanie.
Na Garminie miałem dokładnie 3:21:30. Oficjalny czas był o sekundę gorszy.
Potem standardowo: medal, izo, banany, rodzina. Było zimno i szczękając zębami wyszedłem poza stadion. Nie wiem czy to kwestia kosztów czy po prostu niedopatrzenie, ale zamiast folii nrc rozdano nam plastikową białą folię z logiem zawodów. Dawało to jakąś ochronę przed deszczem, ale totalnie nie izolowała termicznie. Trzęsąc się z zimna wydarłem swoją torbę z depozytu i przebrałem się najszybciej jak się dało.
Godzinę później byliśmy już w aucie w drodze do Brukseli.
Mija drugi dzień po zawodach a ja ze schodów nadal schodzę tyłem. Z czasu i wyniku jestem bardzo zadowolony, ze stylu - już mniej. Kryzys zapamiętam na długo. Nie wiem czy utrzymując stałe tempo złamałbym 3:20. Może tak, może nie. Może lepsze jest 3:21 ze świadomością, że to było 100% niż 3:20:10 z niedosytem "a może jakby przyśpieszył to byłoby lepiej"?.
Cenna jest inna informacja - GPS kłamie. Przez większość dystansu starałem się biec optymalnie, najkrótsza linią ale na dystansie 42 kilometrów "nadrobiłem" 550 metrów. To daje 4 sekundy na kilometr. Z planowanego 4:44 min/km powinienem biec w tempie 4:40 - o sekundę szybciej od Danielsowego tempa.
Czyli to musiało się tak skończyć
To był bieg który dał mi lekcję w kwestii planowania, organizacji, taktyki i pokonywania własnych barier. Popełniłem wiele błędów ale na szczęście żaden z nich nie zniszczył mi do końca wyścigu Ale po kolei.
Sobota
Wyjazd czteroosobowej rodziny nawet na krótki wypad jest sporym wyzwaniem logistycznym. Ubrania dla siebie, zestawy A i B dla dzieci, jedzenie etc. Na szczęście żonka w większości to ogarnęła dzień wcześniej i mogliśmy wyjechać zgodnie z planem o 11 godzinie. Do Amsterdamu mieliśmy równo 2 godziny jazdy.
Hotel wybraliśmy blisko stacji metra skąd w miarę łatwo mogliśmy dojechać na Stadion Olimpijski, gdzie miał być start i meta biegu. Po 14 byliśmy na miejscu. Szybko wypakowaliśmy się, zjedliśmy jakieś przekąski i o 15 czekaliśmy już na metro do centrum.
Lekcja numer 1 - obczaić sposób działania komunikacji miejskiej w miejscu startu. Kupiłem dzisięcioprzejazdowy bilet który okazało się można było skasować tylko dla jednej osoby. Wiec jedno z nas pojechało na gapę. Ze stacji do stadionu było 20 minut marszu. Pierwotnie chcieliśmy szukać nowego autobusu lub tramwaju który by nas podrzucił na miejsce, ale jak zobaczyliśmy kilkunastu biegaczy idących z buta postanowiliśmy iść za nimi.
Na miejscu chmara ludzi. Bylo zimno i zaczęło padać wiec każdy kto mógł pchał się do namiotu expo. Kolejka do odbioru numeru startowego była krótka i już po kilku minutach byłem w posiadaniu najbardziej lichego zestawu startowego jaki widziałem: numer z czujnikiem i kuponem na koszulkę oraz jakiś token z kodem paskowym do przyczepienia na but który był powiązany z danymi medycznymi (nie widziałem go później u żadnego ze startujących). Kolejka po koszulki miała z 50 metrów ale szła dość sprawnie. W sumie mogłem sobie ją darować bo i tak w niej nie miałem zamiaru startować a wielki napis "TATA Consulting Services" na plecach nie jest czymś co można nosić z dumą
O 16:30 byliśmy wolni. Plan był, żeby przejść się po centrum Amsterdamu, zjeść jakiś makaron i wcześnie wrócić do domu. Kupiliśmy nowe bilety i czekaliśmy na autobus. 20 minut w deszczu. Gdy już weszliśmy okazało się, że lekcja numer 1 trwa dalej - bilety które kupilismy działają w tramwajach, metrze ale nie w autobusach. No masakra.
Zrobiliśmy szybką rundę po centrum, pstryknęliśmy trochę zdjęć i zaczęliśmy szukać restauracji. W sobotni wieczór było naprawdę ciężko coś znaleźć. Do tego deszcz i przeziębienie które zaczęło męczyć żonkę. W końcu trafiliśmy na coś sensownego, zjedliśmy porcje cannelloni i po prawie godzinnej jeździe tramwajami i metrem wróciliśmy do hotelu.
Byliśmy zmęczeni wiec lekcja numer 2 - jeżeli bieg jest w niedziele i chcemy coś zobaczyć to przyjeżdżamy w piątek a nie w sobotę. Przed snem zjadłem jeszcze porcję ryżu z jabłkami którą przywiozłem z Brukseli i poszliśmy spać ok 23
Niedziela
Budzik zadzwonił o 6:15. Zaczęliśmy się pakować, jeść śniadanie i zanosić rzeczy do auta. Było ok 3 stopni i kropił deszcz więc na strój biegowy ubrałem grube spodnie i kurtkę. Szybki check-out z hotelu i o 8:00 byliśmy na stacji. W metrze 80% pasażerów to byli biegacze i oczywiście postanowiliśmy się ich trzymać - na pewno wiedzieli jak najkrótszą droga dotrzeć na miejsce - lekcja numer 2: Niekoniecznie Pojechaliśmy przystanek dalej i wysiedliśmy na przesiadkowym przystanku. Cała stacja była pełna biegaczy. Podjechała nowa kolejka ale gdy tylko zobaczyliśmy, że jest totalnie załadowana cała ta kilkusetosobowa grupa jak na komendę zawróciła i postanowiła iść na piechotę. Do startu została godzina a my byliśmy 2,5 kilometra od stadionu w tłumie, z dziećmi, wózkiem - dobrze, że przestało padać.
Szliśmy dość żwawym tempem i w ciągu 20 minut dotarliśmy do wjazdu przed stadionem. Morze ludzi. Zaczęliśmy sie przeciskać w stronę depozytów. Do startu zostało 30 minut ale tylko 15 do zamknięcia wejścia na stadion. Rodzinie zostawiłem pod jakimś banerem a sam stanąłem w kolejce do depozytu. No i znów zonk. Każde stanowisko miało oznaczenia które kompletnie nie korespondowało z numerem startowym ani z kategorią, z niczym. Zastanawiałem się co to znaczy ale już po chwili okazało się, że nie tylko ja mam zagadkę. Każdy w około dyskutował o oznaczeniach i nikt nie łapał o co tutaj chodzi. Po nerwowych kilku minutach w kolejce usłyszałem, że nie ma już miejsca i wszyscy mamy iść do innych kolejek. Po prostu genialnie. 9:05, za 10 minut zamykają stadion a ja i na oko 2000 ludzi dookoła jesteśmy totalnie w lesie. Przecisnąłem sie przez ok 10 równoległych kolejek i stanąłem an końcu kolejnej. Gdy położyłem swoją torbe na stole usłyszałem "Sorry, we are full". I w tym momencie o mało nie doszło do linczu. Kilkadziesiąt osób zaczęło ostro protestować i gość się poddał. Powiedział, że najwyżej torby zostaną na deszczu - lepsze to niż nic.
Udało się. 9:14 - torba oddana, ostatnie zdjęcie, całusy na szczęście i zacząłem wbijać się na stadion. Kolejka jak Lidlu podczas promocji karpia. Jedyny plus, że jest wesoło Chyba nikt poza mną sie nie stresuję całą sytuacją i wszystko wydaje sie pod kontrolą. Minuty mijały, czas zamknięcia już dawno minął a ja powoli jak pingwin szedłem na start. No i modliłem się o toitoja. I to bardzo.
Wlaliśmy się na murawę. I tutaj jedyny pozytywny element organizacji. Wszystkie sektory były czytelnie oznaczone a dodatkowo przy każdym stały wolontariuszki i ręcznie kierowały biegaczy którzy nie potrafili rozróżnić żółtego od różowego. Wskoczyłem do swojej sekcji i alleluja: toitoie. Do każdego kolejka na 20 osób ale wszystko poszło mega sprawnie. O 9:25 byłem gotowy na linii startu.
Start
Było zimno. 7 stopni i deszcz. Byłem ubrany na krótko + cieńkie rękawki wiec trząsłem się jak galareta. 9:30 - wystrzeliła armata i przy chmurze dymu ruszyła elita. My - 7 minut później. Dużo słyszałem o tym, że w Amsterdamie bardzo cięzko sie startuje, ale moja grupa zaczęła dość żwawo i już wybiegając ze stadionu mieliśmy tempo poniżej 5:00. Oczywiście w mojej grupie byli i ci którzy biegną na 3:05 jak i ci na 3:30 wiec wachlarz był pełny.
Plan zakładał spokojny start ok 4:52 dlatego byłem przygotowany ze jak zwykle po starcie grupa ruszy a ja będę tracił dystans. Ale nic takiego nie nastąpił. Oczywiście kilku wydarło w tempie poniżej 4:30, ale cały tłum biegł raczej razem. Było dość ciasno, i trochę mi to przeszkadzało. Pierwszy kilometr, 4:54, drugi 4:52. Wtedy też zobaczyłem ze Garmin zaczyna sygnalizować przebyte kilometry coraz wcześniej. I to nie był tylko mój problem, bo praktycznie cała grupa miała sygnalizację jednocześnie. Na 3-cim kilometrze dystans wynosił juz ok 50 metrów i wiedziałem, że nie mogę do końca sie sugerować tempami odcinków bo to co wskazywał zegarek było obarczone ok 5 sekundowym błedem.
Było zimno i dopiero na 3-cim kilometrze zrobiło się w miarę komfortowo. Szybka operacja zdjęcia zegarka, rękawków i założenia zegarka skończyła sie pełnym sukcesem. Pierwsze kilometry dość kręte i musiałem uważać na tory tramwajowe. Tłum bardzo utrudniał ciasne zakręty i z każdym kilometrem traciłem kolejne metry. Pierwsza piątka zamknięta w czasie 24:47 - 4:58 min/km. Wiem to dopiero teraz, bo z GPSu wynikało, że jest szybciej. HR cały czas poniżej 159.
Pierwszy punkt z wodą - dwa kubki izo i pędzimy dalej. Stwierdziłem, że rozgrzewkę można uznać, za zakończoną i trzeba się skupić na biegu.
GPS kłamał wiec trzeba było minimalnie przyśpieszyć. 4:44 min/km, kilka lekkich podbiegów i HR ustabilizował się na 163 - 85%. Na 7 km - pierwszy żel. W końcu przyzwyczaiłem się do PowerGelów wiec nawet bez popicia było znośnie. Biegło mi się dość luźno, ekonomicznie i równo. Druga piątka: 23:53 - 4:46 min/km.
Drugi punkt z wodą i kolejny poważny błąd - z przyzwyczajenia wziąłem izotonik i przepiłem żel, którego smak jeszcze czułem. Już kilometr później poczułem ze robi mi się niedobrze z przesłodzenia. Tylko tego mi brakowało. Obiecałem sobie ze następnym razem będzie tylko woda.
Problem z GPSem się pogłębiał i z każdym kilometrem piknięcie było coraz wcześniej. Nie wiedziałem czy to ja tyle nadrabiam biegnąc "łukami" i lawirując między ludźmi czy po prostu jest tak jak zawsze i wszystkie moje biegi zawsze są obarczone tym błędem. Przyśpieszać w tym układzie czy nie? Rozkminy niedoświadczonego maratończyka. Na 12 kilometrze porównałem sobie różnicę czasu z opaską: jestem w plecy z planem ok 40 sekund - w sumie nieźle biegnąc na takim ludzie.
