MEL. - Schody do Nieba (a właściwie na Everest)
Moderator: infernal
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Wtorek 20 stycznia. Dziś wieczorem tylko mały rozruch na schodach 14x6 pięter (tam a sam), z którym się uporałam w pół godziny, potem jeszcze trochę rozciągania. Fajnie, że oderwałam syna od komputera i śmigał razem ze mną. Sąsiedzi jeszcze nam odpowiadają na „dobry wieczór”, ale co tam sobie o nas myślą, to nie wiem i nie chcę wiedzieć.
Waga: 61,2 kg
Dieta:
I śniadanie: kawa zbożowa; pół bułki orkiszowej z pastą z czerwonej fasoli, gruszka;
II śniadanie: zupa wielowarzywna (cebula, por, marchew, pietruszka, ziemniak, zielony groszek, jarmuż, pasternak, nierafinowany olej rzepakowy, przyprawy, sól)
obiad: bigos (cebula, czosnek, nierafinowany olej rzepakowy, biała kapusta kiszona, tarta marchew, żurawina, suszone morele, podgrzybki suszone, dynia, ziele angielskie, liść laurowy) z makaronem pełnoziarnistym i resztką białej fasoli;
3 jabłka; herbata rooibos,
herbata czarna, ciastko z rodzynkami;
kolacja: bigos (jw.) z bułą orkiszową z nierafinowanym olejem lnianym,
[schody]
sok winogronowy (mamy); buła orkiszowa z olejem lnianym, trochę orzechów włoskich.
Waga: 61,2 kg
Dieta:
I śniadanie: kawa zbożowa; pół bułki orkiszowej z pastą z czerwonej fasoli, gruszka;
II śniadanie: zupa wielowarzywna (cebula, por, marchew, pietruszka, ziemniak, zielony groszek, jarmuż, pasternak, nierafinowany olej rzepakowy, przyprawy, sól)
obiad: bigos (cebula, czosnek, nierafinowany olej rzepakowy, biała kapusta kiszona, tarta marchew, żurawina, suszone morele, podgrzybki suszone, dynia, ziele angielskie, liść laurowy) z makaronem pełnoziarnistym i resztką białej fasoli;
3 jabłka; herbata rooibos,
herbata czarna, ciastko z rodzynkami;
kolacja: bigos (jw.) z bułą orkiszową z nierafinowanym olejem lnianym,
[schody]
sok winogronowy (mamy); buła orkiszowa z olejem lnianym, trochę orzechów włoskich.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Wczoraj zjadłam jeszcze sezamki (3 listki) po obiedzie. Zapomniałam dopisać.
Środa 21 stycznia. Ale fajowo jest tak wracać do domu i zająć się robieniem niczego. W ciągu ostatnich 3 dni obejrzałam zaległe filmy: „Noe – wybrany przez Boga”, „Dom zły”, „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” (książka duuużo lepsza, a czytana przez Artura Barcisia to wprost mistrzostwo świata – przesłuchałam 2 razy – polecam!). Zaczynam się przygotowywać logistycznie do Wyzwania, więc korzystając z wolnego zrobiłam też większe zakupy, bo w mojej diecie zrobiło się monotonnie. Zaczynam też składować rzeczy potrzebne lub te, które się mogą przydać, więc moja sofa jest zawalona różnościami. Wybieram się do Marriotta wyposażona prawie jak na wojnę. (Na wojnę się nie wybieram, jestem pacyfistką.)
Dieta:
Śniadanie: kawa zbożowa, gruszka,
II śniadanie: zupa-krem wielowarzywny (to samo co wczoraj, ale zmiksowane, żeby mieć wrażenie różnorodności) z drobno pokrojonym jarmużem, bułka orkiszowa; herbata rooibos;
obiad: kasza gryczana niepalona (biała), 2 ogórki kiszone;
3 jabłka, kilka mandarynek, 2 banany, herbata rooibos;
kolacja: zupa-krem (jw.) z białą kaszą gryczaną i olejem lnianym (2 miski),
bułka orkiszowa z miodem, czarna herbata;
sok marchwiowo-jabłkowy.
Środa 21 stycznia. Ale fajowo jest tak wracać do domu i zająć się robieniem niczego. W ciągu ostatnich 3 dni obejrzałam zaległe filmy: „Noe – wybrany przez Boga”, „Dom zły”, „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” (książka duuużo lepsza, a czytana przez Artura Barcisia to wprost mistrzostwo świata – przesłuchałam 2 razy – polecam!). Zaczynam się przygotowywać logistycznie do Wyzwania, więc korzystając z wolnego zrobiłam też większe zakupy, bo w mojej diecie zrobiło się monotonnie. Zaczynam też składować rzeczy potrzebne lub te, które się mogą przydać, więc moja sofa jest zawalona różnościami. Wybieram się do Marriotta wyposażona prawie jak na wojnę. (Na wojnę się nie wybieram, jestem pacyfistką.)
Dieta:
Śniadanie: kawa zbożowa, gruszka,
II śniadanie: zupa-krem wielowarzywny (to samo co wczoraj, ale zmiksowane, żeby mieć wrażenie różnorodności) z drobno pokrojonym jarmużem, bułka orkiszowa; herbata rooibos;
obiad: kasza gryczana niepalona (biała), 2 ogórki kiszone;
3 jabłka, kilka mandarynek, 2 banany, herbata rooibos;
kolacja: zupa-krem (jw.) z białą kaszą gryczaną i olejem lnianym (2 miski),
bułka orkiszowa z miodem, czarna herbata;
sok marchwiowo-jabłkowy.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Czwartek 22 stycznia. Fajny, luźny dzień, wieczorem joga vinyasa głębokie rozciąganie 1h15’. Rozciąganie naprawdę było głębokie, a na sali prawie sauna. Nareszcie doszłam do tego, co robić moim wieloletnim problemem z miednicą. Nie raz już chodziłam na różne terapie manualne, rehabilitacje, fizykoterapie, masaże, itp. Oczywiście nie od razu to olśnienie – kilka dni temu rehabilitant podczas fizjoterapii męczył mój mięsień gruszkowaty, bo widział w nim problem. I się nie mylił. Moja niesymetria podczas zajęć jogi jest bardzo widoczna i odczuwalna. Ale do tej pory nie wiedziałam jak sobie sama z tym radzić poza tym, aby więcej i dłużej wykonywać asany na tę „gorszą” stronę. Wczoraj podczas wykonywania różnych wersji pozycji gołębia doszłam do tego co z tym robić.
I jeszcze film "The Doors. When You're Strange."
Dużo jem przed Wyzwaniem. Mam wrażenie, że z godziny na godziny jestem coraz cięższa od tego. Jutro będę chyba ważyć tonę.
Dieta:
rano: woda z cytryną, gruszka, napar z czystka;
I śniadanie: ćwierć dużego ananasa, pół selera naciowego, garść czarnych oliwek, 2 kromki chleba razowego z ziarnami dyni z pastą słonecznikowo-pomidorową;
II śniadanie: bułka orkiszowa z pastą słonecznikowo-pomidorową i natką pietruszki, rooibos;
obiad: czerwony dahl (cebula, por, czosnek, nierafinowany olej rzepakowy, czerwona papryka, marchew, pietruszka, ziemniak, brązowy ryż, czerwona soczewica, seler naciowy, przyprawy w tym ostra papryka, sól, pulpa marchwiowa po wczorajszym soku)
3 jabłka, kilka mandarynek, 2 banany, herbata rooibos; ciastka z rodzynkami;
napar z czystka, sezamki (3 listki);
[joga]
herbata owocowa;
kolacja: kasza gryczana niepalona, jajko, olej rzepakowy, natka pietruszki.
