Debiutowałem w zawodach jedenaście lat temu. Zrobiłem w debiucie 49 minut na dychę i 1:53 na połówkę. Wyniki megasłabe, to był wówczas ogon stawki. Świadomość słabości tych wyników dała mi motywację do dalszej pracy.
Kiedy dzisiaj widze grupy na łamanie dwóch godzin w połówce, grupy składające się z młodych mężczyzn, ogarnia mnie pusty śmiech.
Uważam, że zdrowy facet między 20 a 50 rokiem życia, jeżeli nie prowadzi kogoś bądź nie wykonuje jakiegoś specyficznego treningu, natomiast biegnie zupełnie na poważnie dychę - powinien ją biegać poniżej 50 minut.
Jeżeli nie jest w stanie pobiec poniżej 5 minut na kilometr, a jest, powtarzam, zdrowym mężczyzną między 20 a 50 rokiem życia, to jest to po prostu żałosne i tyle.
Facet to ma być facet, nie kalesony.
Pamiętam książki S. Sękowskiego (taki gość piszący o domowym laboratorium chemicznym), w jednej z nich pisał o koledze, który w latach 70-ych wyjechał do Stanów. Wszyscy mu rzecz jasna zazdrościli. Po powrocie opowiada, co tam robił. I zaskoczenie kolegów - facet musiał sam przycinać rurki i wykonywać inne podobne drobne prace. Na pytanie, czy instytucja nie zatrudniała specjalisty odpowiedział, że i owszem, tyle że był to dobrze opłacany człowiek, który zajmował się skomplikowanymi rzeczami, i nikt nie miał zamiaru wyrzucać pieniędzy w błoto zlecając mu do wykonania proste czynności laboratoryjne.
Nawiasem mówiąc ta historia dobrze pokazuje, jak się zmienił świat

Tym niemniej uważam, że takie podejście było i jest właściwe.
Jak ktoś ma za dużo pieniędzy, proszę bardzo, niech wydaje na trenera. Jego sprawa i gajowego, co robi ze swoją kasą. Tyle tylko, że zatrudnianie trenera, żeby poprawić się np. z powiedzmy 50 na 45 minut na dychę, to kompletne nieporozumienie.
Trenerzy zwykle mają swoje sympatie i antypatie. Wyrośli w określonym środowisku, mają swoje określone przekonania. Byli zawodnicy na przykład lubują się w środkach treningowych które znają, które stosowali, które na nich działały - bądź oni uważają, że to one na nich działały i się najbardziej sprawdziły. Czasem wśrod wyczynowców sugeruje się zmianę trenera - kiedy czuje się, że zawodnik stoi w miejscu. Dlaczego tak jest? Bo rzadko który trener potrafi spojrzeć obiektywnie na człowieka, ocenić zmiany dokonujące się w organizmie w czasie, a zwłaszcza przyznać się do błędu i uznać, że się pomylił. To zresztą kwestia ogólnoludzka.
Nie jestem przeciwko trenerom, ale uważam, że wynajęcie trenera ma sens dopiero wtedy, jak jesteśmy na przyzwoitym poziomie, i z takich czy innych powodów szukamy jakiejś zmiany bodźców, która popchnie nas do przodu.
Początkujacy nie potrzebują trenera. Cała ta gromada "trenerów personalnych", specjalistów i fachowców ... zabawne, im jest ich więcej, tym średnie tempo zawodów jest wolniejsze.
Podstawa to motywacja. Nauczyciel języka obcego nie nauczy nas, jeżeli my nie chcemy się nauczyć. Jak to wspaniale ujął Suworow w jednej z książek - do zaistnienia łączności potrzeba przede wszystkim dwóch stron, które chcą tę łączność nawiązać. Do zrobienia postępu przez amatora potrzebna jest chęć dokonania postępu. Motywacja do wychodzenia na trening.
Ryszard pisze, że wynajął trenera, bo to go motywuje. Przyznam, że jestem raczej sceptyczny. Jakiego wymiernego postępu dokonałeś? O ile się poprawiłeś? Ile kosztowała każda sekunda poprawy na dystansie 10km? Jak nie ma wewnętrznej motywacji to człowiek z zewnątrz niewiele pomaga - w sensie wymiernym. Choć oczywiście jest to dobry sposób na uciszenie własnego sumienia.
Mamy w Polsce całkiem sporo przyzwoitej literatury. Nie ma ciągle jeszcze spolszczonego Lore of Running, ale jest wystarczająco dużo innych. Jak ktoś zna jakiś język obcy (angielski, niemiecki, francuski), to ma dostęp do ogromnego zasobu wiedzy. To spokojnie wystarczy. Praktyka, poznanie swojego ciała, jego reakcji na poszczególne bodźce, granice obciążeń - to poszerza świat.
Trener? Idealnie by było, żeby nas znał, żeby nas lubił, a przynajmniej dobrze nam życzył. Żeby myślał, był otwarty, miał szerokie horyzonty. Żeby nie skakał od pomysłu do pomysłu. A jeżeli wiemy, że ma kilku zawodników, i potrafi przepisać im różne treningi, czasami nawet wyglądające na sprzeczne ze sobą - to jest to bardzo dobry znak, bo to może oznaczać, że ten człowiek stara się dobrać pudełko do zawodnika, a nie wpakować człowieka do standardowego pudełka.
Ale jeżeli dopiero zaczynamy biegać - pieprzyć ten cały balast. Trochę rozciągania, trochę siłowni, trochę ogólnorozwojówki, trochę okazyjnie innych sportów, jak jest chęć - i do tego spokojne kilometry, trzy, cztery razy w tygodniu. Jak mamy ochotę na coś więcej to wystraczy wpleść zwykły fartlek, najlepiej ten opisany przez Danielsa, bo najprostszy. Bez zegarka, bez pulsometru, bez tego całego technicznego badziewia. Jak musi być mp3 to audiobook albo podcasty w obcym języku. Nie wchodzić w żadne obozy biegowe w pierwszych trzech latach, po prostu szkoda na nie pieniędzy. Konsekwencja w działaniu wystarczy, żeby mieć postęp. Po paru latach człowiek zbierze wystarczająco wiele własnego doświadczenia, żeby móc świadomie wybierać to, co najprawdopodobniej będzie mu służyło.
Zaznaczam, nie piszę tutaj o młodzikach, sportowcach itp. Piszę o zwykłych, przeciętnych amatorach, w wieku -dzieści którzy wiedzą że na Igrzyska nie pojadą, ale chcą być zdrowi, dobrze się czuć i biegać szybciej.