Fajne widoki, masa ludzi, ale też coraz więcej kluczenia i wyprzedzania ludzi. Na 14-stym kilometrze zjadłem owocowy baton i na wodopoju popiłem tylko wodą. Wszystkie dolegliwości ustały i optymizm zaczął rosnąć. Trzecia piątka była generalnie bardzo przyjemna: 23:44 - 4:44 min/km. HR stabilne jak deska, nogi niosą, nic więcej do szczęścia mi nie trzeba. Oby tak dalej
Kolejny odcinek prowadził wzdłuż długiego kanału Amstel. Mijały nas łodzie z zespołami muzycznymi, motorówki i kilku gości w wodnych jetpackach. Bardzo fajny odcinek. 4-tą piątkę skończyłem w czasie 23:54 - 4:46 min/km.
Miałem masę energii i powoli dochodziłem do wniosku, ze jeżeli chcę powalczyć z 3:20 to muszę zacząć nadrabiać stracony czas. Sygnałem miał byc 20-sty kilometr. Sznurek biegaczy powoli się rozciągał i miałem coraz więcej miejsca przed sobą. Tempo rosło. 21 km - 4:41. 22 km - 4:37. HR rósł podniósł się do 89%, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Wyprzedzałem ludzi po prawej i lewej, tempo było szarpane. Powoli tez pojawiały się osoby które dopadł kryzys. A ja gnałem...
23 km - 4:39, 24 - 4:34, 25 - 4:22 (!!) Całą piątka : 23:05 - 4:38 min/km
Już nie zastanawiałem się czy złamię 3:20. Pytanie było o ile je złamię.
Kolejny wodopój. Baton, przepiłem wodą i ognia! 26 - 4:35, 27 - 4:31. Kilometry leciały mi szybko a morale szybowało. Łykałem kolejne osoby i gdyby nie wielkie "90%" na wyświetlaczu nie miałbym pojęcia z jaką intensywnością biegnę. Mijając kolejne tabliczki nie wiedziałem niestety jak ta moja gonitwa ma się do planu biegu bo nie zadbałem żeby zegarek wyświetlał mi czas z sekundową dokładnością. Mijając z czasem 2:11 znacznik 28 nie wiedziałem czy mam 2:11:01 czy 2:11:58. Kolejna lekcja....
28 km - 4:24. Staram się hamować, ale ciało chce biec. 29 - 4:31. Znów wbiegamy do centrum miasta i zaczynają się zakręty. Do mety jeszcze bardzo daleko i powoli zaczynam zwalniać. Muszę zachować więcej sił
na końcówkę, żeby nie skończyć tak jak dziesiątki piechurów których mijam. Tuż przed 30 tym kilometrem kolejny punkt odżywczy. Biorę żel od organizatorów i szybko wypijam kubek z wodą. Kolejne 2 lądują na głowie. Od 2 godzin mży deszcz ale rozgrzana głowa się gotuje. Mały mostek i dalej ognia. Wiele osób nie radziło sobie z podbiegiem, ale no przecież nie ja...
30 km - 4:36 i cała piątka rekordowo 23:03 - średnio 4:36 min/km
Lekko w dół i 31 km - 4:31 min/km. Zostało 11 kilometrów.
Zbiegając z kolejnego mostku poczułem, że nogi są jakieś dziwnie sztywne. O to zaskoczenie, co jest? Eee... pewnie zaraz przejdzie. 32 km 4:38 - jeszcze nie przeczuwałem co się dzieje. 33 km: 4:39 - szukałem motywacji i zagrzewałem się do walki.
Ale na przestrzeni kolejnego kilometra po prostu zgasłem.
Nogi zaczęły mi się wyłączać a ja nie widziałem co zrobić, żeby uruchomić je z powrotem. Zastanawiałem się czy w ogóle mogę coś z tym zrobić Tak wygląda ściana i kara za hurra optymizm? Do mety było daleko a ja zacząłem szybko szacować starty. 34 km - 4:47, 35 - 4:52. Liczyłem sekundy ale dla mnie to już była wyższa matematyka. Oczami wyobraźni widziałem uciekające minuty i 3:20 rozpływające się w deszczu.
Biegłem coraz wolniej i z każdą chwila godziłem się z myślą, że dołączę do stada piechurów i w takim stylu dobrnę do mety. Z jakim czasem? Zaciskanie zębów nic nie pomagało. Gapiłem się na zmianę to w Garmina który już wskazywał chwilami 5:00 min/km to w asfalt metr przede mną i liczyłem na cud. Znów zaczęło mi się robić niedobrze. Wyłączyłem muzykę i zacząłem się skupiać na tym, żeby utrzymać tempo i nie paść na twarz.
Utrzymać tempo. Ale jak? Czym więcej przyciskałem tym cięższe nogi mi się wydawały. Na kolejnym punkcie odżywczym wziąłem tylko wodę. Ręce mi się trzęsły i żeby coś wypić musiałem przejść do marszu. Opróżniłem dwa kubki, wcisnąłem gąbke na głowę znów ruszyłem. 36 km - 4:51 jest ciężko i znikąd ratunku. Co dziwne, ciągle wyprzedzam ludzi. Jeżeli ja mam taki zjazd to jaki kryzys oni przeżywają?
Jest powiedzenie, że "Nawet zdechły koń się odbije jak go zrzucić z Empire State Building".
No takim odbiciem był 37 km. 4:46 min/km - odżyła we mnie nadzieja, ze jednak będzie dobrze. Jeszcze jest szansa...
No nie było. 38 - 4:59. Wzrok znów wbity w ziemie, biegnę razem z tłumem, mijamy już tylko piechurów i powoli zaczynają mnie wyprzedzać inni biegacze. Rozpoznaję osoby obok których śmignąłem kilka kilometrów temu i teraz odpływają mi w tłumie. Uda sztywne, łydki sztywne, bolą mnie plecy i szyja i ręce. Każda minuta dłuży się niemiłosiernie i wypatruję kolejnych kilometrowych znaczników które zakończą tą tragifarsę.
39 km. Garmin pokazuje 5:12 min/km. Dół dołów. HR spada już poniżej 158. Człapię.
Wbiegamy do parku który prowadzi prosto do stadionu. Mija mnie jakaś dziewczyna która ciężko oddychając powoli wyprzedza mnie z lewej. Kibice krzyczą zagrzewając opartego o barierkę biegacza, przy którym mój kryzys wydaje się bajką.
Byłem wykończony i wściekły na siebie. Wściekły i rozczarowany...
I wtedy organizm otworzył kolejny zbiornik z rezerwowym glikogenem. Nie wiem gdzie go znalazł ale nagle nastąpił przełom. Nieduży, niezbyt spektakularny ale przełom. Zacząłem przyśpieszać i z 5:12 39 kilometr zamknąłem z czasem 5:04. Średnia słaba, ale w końcu zacząłem przyśpieszać.
Prawa lewa, prawa lewa. Coraz szybciej. Podniosłem wyżej głowę i cisnąłem ile sił w nogach.
40 - 4:42 min/km. W około widzę setki osób. Doping jest niesamowity. Zaciskam zęby i wyłączam myślenie.
Jest tylko tu i teraz. Przypominam sobie wyświechtany slogan z koszulki która mi mignęła pół godziny temu: "Pain is temporary". Wiec cisnę...chociażby temporary. Mijam ostatni punkt z wodą ale już niczego nie biorę. Dla formalności dodam ze piątkę kończę w czasie 24:31 - 4:54 min/km - ale to jest już bez znaczenia.
41 - 4:48. Teren jest mocno pofałdowany. Uda palą i skupiam się tylko na tym, żeby się nie wywrócić. Nie wiem czy bym dał radę wstać. Wybiegamy z parku na drogę która prowadzi prosto na stadion. Nie patrzę już na zegarek tylko gonię. Muzyka gra, setki ludzie kibicuje. Ktoś znów próbuje odczytać moje imię z miernym skutkiem.
42 - 4:48. Brama stadionu. Wyprzedzam jakąś grupę po zewnętrznej i wpadam na bieżnię. Cały stadion jest pełen ludzi. Krzyki, doping i wyprzedzam dalej. Wewnętrzny tor i OGNIA.
Ostatni zakręt, 100 metrów, 75 metrów, 4:25 min/km, ostatnia prosta.
META
Oparłem się o barierkę starając się opanować. Chciałem się śmiać, ale organizm chciał płakać. Kombinacja wyszła komiczna. Z tego co widziałem wiele osób było w takim stanie.
Na Garminie miałem dokładnie 3:21:30. Oficjalny czas był o sekundę gorszy.
Potem standardowo: medal, izo, banany, rodzina. Było zimno i szczękając zębami wyszedłem poza stadion. Nie wiem czy to kwestia kosztów czy po prostu niedopatrzenie, ale zamiast folii nrc rozdano nam plastikową białą folię z logiem zawodów. Dawało to jakąś ochronę przed deszczem, ale totalnie nie izolowała termicznie. Trzęsąc się z zimna wydarłem swoją torbę z depozytu i przebrałem się najszybciej jak się dało.
Godzinę później byliśmy już w aucie w drodze do Brukseli.
Mija drugi dzień po zawodach a ja ze schodów nadal schodzę tyłem. Z czasu i wyniku jestem bardzo zadowolony, ze stylu - już mniej. Kryzys zapamiętam na długo. Nie wiem czy utrzymując stałe tempo złamałbym 3:20. Może tak, może nie. Może lepsze jest 3:21 ze świadomością, że to było 100% niż 3:20:10 z niedosytem "a może jakby przyśpieszył to byłoby lepiej"?.
Cenna jest inna informacja - GPS kłamie. Przez większość dystansu starałem się biec optymalnie, najkrótsza linią ale na dystansie 42 kilometrów "nadrobiłem" 550 metrów. To daje 4 sekundy na kilometr. Z planowanego 4:44 min/km powinienem biec w tempie 4:40 - o sekundę szybciej od Danielsowego tempa.
Czyli to musiało się tak skończyć
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
Hej. Jak niektórzy zauważyli miałem dłuższą przerwę wprowadzeniu bloga. Nieustannie aktualną wymówką był brak czasu ogólne zniechęcenie ale zostałem przywołany do porządku i wracam na jasna stronę mocy.
Wiec co się działo w ostatnich miesiącach? Po maratonie zrobiłem sobie wolne. Chciałem odpocząć fizycznie, wyleczyć wszystkie ponaciąganie ścięgna, mięśnie i połatać pojemnik z motywacją. Przerwa miała trwać 6 tygodni ale nie dane mi to było bo padł pomysł.. a może by tak spróbować Rzeźnika?
Była połowa listopada i zapadła szybka decyzja - zaczynamy treningi. BSy, siłownia, podbiegi, zbiegi, przeglądanie biegów terenowych w Belgii i oczywiście najprzyjemniejsza część - zakupy sprzętu. W szafce ze szpejem pojawiły się piękne czerwone trailowe Salomony i wszystko mówiło nam, że zawojujemy Bieszczady
Ale nas nie wylosowano....
Salomony wróciły do pudełka i nastąpiła rewizja planów. Żal było zaprzepaścić tak dobrze rozpoczęty sezon (w listopadzie mimo spóźnionego startu wykręciłem ponad 200 km) wiec trzeba było na coś się zdecydować. Za namową @Marc_Sonik zapisałem sie na Antwerp Marathon 2016 i ten bieg stał się celem numer 1. Potem pojawiła się opcja biegu po górach i HM wiec lista biegów na wiosnę wygląda tak:
1) 5 marca - pół maraton w Spa po torze F1 - cel: < 1h 35minut - jak sie uda będzie świetnie ale każdy fan motoryzacji wie, że Spa-Francorchamp nie jest płaskie wiec bedzie ciężko
2) 12 marca - Cretes de Spa - 55 km po górach z ponad 2000 metrami przewyższenia - taka połowa Rzeźnika. Bieg jest tydzień po HM wiec z regenracją może być słabo ale chcę spróbować czegoś nowego. Celem jest dotrzeć do mety.