I jeszcze film "The Doors. When You're Strange."
Dużo jem przed Wyzwaniem. Mam wrażenie, że z godziny na godziny jestem coraz cięższa od tego. Jutro będę chyba ważyć tonę.
Dieta:
rano: woda z cytryną, gruszka, napar z czystka;
I śniadanie: ćwierć dużego ananasa, pół selera naciowego, garść czarnych oliwek, 2 kromki chleba razowego z ziarnami dyni z pastą słonecznikowo-pomidorową;
II śniadanie: bułka orkiszowa z pastą słonecznikowo-pomidorową i natką pietruszki, rooibos;
obiad: czerwony dahl (cebula, por, czosnek, nierafinowany olej rzepakowy, czerwona papryka, marchew, pietruszka, ziemniak, brązowy ryż, czerwona soczewica, seler naciowy, przyprawy w tym ostra papryka, sól, pulpa marchwiowa po wczorajszym soku)
3 jabłka, kilka mandarynek, 2 banany, herbata rooibos; ciastka z rodzynkami;
napar z czystka, sezamki (3 listki);
[joga]
herbata owocowa;
kolacja: kasza gryczana niepalona, jajko, olej rzepakowy, natka pietruszki.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Piątek 23 stycznia. Wieczorem nie będę miała czasu, żeby spisać dzisiejszy dzień, a tym bardziej jutro rano. Dziś odbieram pakiet, pakuję się, ładuję audiobooki na MP3, wyleguję się.
Życzcie mi dobrej, spokojnej nocy. A jutro ogień!
(Jak przed każdym ultra obcięłam paznokcie u nóg.)
Waga: 62,1 kg
Dieta:
rano: woda z cytryną, pół grapefruita, napar z czystka;
I śniadanie: ćwierć dużego ananasa, pół selera naciowego, garść czarnych oliwek, pół czerwonej papryki,
II śniadanie: kromka chleba razowego z ziarnami dyni z pastą słonecznikowo-pomidorową z natką pietruszki; rooibos;
III śniadanie: brązowy ryż z rodzynkami, orzechami włoskimi, wiórkami kokosowymi i konfiturą z pigwy (mamy)
obiad: czerwony dahl (jw.)
1 jabłko, 1 banan, herbata rooibos;
… (na pewno jeszcze dziś wieczorem coś zjem)
Życzcie mi dobrej, spokojnej nocy. A jutro ogień!
(Jak przed każdym ultra obcięłam paznokcie u nóg.)
Waga: 62,1 kg
Dieta:
rano: woda z cytryną, pół grapefruita, napar z czystka;
I śniadanie: ćwierć dużego ananasa, pół selera naciowego, garść czarnych oliwek, pół czerwonej papryki,
II śniadanie: kromka chleba razowego z ziarnami dyni z pastą słonecznikowo-pomidorową z natką pietruszki; rooibos;
III śniadanie: brązowy ryż z rodzynkami, orzechami włoskimi, wiórkami kokosowymi i konfiturą z pigwy (mamy)
obiad: czerwony dahl (jw.)
1 jabłko, 1 banan, herbata rooibos;
… (na pewno jeszcze dziś wieczorem coś zjem)
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Sobota 24 stycznia/pół niedzieli 25 stycznia. Schody przez 24 godziny z dwiema przerwami. W sumie 73 wejścia po 42 poziomy, łącznie 9964,5m w pionie. Moja dłuższa relacja wkrótce.
Dieta:
rano: napar z czystka, ryż brązowy z wiórkami kokosowymi, orzechami włoskimi i konfiturą z pigwy;
w ciągu 24 godzin: ok. 2,5 litra wody z miodem i cytryną, 3l wody Muszynianki; ok. 1l wody z dystrybutora, ok. 0,5-0,7l wody rozdawanej na 41 piętrze (kilka, może kilkanaście razy po 50ml), mała cola razem z posiłkiem w Champions, ok. 0,5l herbaty czarnej zimnej, ok. 0,5l kawy czarnej zimnej;
2 banany, 1 grapefruit, 2 mandarynki, 2 żele energetyczne Enervit, 1 podwójny batonik a la "twix" (innej firmy i mniejszy), 1 batonik nugatowy z orzechami, 1 batonik kokosowy, 6 listków sezamków, 1 duża, ale bardzo cienka pizza wegetariańska bez sera w restauracji Champions, trochę sałatki, ok. 1 łyżeczki soli (w porcjach), 1 dość duży gotowany w mundurku ziemniak na zimno, 1 żel Ale (niecały, nie wchodził mi totalnie, obrzydliwy, w smaku niby bananowym).
Po Wyzwaniu: 3 listki sezamków, 1l soku pomidorowego (z trudem i bardzo powoli) - nic mi nie wchodziło, miałam odruch wymiotny na samą myśl o jedzeniu, a nawet piciu.
Poniżej krótki filmik nakręcony przez Redakcję bieganie.pl:
https://www.youtube.com/watch?x-yt-cl=8 ... dF9wnP7Tdg
Dieta:
rano: napar z czystka, ryż brązowy z wiórkami kokosowymi, orzechami włoskimi i konfiturą z pigwy;
w ciągu 24 godzin: ok. 2,5 litra wody z miodem i cytryną, 3l wody Muszynianki; ok. 1l wody z dystrybutora, ok. 0,5-0,7l wody rozdawanej na 41 piętrze (kilka, może kilkanaście razy po 50ml), mała cola razem z posiłkiem w Champions, ok. 0,5l herbaty czarnej zimnej, ok. 0,5l kawy czarnej zimnej;
2 banany, 1 grapefruit, 2 mandarynki, 2 żele energetyczne Enervit, 1 podwójny batonik a la "twix" (innej firmy i mniejszy), 1 batonik nugatowy z orzechami, 1 batonik kokosowy, 6 listków sezamków, 1 duża, ale bardzo cienka pizza wegetariańska bez sera w restauracji Champions, trochę sałatki, ok. 1 łyżeczki soli (w porcjach), 1 dość duży gotowany w mundurku ziemniak na zimno, 1 żel Ale (niecały, nie wchodził mi totalnie, obrzydliwy, w smaku niby bananowym).
Po Wyzwaniu: 3 listki sezamków, 1l soku pomidorowego (z trudem i bardzo powoli) - nic mi nie wchodziło, miałam odruch wymiotny na samą myśl o jedzeniu, a nawet piciu.
Poniżej krótki filmik nakręcony przez Redakcję bieganie.pl:
https://www.youtube.com/watch?x-yt-cl=8 ... dF9wnP7Tdg
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Wracam do tego co się działo przed Wyzwaniem, bo niektórzy z Was martwili się, że niedojadam. Jakieś dziwne obliczenia co do kaloryczności mojej diety się pojawiły (bez podstawne, moim zdaniem). A zatem chciałabym Was uraczyć kilkoma fotkami tego, co
To zabieram ze sobą do pracy:MEL. pisze:Piątek 23 stycznia. Wieczorem nie będę miała czasu, żeby spisać dzisiejszy dzień, a tym bardziej jutro rano. Dziś odbieram pakiet, pakuję się, ładuję audiobooki na MP3, wyleguję się.
