Wyjazd w góry, a potem polka-galopka w pracy w połączeniu z solową opieką nad dzieckiem (TZ w delegacji) położyły cały mój plan treningowy. O ile w Tatrach (koniec sierpnia) ze 2-3 razy pobiegałam, do tego kilka dni chodziłam z dużym, przekraczającym połowę mojej masy, obciążeniem co można zaliczyć za trening siłowy, o tyle potem - kicha. No i po ponad tygodniowej przerwie, potem bieganiu z doskoku ze 2x/tydzień, potem paskudnej chorobie - cieniuuutko jest, złamanie 1:45 w hm przestało być realne. Tak więc wracam do powolnego człapania - chyba odpuszczę sobie start w październiku. Może w zamian jakaś dyszka, lub tu na miejscu bieg 12 km po lesie będzie w zasięgu z przyzwoitym (jak na mnie) czasem. A tak ładnie mi szło aż do połowy czerwca
Chyba należę do grupy, która bez dodatkowego zasilania nawet hm nie powinna biegać - trzeci raz pokonałam ten dystans, trzeci raz odchorowując póki poziom glukozy mi się nie unormował po wysiłku.Paskudne uczucie - jazda zaczyna się tak 30-40 minut po biegu i trwa dobre 2 h. Chyba trzeba zabierać ze sobą jakieś daktyle czy banana i wciągać po ok. 5-7 km, może to pomoże?

Mam jakieś żele, ale jeszcze nie próbowałam, ich skład mnie odrzuca. Przy dystansach rzędu 15-18 km takiego problemu nie mam, więc gdzieś tuż powyżej jest ta granica... Albo coś z dietą jest nie halo, obecnie z racji sezonowych owoców jem znacznie więcej węgli niż zwykle - choć znacznie mniej niż ludzie, którzy tu piszą.
No nic, wracam do pracy u podstaw