3) 17 kwietnia - Antwerp Marathon 2016 - 5 tygodni po pierwszym "ultra". Plan minimum to złamać 3:20, plan maximum to zbliżyć się do 3:15.
4) 29 maja - Brussels 20 km - żelazna pozycja w kalendarzu. Jak pogoda pozwoli to fajnie by pobiec poniżej 1:30
Sporo tego, ale nie samymi treningami człowiek żyje
Grudzień treningowo był spokojny. Same BS, pilnowanie diety i ćwiczenia siłowe które stawiałem na równi z bieganiem. Mimo świąt które zawsze są dla mnie czasowo nie do ogarnięcia zrobiłem 180 km.
Zima zapowiadała sie aktywnie wiec szafkę biegową uzupełniły kurtki, bluzy, czapki, rękawiczki - wszystko co trzeba żeby osłonić się przed wiatrem, deszczem i śniegiem... no z tym śniegiem w Belgii to trochę przesadziłem Nie wiem jakim cudem, ale żona zgodziła sie ze mną, że potrzebuję nowy zegarek i tak po 3 latach wymieniłem sfatygowanego 310XT na Fenixa 3. Panie... toszto samo biega....
W święta zrobiłem copy-paste z mojego ostatniego planu do Amsterdamu i bylem zdecydowany nim podążać ale stało się inaczej. Moi koledzy z pracy którzy mają na koncie kilka długich biegów po górach przygotowują się do startu na Maderze (85 km i ponad 4400 metrów przewyższeń) zaczęli trenować od okiem Michała - gościa który jest jakieś 10 poziomów nad nami i z którym trening mógłby być dobrą odmianą od pokonywania samotnych okrążeń na stadionie. Jego plan mimo, że skoncentrowany na bieganiu dystansów po górach zawierał sporo tempówek i interwałów wiec dołączając do nich mogłem tylko zyskać.
W poprzednich 2 sezonach biegałem w trybie akcent-środa, akcent-niedziela a reszta to były
wypełniacze. Teraz było inaczej: akcent wtorek, akcent, czwartek, long w niedziele, 2 wypełniacze, ćwiczenia siłowe m.in 2x w tygodniu i jeszcze godzinka orbitreka w środe w celach regeneracyjnych Słupki w endomondo podskoczyły, obciążenia treningowe wzrosły i styczeń zamknąłem z rekordowymi 350 kilometrami.
Wiem, że marzec będzie mocno rozregulowany przez te 2 starty i w kwestii maratonu pewnie dobrze byłoby odpuścić bieg górski, ale chcę tego spróbować i nabrać nowego doświadczenia. Luty trzeba przebiec w podobny sposób jak styczeń. Bez jeńców i bez kontuzji. Dużo i intensywnie.
Mija pierwszy tydzień. Michał poleciał na obóz biegowy wiec jesteśmy puszczeni samopas We wtorek klasyczny maratoński trening: 7km BS + 6x (1km I + 3' trucht) + 5km BS. Znaczącą zmianą w porównaniu do poprzedniego sezonu jest to, że na stadionie zacząłem liczyć dystans i czas nie opierając sie o GPS. Różnica jest znaczna bo GPS zakłamywał na moją korzyść, a raczej niekorzyść..... w każdym razie odejmował mi dystans i wydawało mi sie, że biegam szybciej niż to było w rzeczywistości. Teraz nie ma takiej opcji.
19 km strzeliło mi błyskawicznie i na drugi dzień w ogóle nie byłem zmęczony.
Środa - godzina na orbitreku. Naprawdę fajne ćwiczenie przy którym pracuję dużo mięśni a jednocześnie odciążony jest układ kostny. Świetne do zrzucania wagi, ale nudne jak diabli
Czwartek - samotny trening, wiec poszukałem czegoś ciężkiego w zeszłorocznym planie. BS 60' + 3x (3,2P + 2' Tr) + 1,6P + 1.6 BS) - pół roku temu nie dałem rady - teraz... piece of cake, ekhm... piece of pączek
Cóż mogę powiedzieć. Na razie jest fajnie. Plusem jest to, że czuję się wydolny jak nigdy, biegam więcej niż kiedykolwiek i waga systematycznie spada. Byłoby super gdyby nie to, że prędkość praktycznie nie rośnie. Treningi szybkościowe uskuteczniam dopiero od miesiąca wiec na efekt muszę poczekać. Jeżeli w lutym pod tym względem nie nastąpi poprawa to ciężko będzie o poprawę czasu w Antwerpi. Co ma być to będzie...
Wiec co się działo w ostatnich miesiącach? Po maratonie zrobiłem sobie wolne. Chciałem odpocząć fizycznie, wyleczyć wszystkie ponaciąganie ścięgna, mięśnie i połatać pojemnik z motywacją. Przerwa miała trwać 6 tygodni ale nie dane mi to było bo padł pomysł.. a może by tak spróbować Rzeźnika?
Była połowa listopada i zapadła szybka decyzja - zaczynamy treningi. BSy, siłownia, podbiegi, zbiegi, przeglądanie biegów terenowych w Belgii i oczywiście najprzyjemniejsza część - zakupy sprzętu. W szafce ze szpejem pojawiły się piękne czerwone trailowe Salomony i wszystko mówiło nam, że zawojujemy Bieszczady
Ale nas nie wylosowano....
Salomony wróciły do pudełka i nastąpiła rewizja planów. Żal było zaprzepaścić tak dobrze rozpoczęty sezon (w listopadzie mimo spóźnionego startu wykręciłem ponad 200 km) wiec trzeba było na coś się zdecydować. Za namową @Marc_Sonik zapisałem sie na Antwerp Marathon 2016 i ten bieg stał się celem numer 1. Potem pojawiła się opcja biegu po górach i HM wiec lista biegów na wiosnę wygląda tak:
1) 5 marca - pół maraton w Spa po torze F1 - cel: < 1h 35minut - jak sie uda będzie świetnie ale każdy fan motoryzacji wie, że Spa-Francorchamp nie jest płaskie wiec bedzie ciężko
2) 12 marca - Cretes de Spa - 55 km po górach z ponad 2000 metrami przewyższenia - taka połowa Rzeźnika. Bieg jest tydzień po HM wiec z regenracją może być słabo ale chcę spróbować czegoś nowego. Celem jest dotrzeć do mety.
3) 17 kwietnia - Antwerp Marathon 2016 - 5 tygodni po pierwszym "ultra". Plan minimum to złamać 3:20, plan maximum to zbliżyć się do 3:15.
4) 29 maja - Brussels 20 km - żelazna pozycja w kalendarzu. Jak pogoda pozwoli to fajnie by pobiec poniżej 1:30
Sporo tego, ale nie samymi treningami człowiek żyje
Grudzień treningowo był spokojny. Same BS, pilnowanie diety i ćwiczenia siłowe które stawiałem na równi z bieganiem. Mimo świąt które zawsze są dla mnie czasowo nie do ogarnięcia zrobiłem 180 km.
Zima zapowiadała sie aktywnie wiec szafkę biegową uzupełniły kurtki, bluzy, czapki, rękawiczki - wszystko co trzeba żeby osłonić się przed wiatrem, deszczem i śniegiem... no z tym śniegiem w Belgii to trochę przesadziłem Nie wiem jakim cudem, ale żona zgodziła sie ze mną, że potrzebuję nowy zegarek i tak po 3 latach wymieniłem sfatygowanego 310XT na Fenixa 3. Panie... toszto samo biega....
W święta zrobiłem copy-paste z mojego ostatniego planu do Amsterdamu i bylem zdecydowany nim podążać ale stało się inaczej. Moi koledzy z pracy którzy mają na koncie kilka długich biegów po górach przygotowują się do startu na Maderze (85 km i ponad 4400 metrów przewyższeń) zaczęli trenować od okiem Michała - gościa który jest jakieś 10 poziomów nad nami i z którym trening mógłby być dobrą odmianą od pokonywania samotnych okrążeń na stadionie. Jego plan mimo, że skoncentrowany na bieganiu dystansów po górach zawierał sporo tempówek i interwałów wiec dołączając do nich mogłem tylko zyskać.
W poprzednich 2 sezonach biegałem w trybie akcent-środa, akcent-niedziela a reszta to były
wypełniacze. Teraz było inaczej: akcent wtorek, akcent, czwartek, long w niedziele, 2 wypełniacze, ćwiczenia siłowe m.in 2x w tygodniu i jeszcze godzinka orbitreka w środe w celach regeneracyjnych Słupki w endomondo podskoczyły, obciążenia treningowe wzrosły i styczeń zamknąłem z rekordowymi 350 kilometrami.
Wiem, że marzec będzie mocno rozregulowany przez te 2 starty i w kwestii maratonu pewnie dobrze byłoby odpuścić bieg górski, ale chcę tego spróbować i nabrać nowego doświadczenia. Luty trzeba przebiec w podobny sposób jak styczeń. Bez jeńców i bez kontuzji. Dużo i intensywnie.
Mija pierwszy tydzień. Michał poleciał na obóz biegowy wiec jesteśmy puszczeni samopas We wtorek klasyczny maratoński trening: 7km BS + 6x (1km I + 3' trucht) + 5km BS. Znaczącą zmianą w porównaniu do poprzedniego sezonu jest to, że na stadionie zacząłem liczyć dystans i czas nie opierając sie o GPS. Różnica jest znaczna bo GPS zakłamywał na moją korzyść, a raczej niekorzyść..... w każdym razie odejmował mi dystans i wydawało mi sie, że biegam szybciej niż to było w rzeczywistości. Teraz nie ma takiej opcji.
19 km strzeliło mi błyskawicznie i na drugi dzień w ogóle nie byłem zmęczony.
Środa - godzina na orbitreku. Naprawdę fajne ćwiczenie przy którym pracuję dużo mięśni a jednocześnie odciążony jest układ kostny. Świetne do zrzucania wagi, ale nudne jak diabli
Czwartek - samotny trening, wiec poszukałem czegoś ciężkiego w zeszłorocznym planie. BS 60' + 3x (3,2P + 2' Tr) + 1,6P + 1.6 BS) - pół roku temu nie dałem rady - teraz... piece of cake, ekhm... piece of pączek
Cóż mogę powiedzieć. Na razie jest fajnie. Plusem jest to, że czuję się wydolny jak nigdy, biegam więcej niż kiedykolwiek i waga systematycznie spada. Byłoby super gdyby nie to, że prędkość praktycznie nie rośnie. Treningi szybkościowe uskuteczniam dopiero od miesiąca wiec na efekt muszę poczekać. Jeżeli w lutym pod tym względem nie nastąpi poprawa to ciężko będzie o poprawę czasu w Antwerpi. Co ma być to będzie...
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
Wszystko szło dobrze. Akcenty, długie wybiegania, "wypełniacze", dieta. Zwiększony kilometraż w końcu zaczął procentować i czułem rosnącą moc. Jedynym pytanie które mnie nurtowało była sprawa tego małego górskiego ultra w Ardenach. Czy taki wysiłek + odpoczynek przed i po nie rozwalą mojego maratońskiego planu?
No i kilka dni temu sprawa rozwiązała się sama. W niedziele wieczorem dostałem propozycję spełniania jednego ze swoich marzeń - rejsu morskiego. Duży jacht, fajna załoga, woda etc... tylko wylot był zaplanowany na dzień przed startem w maratonie.
Antwerpię skreśliłem, podobnie jak Brussels 20 km bo przypomniałem sobie że wypada dokładnie wtedy kiedy moja córka ma komunię. Ajajajajajajj.....