Życzcie mi dobrej, spokojnej nocy. A jutro ogień!
(Jak przed każdym ultra obcięłam paznokcie u nóg.)
Waga: 62,1 kg
Na talerzyku tylko połowa mojej porcji I śniadania:MEL. pisze: Dieta:
rano: woda z cytryną, pół grapefruita, napar z czystka;
I śniadanie: ćwierć dużego ananasa, pół selera naciowego, garść czarnych oliwek, pół czerwonej papryki,
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
MEL. pisze:II śniadanie: kromka chleba razowego z ziarnami dyni z pastą słonecznikowo-pomidorową z natką pietruszki; rooibos;
MEL. pisze:III śniadanie: brązowy ryż z rodzynkami, orzechami włoskimi, wiórkami kokosowymi i konfiturą z pigwy (mamy)
To jest dopiero mój dahl w wersji wstępnej obróbki termicznej, potem jeszcze dolewam wodę i gotuję.MEL. pisze:obiad: czerwony dahl (jw.)
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Wdrapanie się na wysokość 8848 m (Mt Everest) w ciągu 24 godzin w formie wielokrotnego wchodzenia po schodach na klatce ewakuacyjnej warszawskiego hotelu Marriott z poziomu -1 na poziom 41 (łączenie 42 piętra) potraktowałam jako Wyzwanie. Nigdy czegoś podobnego nie robiłam, wydawało się to w granicach możliwości, choć niekoniecznie moich. Chciałam sprawdzić siebie.
Moje mocne strony to :
- wytrzymałość, odporność, szczególnie na ból i zmęczenie – w ciągu 24 godzin cecha bardzo przydatna;
- umiarkowana siła i gibkość - równomierny i wszechstronny trening (biegi, joga, inne wytrzymałościowe) wyposażył mnie w ciało, które mogło podołać ciągłej pracy polegającej na długim i żmudnym wchodzeniu po schodach, a także podciąganiu się na poręczach;
- dobre zbiegi – zupełnie nieprzydatne;
- doświadczenie w ultra – wiem jak rozłożyć siły, wsłuchuję się w swoje ciało, od początku w miarę możliwości się oszczędzam, wykorzystuję do minimum czas na serwisowanie, jestem dobrze przygotowana logistycznie, dokładnie i na bieżąco analizuję swoją sytuację i możliwości zapobiegając nieoczekiwanym kryzysom;
- znam środowisko ultra i jestem w nim również rozpoznawalna – dzięki temu jest mi po prostu miło wśród biegowej braci, a poza tym umiem ocenić swoje ewentualne szanse na podium, dzięki temu wiem czy warto będzie walczyć, czy sobie odpuścić – w tym wypadku zupełnie nieprzydatne, bo na tej imprezie nie ma rywalizacji, a towarzystwo chodzące po Marriotcie jest mi w dużej części obce, poza paroma wyjątkami – sytuacja ta jest jednak dynamiczna i po kilku- kilkunastu godzinach napierania, a także wszystkie twarze stają się już bardzo znajome;
- wcześniejsze treningi na klatce schodowej, rozpoznanie terenu – nie było tego jakoś specjalnie dużo, ale wystarczyło na tyle, żeby zapoznać się ze specyfiką wysiłku, w tym także 1 trening dokładnie na tej samej klatce, na której odbywa się Wyzwanie.
Moje słabe strony:
- brak szybkości – nie ma dużego znaczenia;
- łatwość w popadania w hipotermię – nie ma znaczenia, bo na klatce schodowej jest gorąco;
- nie mam wygórowanych ambicji, wszystko przyjmuję z należną pokorą, z łatwością godzę się ze swoimi ułomnościami, nie zazdroszczę lepszym, szybszym, mocniejszym od siebie, porażki mnie nie motywują – nie ma znaczenia, bo to nie jest rywalizacja, a jeśli chodzi o moje zdrowie psychiczne, to nie uważam tego za słabość, uważam to za życiową mądrość.
~~
Startujemy.
W piątek wieczorem kładę się wcześniej spać przygotowana do jutrzejszego dnia. Ponieważ jestem pełna obaw, co do organizacji imprezy (widziałam co się działo podczas treningu w Marriotcie) staram się być przygotowana na najgorsze. Wiem, że słabym punktem mogą być windy i chipy i to może być głównym powodem tego, że założonego celu nie osiągnę. Staram się tego nie roztrząsać, ale w miarę możliwości przeciwdziałać. Lepiej spodziewać się najgorszego i miło się rozczarować, niż oczekiwać wspaniałości, a potem wrócić zawiedzionym.
Spakowana jestem jakbym prawie na prawdziwy Everest się wybierała – w ogromnym plecaku mam: karimatę, śpiwór, 1 parę butów na zmianę (drugą zabieram ze sobą na nogach), kilka par skarpet, 2 pary podkolanówek, 2 pary długich spodni (cienkie i grubsze), 2 pary krótszych spodenek, kilka koszulek z krótkim rękawem, 1 z dłuższym, 2 bluzy polarowe (nie lubię marznąć), 2 biustonosze, 2 pary majtek, 3 buffy, kosmetyczka z przyborami toaletowymi, 3 ręczniki duże, 1 mały, strój kąpielowy, czepek, okularki, klapki, apteczka, 2 termosy (jeden z herbatą, drugi z kawą), 3 butelki 1,5l Muszynianki, butelka 1,5l + 1 bidon ok. 0,8l własnego izotonika (woda z miodem i cytryną), kilka batoników czekoladowych i 3 paczki sezamków, kilka różnych żeli energetycznych, magnez, jakieś tabletki musujące przeciw skurczom, kubek termiczny, grzałka, pojemnik z pokrojonymi owocami: 2 banany, 1 grapefruit, 2 mandarynki, pudełko z 4 ugotowanymi w mundurkach ziemniakami, pojemnik z gotowanymi warzywami: marchewka, brokuł, fasolka szparagowa, solniczka, odtwarzacz MP3 z radiem i nagranymi kilkoma nowymi audiobookami, telefon.
Na śniadanie micha brązowego ryżu z wiórkami kokosowymi, orzechami włoskimi i konfiturą z pigwy oraz napar z czystka. Zakładam chipa na dwóch gumkach recepturkach na lewy nadgarstek.
Na siebie zakładam sukienkę na ramiączkach w ciapki koloru brązowo-beżowego (dobrze będzie się komponować na tle burych ścian klatki schodowej), majtki i skarpetki (w tym będę startować) i buty oraz „ubranie cywilne”, które zostanie w szatni. Tuż przed wyjściem okazuje się, że dostałam miesiączkę. Termin zupełnie od czapy, ale mogłam się tego spodziewać po nagłym wzroście wagi poprzedniego dnia – zatrzymanie wody to pierwszy objaw zbliżającej się menstruacji. Dorzucam zatem jeszcze trochę potrzebnych rzeczy do już niemałego i ciężkiego plecaka i ruszam w drogę.