5.02 piątek - regeneracja po czwartkowych progach. Luźo. 9,77 km, 5:33, 137 ud/min
6.02 sobota - 7km BS + 8x przebieżek
7.02 niedziela - Long. 28.33 km, 5:22 min/km, 148 ud/min - miałem jakiś nadmiar energii. Dawno nie biegło mi sie tak przyjemnie.
No i to był rekordowy tydzień - 92 km.
9.02 wtorek - najpierw wolny BS na spotkanie z kolegami, potem stadion. 400m w tempie 5k, 200m przerwy, 800m w tempie 10k, 200m przerwy i 2000m w tempie HM. I taka zabawa 3x. Razem z powrotem do domu: 23.4 km średnio 5:06 min/km - mocny trening ale nie dewastujący
11.02 czwartek - 7 km BS a potem 2 serie 10x (45' R + 45' przerwy) - jakaś masakra. Wróciłem do domu z nosem przy ziemi. 0 sił i jakiś dziwny lekki ból w okolicach achillesa.
12.02 piątek - 9,54 km BS. Energetycznie szybko sie pozbierałem po czwartku ale w łydce coś wyraźnie czuję.
13.02 sobota - żonę i dzieciaki totalnie rozłożył wirus i cały dzień robię za pielęgniarkę. Zamiast biegania zrobiłem 65' na orbitreku. Ta piekielna maszyna jest dla mnie zagadką. Muszę się zmusić, żeby osiągnąć 130 ud/min ale po godznię jestem jak zdjęty z krzyża.
14.02 niedziela - identycznie jak wczoraj. Wszyscy chorują, a ja w ramach oszczędzania łydki i bycia na lekarskim posterunku znów uskuteczniam orbitrek. 80 minut avg HR 122.
Tydzień z tylko 47 kilometrami.
Wypadałoby zmienić tytuł wątku ale nie wiem na jaki...
No i kilka dni temu sprawa rozwiązała się sama. W niedziele wieczorem dostałem propozycję spełniania jednego ze swoich marzeń - rejsu morskiego. Duży jacht, fajna załoga, woda etc... tylko wylot był zaplanowany na dzień przed startem w maratonie.
Antwerpię skreśliłem, podobnie jak Brussels 20 km bo przypomniałem sobie że wypada dokładnie wtedy kiedy moja córka ma komunię. Ajajajajajajj.....
5.02 piątek - regeneracja po czwartkowych progach. Luźo. 9,77 km, 5:33, 137 ud/min
6.02 sobota - 7km BS + 8x przebieżek
7.02 niedziela - Long. 28.33 km, 5:22 min/km, 148 ud/min - miałem jakiś nadmiar energii. Dawno nie biegło mi sie tak przyjemnie.
No i to był rekordowy tydzień - 92 km.
9.02 wtorek - najpierw wolny BS na spotkanie z kolegami, potem stadion. 400m w tempie 5k, 200m przerwy, 800m w tempie 10k, 200m przerwy i 2000m w tempie HM. I taka zabawa 3x. Razem z powrotem do domu: 23.4 km średnio 5:06 min/km - mocny trening ale nie dewastujący
11.02 czwartek - 7 km BS a potem 2 serie 10x (45' R + 45' przerwy) - jakaś masakra. Wróciłem do domu z nosem przy ziemi. 0 sił i jakiś dziwny lekki ból w okolicach achillesa.
12.02 piątek - 9,54 km BS. Energetycznie szybko sie pozbierałem po czwartku ale w łydce coś wyraźnie czuję.
13.02 sobota - żonę i dzieciaki totalnie rozłożył wirus i cały dzień robię za pielęgniarkę. Zamiast biegania zrobiłem 65' na orbitreku. Ta piekielna maszyna jest dla mnie zagadką. Muszę się zmusić, żeby osiągnąć 130 ud/min ale po godznię jestem jak zdjęty z krzyża.
14.02 niedziela - identycznie jak wczoraj. Wszyscy chorują, a ja w ramach oszczędzania łydki i bycia na lekarskim posterunku znów uskuteczniam orbitrek. 80 minut avg HR 122.
Tydzień z tylko 47 kilometrami.
Wypadałoby zmienić tytuł wątku ale nie wiem na jaki...
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
Miałem nadzieję, że bieganie w zimie zahartuje mnie na tyle, że żadna grypa mi nie zagrozi - myliłem się. Po weekendzie na orbitreku bylem pewny że ruszę z kopyta a tu niestety lipa. Zaczęło sie od gorączki, potem ból mięśni, kaszel etc. Każdego dnia mówiłem sobie, że bedzie tylko lepiej, ale wirusy wiedziały swoje. 12 dni bez biegania w tym tydzień bez jakiejkolwiek aktywności fizycznej.
Reaktywacja - 23 lutego
23.02 wtorek - 9,5 km 5:19 min/km, avgHR 141 - płuca jeszcze ciężkie i z trudem opanowałem kaszel po wyjściu na zimne powietrze. Nogi zaskakująco lekkie i w sumie jeżeli wezmę pod uwagę fakt ze całą niedzielę spędziłem w łóżku to nie jest najgorzej
25.02 czwartek - wypadałoby jakiś akcent zrobić. 6,4 km BS a potem progi na stadionie. 2x 3.2 km w tempie P z 2' przerwy a potem jeszcze 1.6km P. Łącznie 20 km. Progi wychodziły w tempie 4:18 - 4:25 min/km, czyli dość przyzwoicie ale czuje ze para którą miałem do niedawna uleciała w gwizdek. Morale dalej dołuje :|
27.02 sobota - 11,03 km. BS z przebieżkami. W sumie dość lekko i przyjemnie
28.02 niedziela - 15,24 km. Skrócony long. Do startu w HM został tydzień wiec nie chciałem sie koniecznie napinać na coś powyżej 20km. Nic juz bym tym nie zyskał.
Następny tydzień będzie bardzo spokojny bo w sobotę start w Spa. Czuję, że wytrzymałość biegowa trochę mi uciekła ale może pozytywnie zadziała spadek wagi - 73,8 kg, czyli 1 mniej niż podczas ostatniego maratonu.
Reaktywacja - 23 lutego
23.02 wtorek - 9,5 km 5:19 min/km, avgHR 141 - płuca jeszcze ciężkie i z trudem opanowałem kaszel po wyjściu na zimne powietrze. Nogi zaskakująco lekkie i w sumie jeżeli wezmę pod uwagę fakt ze całą niedzielę spędziłem w łóżku to nie jest najgorzej
25.02 czwartek - wypadałoby jakiś akcent zrobić. 6,4 km BS a potem progi na stadionie. 2x 3.2 km w tempie P z 2' przerwy a potem jeszcze 1.6km P. Łącznie 20 km. Progi wychodziły w tempie 4:18 - 4:25 min/km, czyli dość przyzwoicie ale czuje ze para którą miałem do niedawna uleciała w gwizdek. Morale dalej dołuje :|
27.02 sobota - 11,03 km. BS z przebieżkami. W sumie dość lekko i przyjemnie
28.02 niedziela - 15,24 km. Skrócony long. Do startu w HM został tydzień wiec nie chciałem sie koniecznie napinać na coś powyżej 20km. Nic juz bym tym nie zyskał.
Następny tydzień będzie bardzo spokojny bo w sobotę start w Spa. Czuję, że wytrzymałość biegowa trochę mi uciekła ale może pozytywnie zadziała spadek wagi - 73,8 kg, czyli 1 mniej niż podczas ostatniego maratonu.
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
1.03 wtorek - 7 km BS + 2x 1.6 w tempie P - tak dla rozruszania nóg. Cały trening dość lekki chodź pogoda nie rozpieszczała: deszcz i wiatr.
2.03 środa - miałem zrobić jakąś spokojną dychę ale w pracy zaczęło mnie boleć gardło. Wieczorem doszło łamanie w kościach. No nie jest dobrze
3.03 czwartek - rano 38 stopni. W pracy wytrzymałem kilka godzin i wróciłem do domu.
4.03 piątek - w nocy dreszcze i rano 39 stopni. Faszeruje sie lekami, ale niewiele to pomaga.
Jutro bieg w Spa. Pojechać pojade bo obiecałem kolegę zawieść na bieg, ale nie wiem czy wystartuje. Mogę sie nafaszerować paracetamolem i przebiec to 6min/km ale czy warto...
2.03 środa - miałem zrobić jakąś spokojną dychę ale w pracy zaczęło mnie boleć gardło. Wieczorem doszło łamanie w kościach. No nie jest dobrze
3.03 czwartek - rano 38 stopni. W pracy wytrzymałem kilka godzin i wróciłem do domu.
4.03 piątek - w nocy dreszcze i rano 39 stopni. Faszeruje sie lekami, ale niewiele to pomaga.
Jutro bieg w Spa. Pojechać pojade bo obiecałem kolegę zawieść na bieg, ale nie wiem czy wystartuje. Mogę sie nafaszerować paracetamolem i przebiec to 6min/km ale czy warto...
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
Spa-Francorchamps Half Marathon 2016
Jak wspomniałem w poprzednim poście piątek spędziłem leżąc w łóżku. Rano 39 stopni, potem po solidnej porcji ibuprofenu temperatura spadła mi do 36. Zacząłem jakoś funkcjonować i wieczorem czułem się nawet znośnie. Gdyby ktoś zapytał mnie o radę czy startować w sobotę czy nie - oczywiście bym mu odradzał. Ja prewencyjnie nie pytałem nikogo a żonę utwierdziłem w przekonaniu że wirus padł mi na głowę. Jadę - a jak pobiegnę to zdecyduję na miejscu.
Pobudka 6 rano. Wziąłem porcję ibuprofenu na wszelki wypadek i zabrałem się za pakowanie sprzętu. Dzień wcześniej nie miałem na to siły.
Na tor w Spa przyjechałem ok 11:30. 2 stopnie powyżej zera i lekki deszcz spowodowały że śnieg zalegający w około spływał ulicami i chodnikami. Po powrocie z punktu odbioru numerów suche zestawy ubrań były już półsuche a buty pływały.
Aut na parkingu przybywało, czas szybko uciekał. Najpierw szybka kanapka a chwile potem poznałem Marcina (@Marc.Slonik). Pogadaliśmy, potem szybka toaleta w boksach F1, przebraliśmy się i o 12:45 byliśmy gotowi. Linię startu ustawiono w pitlane równolegle do linii startu. Pstryknęliśmy parę zdjęć i czekaliśmy końcowe odliczanie.
"Moment, moment... to jak ja w końcu mam biec? Czułem się fajnie ale formy pewny być nie mogłem. 21 km. 3 kółka.
Do Eau Rouge spokojnie, potem spokojnie pod ten wariacki podbieg, dalej już będzie płasko. Następnie jest chyba zbieg, potem coś tam pod górkę i meta. Każdy zakręt znam na pamięć z gier wyścigowych i chyba nic mnie nie zaskoczy. Pierwsze kółko < 90%HRMax, drugie coś w okolicy a na trzecim mogę iść na żywioł". Idealny plan...
Start
Było wąsko, ale ruszyliśmy żwawo. Ostry nawrót w boksach i wyjechaliśmy na prostą za zakrętem nr 1. Pierwszy wybieg na Eau Rouge był bardzo przyjemny. Powoli, bez napinania się ale na "garbie" załapałem że podbieg wcale nie ma zamiaru się skończyć. Wiedziałem że dalej też jest lekko pod górkę. Ale tutaj słowo "lekko" nie kompletnie pasowało. Na Garminie HR 173 - 91% oddech - bardzo lekki. Spodziewałbym się raczej 83% a tu taka niespodzianka. Choroba pokazała że jeszcze ma coś tutaj do powiedzenia.
Dobiegliśmy do szczytu przed szykaną Les Combes a potem zaczął się zbieg. Nadal biegłem na zaciągniętym hamulcu ręcznym , teraz myślę, że może nawet na zbyt dużym bo tętno spadło do 154 uderzeń. Tempo zbiegu - przyzwoite: 4:10 min/km.