Daleko nie mam, kilka minut do metra, 20 minut w pociągu, schody ruchome na górę i kilkaset metrów do Marriotta (w tym parę schodków po drodze). Zaczynam zwracać uwagę na to, aby nie męczyć nóg i całej siebie. Wiem, że przy długim wysiłku trzeba wykorzystywać każdą okazję i sposobność, żeby się oszczędzać, odpoczywać. Zanim oddam swoje bagaże do szatni zabieram kilka najpotrzebniejszych rzeczy ze sobą – ponoć nie można zabrać za dużo, bo mało miejsca.
Jakoś z szatni nie mogę trafić na start, błąkam się trochę po tym Marriotcie. W końcu docieram na miejsce dokładnie w momencie startu o godz. 8.00. Ja spokojnie rozkładam jeszcze swoje rzeczy, przygotowuję i się i jakieś 2-3 minuty później ruszam. Podczas pierwszego wejścia staram się ustawić sobie MP3 z książką Murakamiego, ale coś mi szwankują słuchawki. Wchodzę zgodnie z założeniem bardzo spokojnie. Na górze odbijam się, chwilę czekam na windę i spokojnie zjeżdżam na dół. Tam spotykam TadKa (mój support), który pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Proszę go o słuchawki, umawiamy się, że zostawi mi je w bucie. Bo ja pierwsze wejścia robię w samych skarpetach, chcę mieć jak najlżejsze nogi. Po drugim zjeździe słuchawki TadKa już na mnie czekają, ale jakoś nie chce mi się niczego słuchać. Na razie jest dość głośno na klatce, ludzie pełni energii, dużo gadają, żartują, śmieją się, są mijanki. Ja sama z paroma osobami zamieniam po kilka słów, więc na razie nie potrzebuję wsparcia z powodu nudy. Po moich 4 wejściach na trasę ruszają nowe osoby, które startują o godz. 9.00, duża grupa. Na klatce robi się trochę pełniej, jeszcze głośniej, więcej mijanek. A na górze zaczyna się problem. Na windy trzeba długo czekać, robi się korek. Niestety, tak jest przez najbliższych kilka godzin, tym bardziej, że nowa grupa dobija o godz. 11.30. Oczekiwanie na windę staje się bardzo uciążliwe. Na górze jest gorąco, brak świeżego powietrza, nie bardzo jest jak odpocząć, bo trzeba stać w kolejce. Staram się chociaż opierać o ścianę, żeby nie forsować ciała. Na szczęście na górze uruchomiono punkt nawadniania z wodą i izotonikiem, więc chociaż można umoczyć usta. Ja biorę jeden kubeczek i chodzę z nim cały czas (ekologicznie) biorąc za każdym razem ok. 40-50 ml wody. Na dole uzupełniam swoimi izotonikiem, biorę jakiś kawałek owocu z mojego pudełka. Co 5 wejść staram się wciągnąć trochę żelu Enervit.
Około południa zaczynam wątpić, czy uda mi się wejść na Everest. Nie ze względu na zmęczenie czy powolne tempo wejścia, lecz z powodu długiego oczekiwania na windę. W tym tempie (2 na godzinę) po prostu nie da się tego osiągnąć. Nie denerwuję się, bo wiem że to nic nie pomoże, ale wesoło mi nie jest. O godz. 16, czyli po 8 godzinach mam dopiero 23 wejścia. Do Everestu zostały mi jeszcze 42 i tylko 16 godzin.
(c.d.n.)
Moje mocne strony to :
- wytrzymałość, odporność, szczególnie na ból i zmęczenie – w ciągu 24 godzin cecha bardzo przydatna;
- umiarkowana siła i gibkość - równomierny i wszechstronny trening (biegi, joga, inne wytrzymałościowe) wyposażył mnie w ciało, które mogło podołać ciągłej pracy polegającej na długim i żmudnym wchodzeniu po schodach, a także podciąganiu się na poręczach;
- dobre zbiegi – zupełnie nieprzydatne;
- doświadczenie w ultra – wiem jak rozłożyć siły, wsłuchuję się w swoje ciało, od początku w miarę możliwości się oszczędzam, wykorzystuję do minimum czas na serwisowanie, jestem dobrze przygotowana logistycznie, dokładnie i na bieżąco analizuję swoją sytuację i możliwości zapobiegając nieoczekiwanym kryzysom;
- znam środowisko ultra i jestem w nim również rozpoznawalna – dzięki temu jest mi po prostu miło wśród biegowej braci, a poza tym umiem ocenić swoje ewentualne szanse na podium, dzięki temu wiem czy warto będzie walczyć, czy sobie odpuścić – w tym wypadku zupełnie nieprzydatne, bo na tej imprezie nie ma rywalizacji, a towarzystwo chodzące po Marriotcie jest mi w dużej części obce, poza paroma wyjątkami – sytuacja ta jest jednak dynamiczna i po kilku- kilkunastu godzinach napierania, a także wszystkie twarze stają się już bardzo znajome;
- wcześniejsze treningi na klatce schodowej, rozpoznanie terenu – nie było tego jakoś specjalnie dużo, ale wystarczyło na tyle, żeby zapoznać się ze specyfiką wysiłku, w tym także 1 trening dokładnie na tej samej klatce, na której odbywa się Wyzwanie.
Moje słabe strony:
- brak szybkości – nie ma dużego znaczenia;
- łatwość w popadania w hipotermię – nie ma znaczenia, bo na klatce schodowej jest gorąco;
- nie mam wygórowanych ambicji, wszystko przyjmuję z należną pokorą, z łatwością godzę się ze swoimi ułomnościami, nie zazdroszczę lepszym, szybszym, mocniejszym od siebie, porażki mnie nie motywują – nie ma znaczenia, bo to nie jest rywalizacja, a jeśli chodzi o moje zdrowie psychiczne, to nie uważam tego za słabość, uważam to za życiową mądrość.
~~
Startujemy.
W piątek wieczorem kładę się wcześniej spać przygotowana do jutrzejszego dnia. Ponieważ jestem pełna obaw, co do organizacji imprezy (widziałam co się działo podczas treningu w Marriotcie) staram się być przygotowana na najgorsze. Wiem, że słabym punktem mogą być windy i chipy i to może być głównym powodem tego, że założonego celu nie osiągnę. Staram się tego nie roztrząsać, ale w miarę możliwości przeciwdziałać. Lepiej spodziewać się najgorszego i miło się rozczarować, niż oczekiwać wspaniałości, a potem wrócić zawiedzionym.
Spakowana jestem jakbym prawie na prawdziwy Everest się wybierała – w ogromnym plecaku mam: karimatę, śpiwór, 1 parę butów na zmianę (drugą zabieram ze sobą na nogach), kilka par skarpet, 2 pary podkolanówek, 2 pary długich spodni (cienkie i grubsze), 2 pary krótszych spodenek, kilka koszulek z krótkim rękawem, 1 z dłuższym, 2 bluzy polarowe (nie lubię marznąć), 2 biustonosze, 2 pary majtek, 3 buffy, kosmetyczka z przyborami toaletowymi, 3 ręczniki duże, 1 mały, strój kąpielowy, czepek, okularki, klapki, apteczka, 2 termosy (jeden z herbatą, drugi z kawą), 3 butelki 1,5l Muszynianki, butelka 1,5l + 1 bidon ok. 0,8l własnego izotonika (woda z miodem i cytryną), kilka batoników czekoladowych i 3 paczki sezamków, kilka różnych żeli energetycznych, magnez, jakieś tabletki musujące przeciw skurczom, kubek termiczny, grzałka, pojemnik z pokrojonymi owocami: 2 banany, 1 grapefruit, 2 mandarynki, pudełko z 4 ugotowanymi w mundurkach ziemniakami, pojemnik z gotowanymi warzywami: marchewka, brokuł, fasolka szparagowa, solniczka, odtwarzacz MP3 z radiem i nagranymi kilkoma nowymi audiobookami, telefon.
Na śniadanie micha brązowego ryżu z wiórkami kokosowymi, orzechami włoskimi i konfiturą z pigwy oraz napar z czystka. Zakładam chipa na dwóch gumkach recepturkach na lewy nadgarstek.
Na siebie zakładam sukienkę na ramiączkach w ciapki koloru brązowo-beżowego (dobrze będzie się komponować na tle burych ścian klatki schodowej), majtki i skarpetki (w tym będę startować) i buty oraz „ubranie cywilne”, które zostanie w szatni. Tuż przed wyjściem okazuje się, że dostałam miesiączkę. Termin zupełnie od czapy, ale mogłam się tego spodziewać po nagłym wzroście wagi poprzedniego dnia – zatrzymanie wody to pierwszy objaw zbliżającej się menstruacji. Dorzucam zatem jeszcze trochę potrzebnych rzeczy do już niemałego i ciężkiego plecaka i ruszam w drogę.
Daleko nie mam, kilka minut do metra, 20 minut w pociągu, schody ruchome na górę i kilkaset metrów do Marriotta (w tym parę schodków po drodze). Zaczynam zwracać uwagę na to, aby nie męczyć nóg i całej siebie. Wiem, że przy długim wysiłku trzeba wykorzystywać każdą okazję i sposobność, żeby się oszczędzać, odpoczywać. Zanim oddam swoje bagaże do szatni zabieram kilka najpotrzebniejszych rzeczy ze sobą – ponoć nie można zabrać za dużo, bo mało miejsca.
Jakoś z szatni nie mogę trafić na start, błąkam się trochę po tym Marriotcie. W końcu docieram na miejsce dokładnie w momencie startu o godz. 8.00. Ja spokojnie rozkładam jeszcze swoje rzeczy, przygotowuję i się i jakieś 2-3 minuty później ruszam. Podczas pierwszego wejścia staram się ustawić sobie MP3 z książką Murakamiego, ale coś mi szwankują słuchawki. Wchodzę zgodnie z założeniem bardzo spokojnie. Na górze odbijam się, chwilę czekam na windę i spokojnie zjeżdżam na dół. Tam spotykam TadKa (mój support), który pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Proszę go o słuchawki, umawiamy się, że zostawi mi je w bucie. Bo ja pierwsze wejścia robię w samych skarpetach, chcę mieć jak najlżejsze nogi. Po drugim zjeździe słuchawki TadKa już na mnie czekają, ale jakoś nie chce mi się niczego słuchać. Na razie jest dość głośno na klatce, ludzie pełni energii, dużo gadają, żartują, śmieją się, są mijanki. Ja sama z paroma osobami zamieniam po kilka słów, więc na razie nie potrzebuję wsparcia z powodu nudy. Po moich 4 wejściach na trasę ruszają nowe osoby, które startują o godz. 9.00, duża grupa. Na klatce robi się trochę pełniej, jeszcze głośniej, więcej mijanek. A na górze zaczyna się problem. Na windy trzeba długo czekać, robi się korek. Niestety, tak jest przez najbliższych kilka godzin, tym bardziej, że nowa grupa dobija o godz. 11.30. Oczekiwanie na windę staje się bardzo uciążliwe. Na górze jest gorąco, brak świeżego powietrza, nie bardzo jest jak odpocząć, bo trzeba stać w kolejce. Staram się chociaż opierać o ścianę, żeby nie forsować ciała. Na szczęście na górze uruchomiono punkt nawadniania z wodą i izotonikiem, więc chociaż można umoczyć usta. Ja biorę jeden kubeczek i chodzę z nim cały czas (ekologicznie) biorąc za każdym razem ok. 40-50 ml wody. Na dole uzupełniam swoimi izotonikiem, biorę jakiś kawałek owocu z mojego pudełka. Co 5 wejść staram się wciągnąć trochę żelu Enervit.
Około południa zaczynam wątpić, czy uda mi się wejść na Everest. Nie ze względu na zmęczenie czy powolne tempo wejścia, lecz z powodu długiego oczekiwania na windę. W tym tempie (2 na godzinę) po prostu nie da się tego osiągnąć. Nie denerwuję się, bo wiem że to nic nie pomoże, ale wesoło mi nie jest. O godz. 16, czyli po 8 godzinach mam dopiero 23 wejścia. Do Everestu zostały mi jeszcze 42 i tylko 16 godzin.
(c.d.n.)
Ostatnio zmieniony 06 lut 2015, 22:15 przez MEL., łącznie zmieniany 1 raz.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Tak wyglądałam wchodząc po schodach w pierwszych godzinach, kubek na wodę noszę ze sobą (fot. z portalu warszawa.naszemiasto.pl):
A tak wyglądała kolejka i oczekiwanie na windę (fot. z netu, fot. jabbur - Jakub Abramczuk):
A tak wyglądała kolejka i oczekiwanie na windę (fot. z netu, fot. jabbur - Jakub Abramczuk):
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Cały czas wchodzę spokojnie co 1 stopień, co jakiś czas próbując tylko co 2, żeby sprawdzić, czy się da, czy nic nie boli. Wchodzenie po 2 stopnie bardziej obciąża uda i powoduje wzrost tętna, ale można wchodzić szybciej. Na razie nie potrzebuję szybciej, nie chcę też za bardzo się męczyć, skoro zostało mi jeszcze 16 godzin. Wciąż podciągam się na poręczach, głównie prawą ręka, ale staram się włączać także lewą. Jeśli ktoś mnie wyprzedza, to przechodzę na lewą stronę i wówczas nie korzystam z poręczy, co dodatkowo mnie spowalnia i ułatwia manewr wyprzedzającej osobie. Najgorzej wchodzi mi się pierwszych 7-10 pięter, nie wiem z czego to wynika – czy serce musi się dopiero „rozbujać”, a nogi rozruszać, czy po prostu na dole brakuje powietrza. Na piętrze 16-tym, 26-tym i 36-tym jest nawiew zimnego powietrza i te piętra staram się przechodzić szybciej (co 2 stopnie), aby nie narazić mokrego już ciała na przeciąg. Ale dzięki temu kolejne piętra wchodzi się bardzo przyjemnie, jest czym oddychać i człowiek nie czuje się tak zmęczony.
Na górze odbijam czipa w czytniku i dostaję od razu komunikat o tym, które z kolei to moje wejście, jaką osiągnęłam wysokość, którą górę zdobyłam. Dodatkowo jeszcze jakiś pokrzepiające hasło. Potem kawałek przechodzi się korytarzem na 41 piętrze (jeśli nie ma kolejki), kilka schodków w dół na 40 piętro i kilka kroków korytarzem, aby po prawej stronie stanąć w oczekiwaniu na windę. Tu jest umywalka i kran z wodą – można się ochlapać, można się napić. Obok jest też mała toaleta i jeśli akurat jest kolejka do windy, to warto wykorzystać ten czas, jeśli akurat mamy taką potrzebę.