Śmignąłem w dół przez Pounhon, zakręty Campus i Stavelot i zaczął się długi podbieg do mety okrążenia. To że to będzie podbieg to wiedziałem, ale jak stromy - tego żadna gra ani telewizja nie oddają. Znów HR wskoczyło na stabilne 91% a ja biegłem sobie dalej. Motywacji nie brakowało bo cały czas kogoś wyprzedzałem. Z zaskoczeniem stwierdziłem ze nikt mnie chyba nie wyprzedził od pierwszego zakrętu gdzie czołowa grupa wydarła do przodu i tyle ją widziałem.
Jeszcze tylko ostatnia szykana i prosta start-meta i pierwsze kółko skończyłem z czasem 33:43 - 4:49 min/km
Drugie kółko było już mniej przyjemne. Poczułem jak strome jest Eau Rouge i jak długi jest później podbieg. Tempo mi wyraźnie spadło i czas okrążenia byłby kompletną żenadą gdyby nie zbieg który pokonywałem 4:04 min/km. Było coraz ciężej ale nadal pod górę jakoś te nogi pracowały. Cały czas wyprzedzałem
Na ostatniej szykanie zjadłem żel przy okazji oblewając się lepką mazią. Na linii startu-mety porwałem kubek z wodą. Swoją drogą jaki chory umysł wpadł na pomysł żeby stanowisko z wodą umieścić pod koniec podbiegu
Drugie kółko 35:30 - 5:04 min/km - stanowczo za wolno żeby walczyć o dobry wynik.
Wytarłem resztki żelu śnieg i rozpocząłem trzecią pętlę. Eau Rouge - ciemno w oczach HR 177 ale tempo lepsze. Liczyłem metry do szczytu i gaz w dół. Tym razem nie było czasu na odpoczynek. 4:01 min/km na zbiegu. Szybkie zakręty i ostatni ponad dwukilometrowy podbieg. Tempo spadło z 4:30 do 4:50 ale meta była coraz bliżej. Ostatnia szykana, ostatnia prosta i META. Ostatnie kółko 32:23 - 4:37 min/km - 18,7 razy gorszy od rekordu okrążenia Jarno Trulliego z 2009 roku
Całość: 1h 41min 26 sekund
Szału nie ma, ale fajnie ze w ogóle mogłem wystartować.
A wieczorem przeziębienie wystawiło mi rachunek i gorączka wróciła... c'est la vie
Jak wspomniałem w poprzednim poście piątek spędziłem leżąc w łóżku. Rano 39 stopni, potem po solidnej porcji ibuprofenu temperatura spadła mi do 36. Zacząłem jakoś funkcjonować i wieczorem czułem się nawet znośnie. Gdyby ktoś zapytał mnie o radę czy startować w sobotę czy nie - oczywiście bym mu odradzał. Ja prewencyjnie nie pytałem nikogo a żonę utwierdziłem w przekonaniu że wirus padł mi na głowę. Jadę - a jak pobiegnę to zdecyduję na miejscu.
Pobudka 6 rano. Wziąłem porcję ibuprofenu na wszelki wypadek i zabrałem się za pakowanie sprzętu. Dzień wcześniej nie miałem na to siły.
Na tor w Spa przyjechałem ok 11:30. 2 stopnie powyżej zera i lekki deszcz spowodowały że śnieg zalegający w około spływał ulicami i chodnikami. Po powrocie z punktu odbioru numerów suche zestawy ubrań były już półsuche a buty pływały.
Aut na parkingu przybywało, czas szybko uciekał. Najpierw szybka kanapka a chwile potem poznałem Marcina (@Marc.Slonik). Pogadaliśmy, potem szybka toaleta w boksach F1, przebraliśmy się i o 12:45 byliśmy gotowi. Linię startu ustawiono w pitlane równolegle do linii startu. Pstryknęliśmy parę zdjęć i czekaliśmy końcowe odliczanie.
"Moment, moment... to jak ja w końcu mam biec? Czułem się fajnie ale formy pewny być nie mogłem. 21 km. 3 kółka.
Do Eau Rouge spokojnie, potem spokojnie pod ten wariacki podbieg, dalej już będzie płasko. Następnie jest chyba zbieg, potem coś tam pod górkę i meta. Każdy zakręt znam na pamięć z gier wyścigowych i chyba nic mnie nie zaskoczy. Pierwsze kółko < 90%HRMax, drugie coś w okolicy a na trzecim mogę iść na żywioł". Idealny plan...
Start
Było wąsko, ale ruszyliśmy żwawo. Ostry nawrót w boksach i wyjechaliśmy na prostą za zakrętem nr 1. Pierwszy wybieg na Eau Rouge był bardzo przyjemny. Powoli, bez napinania się ale na "garbie" załapałem że podbieg wcale nie ma zamiaru się skończyć. Wiedziałem że dalej też jest lekko pod górkę. Ale tutaj słowo "lekko" nie kompletnie pasowało. Na Garminie HR 173 - 91% oddech - bardzo lekki. Spodziewałbym się raczej 83% a tu taka niespodzianka. Choroba pokazała że jeszcze ma coś tutaj do powiedzenia.
Dobiegliśmy do szczytu przed szykaną Les Combes a potem zaczął się zbieg. Nadal biegłem na zaciągniętym hamulcu ręcznym , teraz myślę, że może nawet na zbyt dużym bo tętno spadło do 154 uderzeń. Tempo zbiegu - przyzwoite: 4:10 min/km.
Śmignąłem w dół przez Pounhon, zakręty Campus i Stavelot i zaczął się długi podbieg do mety okrążenia. To że to będzie podbieg to wiedziałem, ale jak stromy - tego żadna gra ani telewizja nie oddają. Znów HR wskoczyło na stabilne 91% a ja biegłem sobie dalej. Motywacji nie brakowało bo cały czas kogoś wyprzedzałem. Z zaskoczeniem stwierdziłem ze nikt mnie chyba nie wyprzedził od pierwszego zakrętu gdzie czołowa grupa wydarła do przodu i tyle ją widziałem.
Jeszcze tylko ostatnia szykana i prosta start-meta i pierwsze kółko skończyłem z czasem 33:43 - 4:49 min/km
Drugie kółko było już mniej przyjemne. Poczułem jak strome jest Eau Rouge i jak długi jest później podbieg. Tempo mi wyraźnie spadło i czas okrążenia byłby kompletną żenadą gdyby nie zbieg który pokonywałem 4:04 min/km. Było coraz ciężej ale nadal pod górę jakoś te nogi pracowały. Cały czas wyprzedzałem
Na ostatniej szykanie zjadłem żel przy okazji oblewając się lepką mazią. Na linii startu-mety porwałem kubek z wodą. Swoją drogą jaki chory umysł wpadł na pomysł żeby stanowisko z wodą umieścić pod koniec podbiegu
Drugie kółko 35:30 - 5:04 min/km - stanowczo za wolno żeby walczyć o dobry wynik.
Wytarłem resztki żelu śnieg i rozpocząłem trzecią pętlę. Eau Rouge - ciemno w oczach HR 177 ale tempo lepsze. Liczyłem metry do szczytu i gaz w dół. Tym razem nie było czasu na odpoczynek. 4:01 min/km na zbiegu. Szybkie zakręty i ostatni ponad dwukilometrowy podbieg. Tempo spadło z 4:30 do 4:50 ale meta była coraz bliżej. Ostatnia szykana, ostatnia prosta i META. Ostatnie kółko 32:23 - 4:37 min/km - 18,7 razy gorszy od rekordu okrążenia Jarno Trulliego z 2009 roku
Całość: 1h 41min 26 sekund
Szału nie ma, ale fajnie ze w ogóle mogłem wystartować.
A wieczorem przeziębienie wystawiło mi rachunek i gorączka wróciła... c'est la vie
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
12.03.2016 - Cretes de Spa
Nie wiem kto wpadł na ten pomysł ale zapisałem się na pierwszy górski wyścig. Ultramaraton - to brzmi dumnie i poważnie, ale nie wiedząc czemu nie traktowałem tego startu zbyt serio. Skoro przebiegnięcie maratonu nie jest jakimś wielkim wyczynem to czemu ma być przebiegnięcie raptem 13 km więcej? Że po górach - jej. po prostu bedzie trochę wspinaczki a o czas i tak nie zamierzałem walczyć.
Jaki ja byłem naiwny
Z Brukseli wyjechaliśmy o 6:30. Ja, Tomek i Łukasz.
Oni traktowali to jako trening przed Madaira Ultra Trail, ja chciałem sie dowiedzieć o co chodzi w tym bieganiu ultra. O 8:00 byliśmy na miejsciu. Szybkie wybranie numerów, toaleta i zaczeliśmy sie przebierać. Przy -7 stopniach było to wyjątkowe przeżycie. Było wściekle zimno i nie mogłem się już doczekać kiedy zaczniemy biec.
Na starcie było ok 450 osób. Jedni mega twardziele obwieszeni kamerami, plecakami, kijkami etc. Inni w wersji ultralight - tylko z małymi pasami biodrowymi i w krótkich spodenkach. Przy - 7!
Staliśmy ściśnięci jak śledzie i czekaliśmy na start. Ostatnie przeglądniecie sprzętu, poprawienie pasków i GO!.
Początek był wolny w rekreacyjnym tempie pod górkę. 6:30 min/km z kategorycznym zakazem przyśpieszania. Po 100 metrach pożegnaliśmy asfalt i wbiegliśmy na szutrową drogę.
Pierwsze kilometry były szerokie i mimo że biegliśmy zbitą grupą to nie mieliśmy problemów z miejscem.
Kiedy wbiegliśmy do lasu droga natychmiast zrobiła się wąska. Pojawiły się pierwsze wąwozy i mostki a wraz z nimi zatory. Ale nikt się nie spieszył. Czas na ściganie jeszcze nie nadszedł i grunt to było cieszyć się widokami i oszczędzać energię.
Po ok 4 kilometrach temperatura podniosła się na tyle, że postanowiłem schować rękawiczki i zdjąć przypinane rękawki które miałem pod kurtką. Procedura się udała ale gdyby nie kolega to byłbym pierwszym biegaczem w historii który podczas wyścigu zgubił zegarek. Nawet nie zauważyłem kiedy trzymany w zębach Garmin wpadł mi do błota. Na szczęście Tomek biegł kilka metrów za mną i go podniósł.
Zaczęliśmy główny podbieg przed pierwszym punktem odżywczym. Bieg zamieniliśmy w marsz a koledzy wyciągnęli kijki. Tętno oparło się o 160 i energicznie szliśmy lasem do góry. Krajobraz się zmienił i pojawił się na drodze śnieg. Wspinaczka była dość lekka do momentu aż wyszliśmy na polanę na której słońce roztopiło śnieg a droga po przejściu kilkuset par butów zmieniła się w błotno-śniegową breję.
Trochę płaskiego - biegniemy, lekki zbieg - biegniemy, podejście - idziemy i odpoczywamy. 10 kilometrów zrobiliśmy w czasie 1h 21 min - wynik który na asfalcie wywołałby śmiech tutaj chyba był całkiem niezły. Śniegu było coraz więcej i temperatura spadała. Było to o tyle fajne ze dzięki temu ubywało błota i biegło się łatwiej.
Las nagle się skończył i wbiegliśmy na stok narciarski przecięty długą nitką biegaczy. Tempo spadło odwrotnie proporcjonalnie do morale. Było naprawdę świetnie. Wspinaczka trwała może 20 minut. Szczyt góry pokryty był dziwną sztywną trawą która łapała ubrania. Wtedy zrozumiałem dlaczego wszystkie nasze buty miały gumki zamiast sznurówek.