Do windy początkowo wpuszczano po 12 osób, ale później zezwolono na zwiększenie tej liczby do 14. Rano jeździ z uczestnikami imprezy tylko ta środkowa, gdzieś w okolicy południa dołącza ta po prawej, gdyż środkowa musi „odpocząć” i tak kursują jakiś czas na zmianę. Lewa winda jest tylko do użytku pracowników hotelu Marriott, nie możemy z niej korzystać. Rano, gdy kolejki do wind są ogromne, imprezę odwiedzają także licznie różni dziennikarze, którzy niestety także korzystają z „naszych” dźwigów, zabierając miejsce uczestnikom Everest Run i dodatkowo wydłużając czas oczekiwania. W każdej windzie jest wolontariusz/-ka. W zależności od tego kto obsługuje windę, niektórzy z nich przepraszająco odmawiają wejścia 15-tej osobie, niektórzy robią to z groźną miną, ale atmosfera wewnątrz jest bardzo sympatyczna, żarty sypią się gęsto, mimo ogromnego zaduchu, który trzeba przez kilkadziesiąt sekund znieść w drodze na dół.
Po wyjściu z windy czeka nas kolejny zimny nawiew, więc znów warto zrobić to szybko. Przejście kawałkiem korytarza, wzdłuż którego leżą najpierw różne rzeczy uczestników (butelki, bidony, kosze z prowiantem, torby, plecaki, ręczniki, etc.), a później i sami biegacze, więc trzeba uważać, aby się nie potknąć o jakieś leżące na środku odnóża.
Moje „stanowisko” jest przy samym wejściu na klatkę schodową. Podchodząc do niego od razu chwytam za ręcznik i wycieram twarz, szyję, ramiona. Potem kucając biorę bidon i/lub coś do przegryzienia. Wstaję i od razu zaczynam kolejne wejście.
Po godz. 16-tej robi się luźniej, część osób chyba robi sobie przerwę lub w ogóle opuszcza Marriott. A zatem zaczynam wchodzić tempem, które planowałam od początku, czyli ok. 4 razy na godzinę, bo na windę nie trzeba zbyt długo czekać. Początkowo sądziłam, że po 6-8 godzinach zrobię sobie dłuższą, przynajmniej 20-30 minutową przerwę, ale ponieważ takie długie przerwy miałam po każdym wejściu między godz. 9 a 13, to teraz ciągnę ile wlezie. Późnym popołudniem ponownie pojawia się TadeK i pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Oznajmiam, że wszystko jest OK, niczego mi nie trzeba, jeśli zajdzie taka potrzeba, to zadzwonię. Tymczasem życzę mu spokojnej nocy i napieram dalej. Jedynie po 35 wejściu (4777.5 m, zaliczony Mont Blanc) zmieniam skarpetki i zakładam lekkie buty sportowe.
Około godz. 21 zaczynam już odczuwać znużenie i odczuwam zbliżający się kryzys. Aby go uprzedzić postanawiam po 42 wejściach (taki symboliczny maraton? 5733 m w pionie) zrobić sobie przerwę na jakieś normalne jedzenie oraz na kąpiel. W pakiecie dostaliśmy voucher do restauracji Champions i już wcześniej przy okazji windowego ścisku robiłam rozeznanie w menu wśród tych, którzy z posiłku już skorzystali. O godz. wpół do dziesiątej (po 13 i pół godzinie zabawy) idę do depozytu, aby pobrać rzeczy potrzebne mi do kąpieli, przebrania, butelkę wody oraz jedzenie na kolejne godziny, a także telefon, żeby skontaktować się z rodziną i upewnić ich, że u mnie wszystko dobrze, do Everestu już nie aż tak daleko, mam siły, nie chce mi się spać. W restauracji menu raczej mięsne, ale zamawiam colę i pizzę wegetariańską bez sera. Napój jest mały i lodowaty, więc po wypiciu zaczynam się trząść. Kilkanaście minut czekam na posiłek, a gdy już kelner przynosi, to okazuje się, że dostałam w pudełku na wynos. Muszę sprostować, ze chcę zjeść na miejscu, więc znów czekam na przełożenie na talerz. W międzyczasie zauważam, że wisi tam duży telebim, na którym pojawiają się aktualne wyniki osób, które mają najwięcej wejść (mnie tam nie ma), a także obraz z kamery umieszczonej na 41 piętrze (oczywiście teraz też mnie tam nie ma). Ignoruję te „rewelacje” i cieszę się, że siedzę tyłem, aby wciąż nie skupiać na niej wzroku, lecz zająć się sobą i swoim posiłkiem. Pizza jest duża, ale bardzo cienka. Jem powoli, długo żuję. Trochę szkoda mi tego czasu, ale z drugiej strony wiem, że wchodzenie z pełnym żołądkiem do przyjemności nie należy, więc pozwalam sobie na ten luksus. Gdy w końcu udało mi się uporać z jedzeniem idę z powrotem na dół do mieszczącego się obok naszej klatki schodowej klubu Holmes Place, gdzie mogę skorzystać z pryszniców. Ta kąpiel jest boska. Czuję się po niej bardzo dobrze, takie odświeżenie było mi potrzebne chyba bardziej niż posiłek. Przebieram się w nowe ciuchy – biustonosz, koszulka z krótkim rękawem, majtki, spodnie do kolan i lekko uciskające podkolanówki oraz buty. Czuję się wyśmienicie, jakby zabawa dopiero się zaczynała. A tymczasem jest godz. 23 i zostało mi jeszcze 9 godzin.
(c.d.n.)
Na górze odbijam czipa w czytniku i dostaję od razu komunikat o tym, które z kolei to moje wejście, jaką osiągnęłam wysokość, którą górę zdobyłam. Dodatkowo jeszcze jakiś pokrzepiające hasło. Potem kawałek przechodzi się korytarzem na 41 piętrze (jeśli nie ma kolejki), kilka schodków w dół na 40 piętro i kilka kroków korytarzem, aby po prawej stronie stanąć w oczekiwaniu na windę. Tu jest umywalka i kran z wodą – można się ochlapać, można się napić. Obok jest też mała toaleta i jeśli akurat jest kolejka do windy, to warto wykorzystać ten czas, jeśli akurat mamy taką potrzebę.
Do windy początkowo wpuszczano po 12 osób, ale później zezwolono na zwiększenie tej liczby do 14. Rano jeździ z uczestnikami imprezy tylko ta środkowa, gdzieś w okolicy południa dołącza ta po prawej, gdyż środkowa musi „odpocząć” i tak kursują jakiś czas na zmianę. Lewa winda jest tylko do użytku pracowników hotelu Marriott, nie możemy z niej korzystać. Rano, gdy kolejki do wind są ogromne, imprezę odwiedzają także licznie różni dziennikarze, którzy niestety także korzystają z „naszych” dźwigów, zabierając miejsce uczestnikom Everest Run i dodatkowo wydłużając czas oczekiwania. W każdej windzie jest wolontariusz/-ka. W zależności od tego kto obsługuje windę, niektórzy z nich przepraszająco odmawiają wejścia 15-tej osobie, niektórzy robią to z groźną miną, ale atmosfera wewnątrz jest bardzo sympatyczna, żarty sypią się gęsto, mimo ogromnego zaduchu, który trzeba przez kilkadziesiąt sekund znieść w drodze na dół.
Po wyjściu z windy czeka nas kolejny zimny nawiew, więc znów warto zrobić to szybko. Przejście kawałkiem korytarza, wzdłuż którego leżą najpierw różne rzeczy uczestników (butelki, bidony, kosze z prowiantem, torby, plecaki, ręczniki, etc.), a później i sami biegacze, więc trzeba uważać, aby się nie potknąć o jakieś leżące na środku odnóża.
Moje „stanowisko” jest przy samym wejściu na klatkę schodową. Podchodząc do niego od razu chwytam za ręcznik i wycieram twarz, szyję, ramiona. Potem kucając biorę bidon i/lub coś do przegryzienia. Wstaję i od razu zaczynam kolejne wejście.
Po godz. 16-tej robi się luźniej, część osób chyba robi sobie przerwę lub w ogóle opuszcza Marriott. A zatem zaczynam wchodzić tempem, które planowałam od początku, czyli ok. 4 razy na godzinę, bo na windę nie trzeba zbyt długo czekać. Początkowo sądziłam, że po 6-8 godzinach zrobię sobie dłuższą, przynajmniej 20-30 minutową przerwę, ale ponieważ takie długie przerwy miałam po każdym wejściu między godz. 9 a 13, to teraz ciągnę ile wlezie. Późnym popołudniem ponownie pojawia się TadeK i pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Oznajmiam, że wszystko jest OK, niczego mi nie trzeba, jeśli zajdzie taka potrzeba, to zadzwonię. Tymczasem życzę mu spokojnej nocy i napieram dalej. Jedynie po 35 wejściu (4777.5 m, zaliczony Mont Blanc) zmieniam skarpetki i zakładam lekkie buty sportowe.
Około godz. 21 zaczynam już odczuwać znużenie i odczuwam zbliżający się kryzys. Aby go uprzedzić postanawiam po 42 wejściach (taki symboliczny maraton? 5733 m w pionie) zrobić sobie przerwę na jakieś normalne jedzenie oraz na kąpiel. W pakiecie dostaliśmy voucher do restauracji Champions i już wcześniej przy okazji windowego ścisku robiłam rozeznanie w menu wśród tych, którzy z posiłku już skorzystali. O godz. wpół do dziesiątej (po 13 i pół godzinie zabawy) idę do depozytu, aby pobrać rzeczy potrzebne mi do kąpieli, przebrania, butelkę wody oraz jedzenie na kolejne godziny, a także telefon, żeby skontaktować się z rodziną i upewnić ich, że u mnie wszystko dobrze, do Everestu już nie aż tak daleko, mam siły, nie chce mi się spać. W restauracji menu raczej mięsne, ale zamawiam colę i pizzę wegetariańską bez sera. Napój jest mały i lodowaty, więc po wypiciu zaczynam się trząść. Kilkanaście minut czekam na posiłek, a gdy już kelner przynosi, to okazuje się, że dostałam w pudełku na wynos. Muszę sprostować, ze chcę zjeść na miejscu, więc znów czekam na przełożenie na talerz. W międzyczasie zauważam, że wisi tam duży telebim, na którym pojawiają się aktualne wyniki osób, które mają najwięcej wejść (mnie tam nie ma), a także obraz z kamery umieszczonej na 41 piętrze (oczywiście teraz też mnie tam nie ma). Ignoruję te „rewelacje” i cieszę się, że siedzę tyłem, aby wciąż nie skupiać na niej wzroku, lecz zająć się sobą i swoim posiłkiem. Pizza jest duża, ale bardzo cienka. Jem powoli, długo żuję. Trochę szkoda mi tego czasu, ale z drugiej strony wiem, że wchodzenie z pełnym żołądkiem do przyjemności nie należy, więc pozwalam sobie na ten luksus. Gdy w końcu udało mi się uporać z jedzeniem idę z powrotem na dół do mieszczącego się obok naszej klatki schodowej klubu Holmes Place, gdzie mogę skorzystać z pryszniców. Ta kąpiel jest boska. Czuję się po niej bardzo dobrze, takie odświeżenie było mi potrzebne chyba bardziej niż posiłek. Przebieram się w nowe ciuchy – biustonosz, koszulka z krótkim rękawem, majtki, spodnie do kolan i lekko uciskające podkolanówki oraz buty. Czuję się wyśmienicie, jakby zabawa dopiero się zaczynała. A tymczasem jest godz. 23 i zostało mi jeszcze 9 godzin.
(c.d.n.)
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Do Mount Everest pozostało mi jeszcze 23 wejścia. Jeśli zachowam tempo 4/godzinę i nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, to powinnam się pojawić na szczycie za ok. 6 godzin. Fajnie. Czuję się dobrze, zaczynam napierać.
Niech nikt nie pytam mnie o to, o czym myślę podczas tej wędrówki na górę. Nie pamiętam. Wyłączam umysł na jakieś głębokie przemyślenia, teren znam już dobrze, wzrok skupiam jedynie na poręczach: chwytam i podciągam, mój umysł chyba wpada w jakiś stan odprężenia z otwartymi oczami, ciało idzie, głowa drzemie. Na schodach już bardzo mało ludzi się kręci, oczywiście są tacy, którzy mnie wyprzedzają. Aby nie zasnąć na dole piję swoją herbatę z termosu, niestety zimną. Potem włączam kawę, też zimną. I idę. I zjeżdżam. I tak jeszcze wiele razy. W międzyczasie czuję pojawiający się przy skręcie słaby, ale jednak zauważalny ból w prawym udzie – z kolca biodrowego do wewnętrznej części kolana. Muszę się pilnować, aby rotację na zawrotce (który przecież są setki) robić z biodra, a nie przekręcając stopę – tak jest dobrze, bólu nie ma. W końcu o godz. 04:43:29 osiągam swój Mount Everest, czyli 65 wejście, czyli 8872.5 m.
Czuje się na tyle dobrze, że nie zamierzam kończyć. Robię sobie jednak przerwę, bo bardzo na nią zasłużyłam. Chcę znów zjeść coś normalnego i uzupełnić wodę w bidonie, bo moje napoje już się skończyły. Biorę zimne gotowane w mundurkach ziemniaki i solniczkę, pojemniczek z gotowanymi warzywami, zakładam bluzę polarową i zawijam ręcznik wokół szyi i ruszam w kierunku miejsca, które zaplanowano jako salę regeneracyjną w Holmes Place. Wiedzę, że w sali wiele osób drzemie w śpiworach na materacach, siadam obok ratowników medycznych (był tu chyba punkt masażu, szkoda, że nie mam czasu skorzystać, ale na szczęście nie mam też potrzeby) i zaczynam obierać palcami swojego ziemniaka. Solę go obficie. Zimny nie jest tak dobry. Zjadam tylko jednego. Biorę się za warzywa (marchew, fasolka szparagowa, brokuł), ale po dobie od ugotowania nie smakują zbyt dobrze, muszę je wyrzucić do kosza. Idę do sali, kładę się na jakieś podkładce do ćwiczeń, przykrywam ręcznikiem, nastawiam budzik za pół godziny i staram się zasnąć. Niestety, nie udaje mi się. Nie przebrałam mokrej koszulki, więc mimo bluzy zaczynam się trząść z zimna. Po kilku minutach trzęsę się już tak porządnie, że postanawiam wstać i ruszać pod górę, żeby się rozgrzać. I tak robię swoje 66 wejście ubrana w bluzę i owinięta w ręcznik. Nie ma potrzeby odpoczynku, chodzę pod górę dalej zastanawiając się, ile jeszcze wejść uda mi się zaliczyć. Dla mnie to też niewiadoma, podobnie jak dla uczestników konkursu. Wody nabrałam sobie z jakiegoś dystrybutora w klubie. Ponieważ jeden ziemniak to jednak trochę dla mnie mało, to otwieram żel energetyczny ALE i biorę po trochu, ale jest on tak niesmaczny, że mnie odrzuca.