Niestety buty były tym co zaczynało mnie martwić. Były stanowczo za mało rozbiegane i każdym krokiem czułem ze z lewą piętą mam coraz bardziej obtartą. Kiepsko to wyglądało mając w perspektywie jeszcze 45 kilometrów biegu
Zaczął się trzykilometrowy zbieg przez las. To dopiero był rollercoster. Pędziliśmy w dół 4:30 - 5:00 min/km. Głowa pracowała na pełnych obrotach. Skok, długi krok, małe kroczki, skok, uwaga ślisko. Bardzo trzeba było uważać bo na suchy grunt nie mogliśmy liczyć.
Wbiegliśmy do miasteczka. 200 metrów asfaltu i wbiegliśmy na pierwszy punkt odżywczy. 14 kilometr.
Byłem już po 2 batonach energetycznych wiec energii miałem sporo ale dopakowałem jeszcze 2 garści rodzynek, wypiłem kubek coli i poprawiłem bananem. Mając pełne usta rodzynek szybko zdjąłem plecak, wyciągnąłem duży plaster i zakleiłem już całkiem dużego bąbla na pięcie. Jakoś to musiało wytrzymać. Po 2 minutach ruszyliśmy dalej.
Kolejne 2 km były w dół i z tego co powiedział Łukasz dotarliśmy do najniższego punktu w trasy gdzie pogoda zmieniła się o 180 stopni. Było bardzo ciepło i słońce atakowało spomiędzy gałęzi. Z tego miejsca zaczął się najostrzejszy podbieg na całej trasie, który dodatkowo komplikowała rzeka płynącego błota.
Krok za krokiem ostro pod górę. 15, 16, 17 km. Wychodziło mi się bardzo lekko. HR trzymałem w ryzach i z łatwością wyprzedzałem kolejnych biegaczy których góra wycinała
Zbliżając się do szczytu obejrzałem się do tyłu i nie zobaczyłem nikogo. Koledzy z którymi trzymałem się od startu zostali gdzieś z tyłu.
Kolejne kilka kilometrów w lesie było bardzo szybkie. Czułem się bardzo dobrze i powoli "połykałem" zawodników. Zauważyłem ze szczególnie dużo nadrabiałem na zbiegach co biorąc pod uwagę moje zerowe doświadczenie w tej materii bardzo mi odpowiadało.
Kolejny las i.... kolejny wyciąg. Ten był sporo większy od poprzedniego. Śnieg był głęboki i na szczyt prowadziła tylko jedna nitka biegaczy. Było ciasno i wspinaliśmy się bardzo wolno.
Zbieg który zaczął się za szczytem prowadził przez wszystkie belgijskie strefy klimatyczne. Od -5 stopni, wiatru i śniegu na szczycie, przez las, błoto aż do miasteczka w których było w słońcu kilkanaście stopni powyżej zera.
Drugi pit-stop - 24 km. Szybko wypiłem 2 kubki wody, przegryzłem 2 ćwiartki pomarańczy, jakiś banan, wcisnąłem w usta wielką garść rodzynek i nie chcąc tracić więcej czasu ruszyłem ostro dalej. Miasteczko gdzie był punkt odżywczy zalane było słońcem i wypełniony kibicami. Minęliśmy kilka wąskich uliczek i zaczął się kolejny długi, stromy podbieg - ekhm... podejście. Droga zalana była wodą a błoto skutecznie utrudniało wspinaczkę. W końcu szczyt i mogłem biec dalej. Oznaczenie trasy w lesie w niczym nie przypominało oznaczeń na biegach płaskich. Wstążki wisiały tylko przy zmianach kierunku lub co kilkaset metrów na prostych. Dlatego tak zależało mi żeby dogonić jakąś grupę. Samotny bieg przez las kosztował mnie dość dużo siły ale w końcu doszedłem większą grupę.
Naczytałem się sporo jak ważne jest dostarczanie kalorii w taki biegu wiec od samego początku starałem się jeść. Nie licząc zapasów z postojów miałem już zaliczone kilka batonów i żelków ale powoli miałem ich dość. Mimo, że unikałem izotonika jak ognia czułem ze od nadmiaru cukru robi mi sie niedobrze. Trzeba jeść i musiałem się zmuszać do tego ale kłopony zbliżały się wielkimi krokami.
Kilometrowy zbieg przez las i kolejne podejście. Grupa na której końcu podróżowałem w większości korzystała w kijków i teraz zaczynało to przynosić im korzyści. Na podejściach zaciskałem zęby i starałem się iść najszybciej jak tylko mogłem a mimo to grupa odchodziła ode mnie. Nadrabiałem na prostych. O ile prostymi można nazwać jednoosobowej szerokości ścieżki w kopnym śniegu.
Gasłem w oczach. Pierwszy poważny kryzys dopadł mnie na 32 kilometrze. Podejścia i płaskie odcinki były jeszcze znośnie to zbiegi powodowały ból całego ciała. Brzuch, plecy i ramiona pracowały na 100%. Zaciskałem zęby klnąc gdy musiałem wykonać szybki skok lub gdy łapałem równowagę w błotnistej mazi. Zdarta pięta już dawno przestawało doskwierać - wszystko inne bolało 10x bardziej.
Jeszcze godzine temu było świetnie, teraz było fatalnie. Zamiast siedzieć w domu ja szlajam się gdzieś po górach w miejscu zapomnianym przez Boga . Zmuszam sie do jedznia ale z obrzydzniem wypluwam słodkie paskudztwo - lepiej tak niż zwrócić wszystko co jeszcze miałem w żołądku. Mimo, że staram sie z całych sił utrzymać za "swoją" grupką to jednak zaczynają mi odjeżdżać. Prawdopodobnie pożegnałbym się z nimi definitywnie gdyby nie szalony zbieg w dół i długi, bardzo kręty odcinek przez las. Tempo zabiła wąska ścieżka poprzecinana licznymi mostkami. Było tak ciasno, że wszyscy musieli zwolnić - i to pozwoliło mi ich dogonić.
W końcu trzeci postój. 38 kilometr Od 2 godzin praktycznie nic nie jadłem wiec rzuciłem się na pomarańcze - jedyne stałe jedzenie które byłem w stanie zaakceptować. 3 minuty i ognia dalej. Odżyłem. Grupa ruszyła razem i bardzo fajnie sie czułem - może poza małym zgrzytem kiedy kolektywnie pomyliliśmy drogę i zamiast skręcić w las zbiegliśmy 300 metrów w dół. Jak się później dowiedziałem wszyscy moi znajomi zrobili ten sam błąd.
Kolejne długie podejście na odsłonięty szczyt. Podobnie jak to było poprzednio najwyższe partie były totalnie zaśnieżone i gęsiego truchtaliśmy w śniegu do połowy łydki.
Było ciężko. Zaciskałem zęby żeby trzymać się grupy z której co kilkanaście minut ktoś odpadał i zostawał z tyłu. Nie myślałem o mecie tylko odliczałem kilometry od ostatniego przystanku. Potem już miało być łatwiej. Kilometry strasznie mi się dłużyły. Miałem dość ale zamiast klnąć na wszytko jak przez ostatnie 3 godziny zacząłem dziękować Opatrzności że NIE wylosowano mnie na Bieg Rzeźnika. Jeżeli tutaj jest tak ciężko to nie wyobrażałem sobie że mógbył przeżyć dłuższą i trudniejszą trasę.
Zbieg do ostatniego przystanku był wariacki. Najpierw śnieg, potem błoto a w lesie ogromna ilość liści. Ślisko i bardzo trudno. Z każdym krokiem w dół mocniej zaciskałem zęby i co chwilę wydawałem dziwne dźwięki. Gdy tylko mogłem puszczałem nogi wolno i w tempie < 4:30 pędziłem w dół. W końcu dobiegłem do ostatniego postoju na 50-tym kilometrze. Zatrzymałem się i biorąc kolejny kawałek pomarańczy czułem cały się trzęsę. Ręcę mi drżały i wszystko bolało. Tak bardzo nie chciałem ruszać dalej. Banan, garść rodzynek i 2 kubki wody. W bukłaku miałem już bardzo mało płynu ale nie miałem siły go otwierać i uzupełniać.
Ostatni etap na profilu nie wyglądał spektakularnie. Nie było znaczących podbiegów czy zbiegów i można byłoby go uznać za płaski. Powiem tak: TAKIEGO! To była krosowa trasa z nieskończoną ilością wąwozów, krótkich zbiegów i podbiegów. A ja na to nie miałem siły. Nie dawałem rady zbiegać, nie dawałem rady biec po płaskim. Modliłem się o podejścia bo wiedziałem ze tam mogę iść. Gdzie mogłem to biegłem, ale to był bardzo wolny bieg.
5 km przed metą bukłak był pusty. Nie mogłem jeść, nie mogłem pić a do mety jeszcze ponad godzina. Celem było utrzymać w zasięgu wzroku kilku biegaczy będących przede mną. Posuwaliśmy się w podobnym tempie ale coraz częściej zza pleców wyskakiwali nam zawodnicy którzy wyglądali jakby przebiegli dopiero 5 a nie 50 km. Oni szybko znikali wśród drzew.
Na 54 km wybiegliśmy z lasu. Po tylu godzinach w biegu w błocie twarda droga wydała mi się najtwardszą nawierzchnią świata. Organizm chyba poczuł zbliżającą się metę bo dostałem ekstra nowy zastrzyk energii. Przebiegłem kilka uliczek i ostatni podbieg w las.
Słyszę ze jeszcze tylko 500 metrów. Ostatni zakręt i META......
https://goo.gl/photos/wyT53F2VLEFaRuBz7
Medal, koszulka, batony, ciastka, 50tka czegoś mocniejszego (???!) i koniec... Nie mogłem w to uwierzyć ze to koniec. Usiadłem na kamieniu, wysłałem zdjęcie żonie i robiłem wszystko, żeby sie nie rozpłakać.
https://goo.gl/photos/Dn4xzmDKdefCyd9o6
Podsumowanie
Miejsce: 268 / 460
Czas: 7h 47 minut
Tomka wyprzedziłem o 7 minut, Łukasza o godzinę
Czy jeszcze kiedyś?
Może podsumuje to tak.
Przez resztę dnia na pytanie "jak było?" odpowiadałem "Nigdy K*** Więcej!".
Po 24 godzinach. "To było straszne ale fajnie"
Po 48 godzinach zaczęliśmy obmyślać nowe starty w tym sezonie
To był najcięższy bieg z jakim miałem do czynienia. Zostalem pogryziony, przeżuty i wypluty przez góry i błoto. Tak wiem, że belgijskie pagórki są niczym w porównaniu do Alp czy Bieszczadów ale tego dnia dla mnie one były Himalajami.
Nauczyłem się sporo i do końca życia bedę pamiętał ośnieżony wyciąg, płaczącego biegacza na 40 kilometrze, lekko ubraną dziewczynę z małym bidonem którą najpierw wyprzedziłem na 30 tym kilometrze a która potem wyprzedziła mnie na 52-gim, biegacza z psem z którym biegłem chyba z 10 km, 5-metrowy ślizg po liściach, smak piątego bananowego batona i ulgę za metą.
Nie wiem kto wpadł na ten pomysł ale zapisałem się na pierwszy górski wyścig. Ultramaraton - to brzmi dumnie i poważnie, ale nie wiedząc czemu nie traktowałem tego startu zbyt serio. Skoro przebiegnięcie maratonu nie jest jakimś wielkim wyczynem to czemu ma być przebiegnięcie raptem 13 km więcej? Że po górach - jej. po prostu bedzie trochę wspinaczki a o czas i tak nie zamierzałem walczyć.
Jaki ja byłem naiwny
Z Brukseli wyjechaliśmy o 6:30. Ja, Tomek i Łukasz.
Oni traktowali to jako trening przed Madaira Ultra Trail, ja chciałem sie dowiedzieć o co chodzi w tym bieganiu ultra. O 8:00 byliśmy na miejsciu. Szybkie wybranie numerów, toaleta i zaczeliśmy sie przebierać. Przy -7 stopniach było to wyjątkowe przeżycie. Było wściekle zimno i nie mogłem się już doczekać kiedy zaczniemy biec.
Na starcie było ok 450 osób. Jedni mega twardziele obwieszeni kamerami, plecakami, kijkami etc. Inni w wersji ultralight - tylko z małymi pasami biodrowymi i w krótkich spodenkach. Przy - 7!
Staliśmy ściśnięci jak śledzie i czekaliśmy na start. Ostatnie przeglądniecie sprzętu, poprawienie pasków i GO!.
Początek był wolny w rekreacyjnym tempie pod górkę. 6:30 min/km z kategorycznym zakazem przyśpieszania. Po 100 metrach pożegnaliśmy asfalt i wbiegliśmy na szutrową drogę.
Pierwsze kilometry były szerokie i mimo że biegliśmy zbitą grupą to nie mieliśmy problemów z miejscem.
Kiedy wbiegliśmy do lasu droga natychmiast zrobiła się wąska. Pojawiły się pierwsze wąwozy i mostki a wraz z nimi zatory. Ale nikt się nie spieszył. Czas na ściganie jeszcze nie nadszedł i grunt to było cieszyć się widokami i oszczędzać energię.
Po ok 4 kilometrach temperatura podniosła się na tyle, że postanowiłem schować rękawiczki i zdjąć przypinane rękawki które miałem pod kurtką. Procedura się udała ale gdyby nie kolega to byłbym pierwszym biegaczem w historii który podczas wyścigu zgubił zegarek. Nawet nie zauważyłem kiedy trzymany w zębach Garmin wpadł mi do błota. Na szczęście Tomek biegł kilka metrów za mną i go podniósł.
Zaczęliśmy główny podbieg przed pierwszym punktem odżywczym. Bieg zamieniliśmy w marsz a koledzy wyciągnęli kijki. Tętno oparło się o 160 i energicznie szliśmy lasem do góry. Krajobraz się zmienił i pojawił się na drodze śnieg. Wspinaczka była dość lekka do momentu aż wyszliśmy na polanę na której słońce roztopiło śnieg a droga po przejściu kilkuset par butów zmieniła się w błotno-śniegową breję.
Trochę płaskiego - biegniemy, lekki zbieg - biegniemy, podejście - idziemy i odpoczywamy. 10 kilometrów zrobiliśmy w czasie 1h 21 min - wynik który na asfalcie wywołałby śmiech tutaj chyba był całkiem niezły. Śniegu było coraz więcej i temperatura spadała. Było to o tyle fajne ze dzięki temu ubywało błota i biegło się łatwiej.
Las nagle się skończył i wbiegliśmy na stok narciarski przecięty długą nitką biegaczy. Tempo spadło odwrotnie proporcjonalnie do morale. Było naprawdę świetnie. Wspinaczka trwała może 20 minut. Szczyt góry pokryty był dziwną sztywną trawą która łapała ubrania. Wtedy zrozumiałem dlaczego wszystkie nasze buty miały gumki zamiast sznurówek.
Niestety buty były tym co zaczynało mnie martwić. Były stanowczo za mało rozbiegane i każdym krokiem czułem ze z lewą piętą mam coraz bardziej obtartą. Kiepsko to wyglądało mając w perspektywie jeszcze 45 kilometrów biegu
Zaczął się trzykilometrowy zbieg przez las. To dopiero był rollercoster. Pędziliśmy w dół 4:30 - 5:00 min/km. Głowa pracowała na pełnych obrotach. Skok, długi krok, małe kroczki, skok, uwaga ślisko. Bardzo trzeba było uważać bo na suchy grunt nie mogliśmy liczyć.
Wbiegliśmy do miasteczka. 200 metrów asfaltu i wbiegliśmy na pierwszy punkt odżywczy. 14 kilometr.
Byłem już po 2 batonach energetycznych wiec energii miałem sporo ale dopakowałem jeszcze 2 garści rodzynek, wypiłem kubek coli i poprawiłem bananem. Mając pełne usta rodzynek szybko zdjąłem plecak, wyciągnąłem duży plaster i zakleiłem już całkiem dużego bąbla na pięcie. Jakoś to musiało wytrzymać. Po 2 minutach ruszyliśmy dalej.
Kolejne 2 km były w dół i z tego co powiedział Łukasz dotarliśmy do najniższego punktu w trasy gdzie pogoda zmieniła się o 180 stopni. Było bardzo ciepło i słońce atakowało spomiędzy gałęzi. Z tego miejsca zaczął się najostrzejszy podbieg na całej trasie, który dodatkowo komplikowała rzeka płynącego błota.
Krok za krokiem ostro pod górę. 15, 16, 17 km. Wychodziło mi się bardzo lekko. HR trzymałem w ryzach i z łatwością wyprzedzałem kolejnych biegaczy których góra wycinała
Zbliżając się do szczytu obejrzałem się do tyłu i nie zobaczyłem nikogo. Koledzy z którymi trzymałem się od startu zostali gdzieś z tyłu.
Kolejne kilka kilometrów w lesie było bardzo szybkie. Czułem się bardzo dobrze i powoli "połykałem" zawodników. Zauważyłem ze szczególnie dużo nadrabiałem na zbiegach co biorąc pod uwagę moje zerowe doświadczenie w tej materii bardzo mi odpowiadało.
Kolejny las i.... kolejny wyciąg. Ten był sporo większy od poprzedniego. Śnieg był głęboki i na szczyt prowadziła tylko jedna nitka biegaczy. Było ciasno i wspinaliśmy się bardzo wolno.
Zbieg który zaczął się za szczytem prowadził przez wszystkie belgijskie strefy klimatyczne. Od -5 stopni, wiatru i śniegu na szczycie, przez las, błoto aż do miasteczka w których było w słońcu kilkanaście stopni powyżej zera.
Drugi pit-stop - 24 km. Szybko wypiłem 2 kubki wody, przegryzłem 2 ćwiartki pomarańczy, jakiś banan, wcisnąłem w usta wielką garść rodzynek i nie chcąc tracić więcej czasu ruszyłem ostro dalej. Miasteczko gdzie był punkt odżywczy zalane było słońcem i wypełniony kibicami. Minęliśmy kilka wąskich uliczek i zaczął się kolejny długi, stromy podbieg - ekhm... podejście. Droga zalana była wodą a błoto skutecznie utrudniało wspinaczkę. W końcu szczyt i mogłem biec dalej. Oznaczenie trasy w lesie w niczym nie przypominało oznaczeń na biegach płaskich. Wstążki wisiały tylko przy zmianach kierunku lub co kilkaset metrów na prostych. Dlatego tak zależało mi żeby dogonić jakąś grupę. Samotny bieg przez las kosztował mnie dość dużo siły ale w końcu doszedłem większą grupę.
Naczytałem się sporo jak ważne jest dostarczanie kalorii w taki biegu wiec od samego początku starałem się jeść. Nie licząc zapasów z postojów miałem już zaliczone kilka batonów i żelków ale powoli miałem ich dość. Mimo, że unikałem izotonika jak ognia czułem ze od nadmiaru cukru robi mi sie niedobrze. Trzeba jeść i musiałem się zmuszać do tego ale kłopony zbliżały się wielkimi krokami.
Kilometrowy zbieg przez las i kolejne podejście. Grupa na której końcu podróżowałem w większości korzystała w kijków i teraz zaczynało to przynosić im korzyści. Na podejściach zaciskałem zęby i starałem się iść najszybciej jak tylko mogłem a mimo to grupa odchodziła ode mnie. Nadrabiałem na prostych. O ile prostymi można nazwać jednoosobowej szerokości ścieżki w kopnym śniegu.
Gasłem w oczach. Pierwszy poważny kryzys dopadł mnie na 32 kilometrze. Podejścia i płaskie odcinki były jeszcze znośnie to zbiegi powodowały ból całego ciała. Brzuch, plecy i ramiona pracowały na 100%. Zaciskałem zęby klnąc gdy musiałem wykonać szybki skok lub gdy łapałem równowagę w błotnistej mazi. Zdarta pięta już dawno przestawało doskwierać - wszystko inne bolało 10x bardziej.
Jeszcze godzine temu było świetnie, teraz było fatalnie. Zamiast siedzieć w domu ja szlajam się gdzieś po górach w miejscu zapomnianym przez Boga . Zmuszam sie do jedznia ale z obrzydzniem wypluwam słodkie paskudztwo - lepiej tak niż zwrócić wszystko co jeszcze miałem w żołądku. Mimo, że staram sie z całych sił utrzymać za "swoją" grupką to jednak zaczynają mi odjeżdżać. Prawdopodobnie pożegnałbym się z nimi definitywnie gdyby nie szalony zbieg w dół i długi, bardzo kręty odcinek przez las. Tempo zabiła wąska ścieżka poprzecinana licznymi mostkami. Było tak ciasno, że wszyscy musieli zwolnić - i to pozwoliło mi ich dogonić.
W końcu trzeci postój. 38 kilometr Od 2 godzin praktycznie nic nie jadłem wiec rzuciłem się na pomarańcze - jedyne stałe jedzenie które byłem w stanie zaakceptować. 3 minuty i ognia dalej. Odżyłem. Grupa ruszyła razem i bardzo fajnie sie czułem - może poza małym zgrzytem kiedy kolektywnie pomyliliśmy drogę i zamiast skręcić w las zbiegliśmy 300 metrów w dół. Jak się później dowiedziałem wszyscy moi znajomi zrobili ten sam błąd.
Kolejne długie podejście na odsłonięty szczyt. Podobnie jak to było poprzednio najwyższe partie były totalnie zaśnieżone i gęsiego truchtaliśmy w śniegu do połowy łydki.
Było ciężko. Zaciskałem zęby żeby trzymać się grupy z której co kilkanaście minut ktoś odpadał i zostawał z tyłu. Nie myślałem o mecie tylko odliczałem kilometry od ostatniego przystanku. Potem już miało być łatwiej. Kilometry strasznie mi się dłużyły. Miałem dość ale zamiast klnąć na wszytko jak przez ostatnie 3 godziny zacząłem dziękować Opatrzności że NIE wylosowano mnie na Bieg Rzeźnika. Jeżeli tutaj jest tak ciężko to nie wyobrażałem sobie że mógbył przeżyć dłuższą i trudniejszą trasę.
Zbieg do ostatniego przystanku był wariacki. Najpierw śnieg, potem błoto a w lesie ogromna ilość liści. Ślisko i bardzo trudno. Z każdym krokiem w dół mocniej zaciskałem zęby i co chwilę wydawałem dziwne dźwięki. Gdy tylko mogłem puszczałem nogi wolno i w tempie < 4:30 pędziłem w dół. W końcu dobiegłem do ostatniego postoju na 50-tym kilometrze. Zatrzymałem się i biorąc kolejny kawałek pomarańczy czułem cały się trzęsę. Ręcę mi drżały i wszystko bolało. Tak bardzo nie chciałem ruszać dalej. Banan, garść rodzynek i 2 kubki wody. W bukłaku miałem już bardzo mało płynu ale nie miałem siły go otwierać i uzupełniać.
Ostatni etap na profilu nie wyglądał spektakularnie. Nie było znaczących podbiegów czy zbiegów i można byłoby go uznać za płaski. Powiem tak: TAKIEGO! To była krosowa trasa z nieskończoną ilością wąwozów, krótkich zbiegów i podbiegów. A ja na to nie miałem siły. Nie dawałem rady zbiegać, nie dawałem rady biec po płaskim. Modliłem się o podejścia bo wiedziałem ze tam mogę iść. Gdzie mogłem to biegłem, ale to był bardzo wolny bieg.
5 km przed metą bukłak był pusty. Nie mogłem jeść, nie mogłem pić a do mety jeszcze ponad godzina. Celem było utrzymać w zasięgu wzroku kilku biegaczy będących przede mną. Posuwaliśmy się w podobnym tempie ale coraz częściej zza pleców wyskakiwali nam zawodnicy którzy wyglądali jakby przebiegli dopiero 5 a nie 50 km. Oni szybko znikali wśród drzew.
Na 54 km wybiegliśmy z lasu. Po tylu godzinach w biegu w błocie twarda droga wydała mi się najtwardszą nawierzchnią świata. Organizm chyba poczuł zbliżającą się metę bo dostałem ekstra nowy zastrzyk energii. Przebiegłem kilka uliczek i ostatni podbieg w las.
Słyszę ze jeszcze tylko 500 metrów. Ostatni zakręt i META......
https://goo.gl/photos/wyT53F2VLEFaRuBz7
Medal, koszulka, batony, ciastka, 50tka czegoś mocniejszego (???!) i koniec... Nie mogłem w to uwierzyć ze to koniec. Usiadłem na kamieniu, wysłałem zdjęcie żonie i robiłem wszystko, żeby sie nie rozpłakać.
https://goo.gl/photos/Dn4xzmDKdefCyd9o6
Podsumowanie
Miejsce: 268 / 460
Czas: 7h 47 minut
Tomka wyprzedziłem o 7 minut, Łukasza o godzinę
Czy jeszcze kiedyś?
Może podsumuje to tak.
Przez resztę dnia na pytanie "jak było?" odpowiadałem "Nigdy K*** Więcej!".
Po 24 godzinach. "To było straszne ale fajnie"
Po 48 godzinach zaczęliśmy obmyślać nowe starty w tym sezonie
To był najcięższy bieg z jakim miałem do czynienia. Zostalem pogryziony, przeżuty i wypluty przez góry i błoto. Tak wiem, że belgijskie pagórki są niczym w porównaniu do Alp czy Bieszczadów ale tego dnia dla mnie one były Himalajami.
Nauczyłem się sporo i do końca życia bedę pamiętał ośnieżony wyciąg, płaczącego biegacza na 40 kilometrze, lekko ubraną dziewczynę z małym bidonem którą najpierw wyprzedziłem na 30 tym kilometrze a która potem wyprzedziła mnie na 52-gim, biegacza z psem z którym biegłem chyba z 10 km, 5-metrowy ślizg po liściach, smak piątego bananowego batona i ulgę za metą.
-
- Stary Wyga
- Posty: 232
- Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
- Życiówka na 10k: 48:00
- Życiówka w maratonie: brak
Trochę wody w rzekach upłynęło od mojego ostatniego wpisu. Podobnie jak to miało miejsce wcześniej nawał zajęć spowodował że nie miałem ani chwili czasu a gdy już pojawiła się przerwa to ciężko było do pisania wrócić. Na szczęście @sochers i @Marc.Slonik pogonili mnie trochę i z mocnym postanowieniem poprawy postanowiłem ponadrabiać zaległości.
Gdy przestałem cierpieć po Cretes do Spa stwierdziłem ze bieganie ultra jest fajne i na horyzoncie pojawił sie nowy cel: Ecotrail Bruxelles. Jest to w sumie dość płaski (1000m przewyższenia) ale długi (83km) bieg dookoła miasta z metą w najsłynniejszej budowli Brukseli - Atomium. Start był planowany na 24 września wiec miałem dużo czasu na przygotowania a jednocześnie mogłem pomyśleć o wciśnięciu jakiegoś maratonu który z jednej strony byłby okazją do walki o życiówke a z drugiej dałby szansę przygotować się do ultra. Taki bieg znalazłem - In Flanders Fields Marathon. Mała kameralna impreza we Flandrii 2 tygodnie przed ultra.
Właśnie układałem sobie w excelu kolejny wspaniały plan treningowy gdy napisał do mnie @Marc.Slonik z pytaniem - “może byś tak pobiegł sobie maraton za tydzień”. Pewnie, czemu nie. Skoro mam biegać jakieś ultra to mogę treningowo coś takiego spróbować.
Great Breweries Marathon 5 czerwca 2016
Plan był prosty - pobiec to zachowawczo 5:00 min/km i ewentualnie przyśpieszyć po 35 km. Celem dodatkowym było sprawdzenie jak szybko można się zregenerować po takim starcie. Taperingu nie było. Bieganie odpuściłem 2 dni przed startem, 3 dni ładowałem węgle i pewny, że to będzie spacer po parku wystartowałem.
Upał był tego dnia był nieznośny - 25 stopni w cieniu i pewnie ok 30 w słońcu - idealna pogoda na leżenie na trawie a nie bieganie maratonów. Byłem wypoczęty i 5:00 min/km biegłem z uśmiechem na ustach. Robiłem zdjęcia, nagrywałem filmiki i cieszyłem się atmosferą. Żar lał się z nieba ale dzięki temu, że wystartowałem z mocno zaciągniętym hamulcem ręcznym mogłem to tempo utrzymać do samej mety. Oczywiście pełen pewności siebie deklarowałem przed startem, że po 35 km przyśpieszę ale upał skutecznie mnie przystopował. W sumie jestem zadowolony, że tempo było stabilne i cało dotarłem do mety. Czas 3:27:59 - wspomnienia rewelacyjne. Fajne widoki, luźna atmosfera. Ostatnie kilometry oczywiście nie obeszły się bez zaciskania zębów ale porównując do poprzednich startów było tego nieporównywalnie mniej. Za metą odebrałem medal i pierwsze kroki od razu skierowałem do baru rozstawionego zaraz obok. Zimne piwo 2 minuty po przebiegnięciu linii maratonu jest naprawdę nieziemskim przeżyciem.
Tego samego wieczoru wypełniłem wannę zimną wodą, dosypałem opakowanie lodu i okrzykiem “o ja pier****!” wskoczyłem do wody. To chyba zadziałało bo na drugi dzień nogi były jak po mocniejszym longu a na lekki rozruch mogłem wyjść 2 dni po starcie.
Przygotowania do jesiennych startów ruszyły pełną parą. Trening był praktycznie identyczny z zeszłorocznym z tą zmianą ze długie wybiegania starałem się robić szybciej i po lesie a przynajmniej raz w tygodniu w BSy wplatać serię podbiegów.
Tygodniowo robiłem 70-90 km a dodatkowo co drugi dzień ćwiczyłem brzuch, plecy i resztę korpusu. Do tego standardowo progi i interwały, czyli wszystko jak Daniels przykazał. Trening niby taki sam jak rok temu ale czułem wyraźnie więcej mocy. Progres był ale na pewno nie taki na jaki liczyłem. Wiele planów pokrzyżowały upały które kilka razy zabiły mnie podczas tempówek na stadionie.
Co dalej
Do startu zostały 2 dni. Plany jak zwykle miałem ambitne ale pogody postanowiła zrobić mi na złość.
W Newport o 10 rano będzie 19 stopni. W Ieper na mecie 3 godziny później ok 25. Dla mnie to są niestety zabójcze warunki.
Pierwotnie liczyłem, że mógłbym spróbować ataku na 3:15 ale przy tej pogodzie nie ma na to szans. Spróbuję 3:20 ale tak naprawdę wszystko wyjdzie w praniu. Jeżeli 4:40-4:45 będzie komfortowe to jest szansa ale jeżeli HR wyskoczy ponad 85% to będzie pozamiatane i pozostanie tylko cieszyć się biegiem Takie życie.
Gdy przestałem cierpieć po Cretes do Spa stwierdziłem ze bieganie ultra jest fajne i na horyzoncie pojawił sie nowy cel: Ecotrail Bruxelles. Jest to w sumie dość płaski (1000m przewyższenia) ale długi (83km) bieg dookoła miasta z metą w najsłynniejszej budowli Brukseli - Atomium. Start był planowany na 24 września wiec miałem dużo czasu na przygotowania a jednocześnie mogłem pomyśleć o wciśnięciu jakiegoś maratonu który z jednej strony byłby okazją do walki o życiówke a z drugiej dałby szansę przygotować się do ultra. Taki bieg znalazłem - In Flanders Fields Marathon. Mała kameralna impreza we Flandrii 2 tygodnie przed ultra.
Właśnie układałem sobie w excelu kolejny wspaniały plan treningowy gdy napisał do mnie @Marc.Slonik z pytaniem - “może byś tak pobiegł sobie maraton za tydzień”. Pewnie, czemu nie. Skoro mam biegać jakieś ultra to mogę treningowo coś takiego spróbować.
Great Breweries Marathon 5 czerwca 2016
Plan był prosty - pobiec to zachowawczo 5:00 min/km i ewentualnie przyśpieszyć po 35 km. Celem dodatkowym było sprawdzenie jak szybko można się zregenerować po takim starcie. Taperingu nie było. Bieganie odpuściłem 2 dni przed startem, 3 dni ładowałem węgle i pewny, że to będzie spacer po parku wystartowałem.
Upał był tego dnia był nieznośny - 25 stopni w cieniu i pewnie ok 30 w słońcu - idealna pogoda na leżenie na trawie a nie bieganie maratonów. Byłem wypoczęty i 5:00 min/km biegłem z uśmiechem na ustach. Robiłem zdjęcia, nagrywałem filmiki i cieszyłem się atmosferą. Żar lał się z nieba ale dzięki temu, że wystartowałem z mocno zaciągniętym hamulcem ręcznym mogłem to tempo utrzymać do samej mety. Oczywiście pełen pewności siebie deklarowałem przed startem, że po 35 km przyśpieszę ale upał skutecznie mnie przystopował. W sumie jestem zadowolony, że tempo było stabilne i cało dotarłem do mety. Czas 3:27:59 - wspomnienia rewelacyjne. Fajne widoki, luźna atmosfera. Ostatnie kilometry oczywiście nie obeszły się bez zaciskania zębów ale porównując do poprzednich startów było tego nieporównywalnie mniej. Za metą odebrałem medal i pierwsze kroki od razu skierowałem do baru rozstawionego zaraz obok. Zimne piwo 2 minuty po przebiegnięciu linii maratonu jest naprawdę nieziemskim przeżyciem.
Tego samego wieczoru wypełniłem wannę zimną wodą, dosypałem opakowanie lodu i okrzykiem “o ja pier****!” wskoczyłem do wody. To chyba zadziałało bo na drugi dzień nogi były jak po mocniejszym longu a na lekki rozruch mogłem wyjść 2 dni po starcie.
Przygotowania do jesiennych startów ruszyły pełną parą. Trening był praktycznie identyczny z zeszłorocznym z tą zmianą ze długie wybiegania starałem się robić szybciej i po lesie a przynajmniej raz w tygodniu w BSy wplatać serię podbiegów.
Tygodniowo robiłem 70-90 km a dodatkowo co drugi dzień ćwiczyłem brzuch, plecy i resztę korpusu. Do tego standardowo progi i interwały, czyli wszystko jak Daniels przykazał. Trening niby taki sam jak rok temu ale czułem wyraźnie więcej mocy. Progres był ale na pewno nie taki na jaki liczyłem. Wiele planów pokrzyżowały upały które kilka razy zabiły mnie podczas tempówek na stadionie.
Co dalej
Do startu zostały 2 dni. Plany jak zwykle miałem ambitne ale pogody postanowiła zrobić mi na złość.
W Newport o 10 rano będzie 19 stopni. W Ieper na mecie 3 godziny później ok 25. Dla mnie to są niestety zabójcze warunki.
Pierwotnie liczyłem, że mógłbym spróbować ataku na 3:15 ale przy tej pogodzie nie ma na to szans. Spróbuję 3:20 ale tak naprawdę wszystko wyjdzie w praniu. Jeżeli 4:40-4:45 będzie komfortowe to jest szansa ale jeżeli HR wyskoczy ponad 85% to będzie pozamiatane i pozostanie tylko cieszyć się biegiem Takie życie.