Cały czas chodzę bez zegarka, więc tak naprawdę nie wiem ile trwa moje wejście. Godzinę co jakiś czas sprawdzam na zegarze w recepcji, która jest na dole przy wyjściu z windy. Mija godz. 7.00 (czyli 23 godzina imprezy), gdy mam już 71 wejść. Wiem, że stać mnie jeszcze na 4. Ale od jakiegoś czasu ktoś wyłączył nawiew, który był na 16-tym, 26-tym i 36-tym, przez co na klatce zrobiło się strasznie duszono i brak tlenu. Mimo, że zwracam uwagę wolontariuszom na to, to nic w tej sprawie się nie zmienia. Zatem wchodzę jeszcze 2 razy i kończę. Zaliczam 73 wejścia (9964.5 m) o godz. 07:34:46.
Gdyby był nawiew i świeże powietrze, to spokojnie zrobiłabym 75 (organizatorzy zapowiedzieli, że liczą się wszystkie wejścia rozpoczęte przed godz. 8.00), ale niespecjalnie coś by to zmieniło w moim poczuciu spełnienia. Pod koniec miałam jeszcze dość sił, żeby zawalczyć, wchodzić po 2 stopnie, gdyby była możliwość zaatakowania wyniku Agaty, która zrobiła 82 wejścia, ale przy takiej różnicy jakakolwiek walka była zupełnie bez sensu. Wynik mnie zupełnie satysfakcjonuje.
Gdy tylko oddałam chipa w biurze zawodów (nie dostałam dyplomu, bo drukarka się zacięła) zjeżdżam na dół na swoje „stanowisko” i spotykam tam TadKa, który przyjechał jako mój support wesprzeć mnie w ostatnich chwilach. Basen i jacuzzi w Holmes Place bardzo nęci, ale jednak wizja podjechania do domu autem Tadka jest o wiele bardziej kusząca, dlatego idę się tylko trochę umyć i przebrać, a potem odbieram swój ogromy plecak z depozytu (TadeK mi go zabiera) i wychodzimy z Marriotta.
Niedzielny poranek. Pierwsze co mnie uderza, to rześkie, świeże powietrze. Tego mi brakowało. Tego mi cholernie brakowało. Nie czuję się zmęczona, czuję się niedotleniona. Warszawa wygląda prawie tak samo, jak dobę temu. Mam wrażenie, jakbym przed chwilą do Marriotta wchodziła i zaraz po chwili wyszła. A tymczasem w ciągu doby tyyyyle się działo. Tyle? Coś się działo? Co ja właściwie zrobiłam? Co osiągnęłam? Co sobie udowodniłam? Po prostu minęła kolejna doba mojego życia. Nic takiego.
c.d.n.
Niech nikt nie pytam mnie o to, o czym myślę podczas tej wędrówki na górę. Nie pamiętam. Wyłączam umysł na jakieś głębokie przemyślenia, teren znam już dobrze, wzrok skupiam jedynie na poręczach: chwytam i podciągam, mój umysł chyba wpada w jakiś stan odprężenia z otwartymi oczami, ciało idzie, głowa drzemie. Na schodach już bardzo mało ludzi się kręci, oczywiście są tacy, którzy mnie wyprzedzają. Aby nie zasnąć na dole piję swoją herbatę z termosu, niestety zimną. Potem włączam kawę, też zimną. I idę. I zjeżdżam. I tak jeszcze wiele razy. W międzyczasie czuję pojawiający się przy skręcie słaby, ale jednak zauważalny ból w prawym udzie – z kolca biodrowego do wewnętrznej części kolana. Muszę się pilnować, aby rotację na zawrotce (który przecież są setki) robić z biodra, a nie przekręcając stopę – tak jest dobrze, bólu nie ma. W końcu o godz. 04:43:29 osiągam swój Mount Everest, czyli 65 wejście, czyli 8872.5 m.
Czuje się na tyle dobrze, że nie zamierzam kończyć. Robię sobie jednak przerwę, bo bardzo na nią zasłużyłam. Chcę znów zjeść coś normalnego i uzupełnić wodę w bidonie, bo moje napoje już się skończyły. Biorę zimne gotowane w mundurkach ziemniaki i solniczkę, pojemniczek z gotowanymi warzywami, zakładam bluzę polarową i zawijam ręcznik wokół szyi i ruszam w kierunku miejsca, które zaplanowano jako salę regeneracyjną w Holmes Place. Wiedzę, że w sali wiele osób drzemie w śpiworach na materacach, siadam obok ratowników medycznych (był tu chyba punkt masażu, szkoda, że nie mam czasu skorzystać, ale na szczęście nie mam też potrzeby) i zaczynam obierać palcami swojego ziemniaka. Solę go obficie. Zimny nie jest tak dobry. Zjadam tylko jednego. Biorę się za warzywa (marchew, fasolka szparagowa, brokuł), ale po dobie od ugotowania nie smakują zbyt dobrze, muszę je wyrzucić do kosza. Idę do sali, kładę się na jakieś podkładce do ćwiczeń, przykrywam ręcznikiem, nastawiam budzik za pół godziny i staram się zasnąć. Niestety, nie udaje mi się. Nie przebrałam mokrej koszulki, więc mimo bluzy zaczynam się trząść z zimna. Po kilku minutach trzęsę się już tak porządnie, że postanawiam wstać i ruszać pod górę, żeby się rozgrzać. I tak robię swoje 66 wejście ubrana w bluzę i owinięta w ręcznik. Nie ma potrzeby odpoczynku, chodzę pod górę dalej zastanawiając się, ile jeszcze wejść uda mi się zaliczyć. Dla mnie to też niewiadoma, podobnie jak dla uczestników konkursu. Wody nabrałam sobie z jakiegoś dystrybutora w klubie. Ponieważ jeden ziemniak to jednak trochę dla mnie mało, to otwieram żel energetyczny ALE i biorę po trochu, ale jest on tak niesmaczny, że mnie odrzuca.
Cały czas chodzę bez zegarka, więc tak naprawdę nie wiem ile trwa moje wejście. Godzinę co jakiś czas sprawdzam na zegarze w recepcji, która jest na dole przy wyjściu z windy. Mija godz. 7.00 (czyli 23 godzina imprezy), gdy mam już 71 wejść. Wiem, że stać mnie jeszcze na 4. Ale od jakiegoś czasu ktoś wyłączył nawiew, który był na 16-tym, 26-tym i 36-tym, przez co na klatce zrobiło się strasznie duszono i brak tlenu. Mimo, że zwracam uwagę wolontariuszom na to, to nic w tej sprawie się nie zmienia. Zatem wchodzę jeszcze 2 razy i kończę. Zaliczam 73 wejścia (9964.5 m) o godz. 07:34:46.
Gdyby był nawiew i świeże powietrze, to spokojnie zrobiłabym 75 (organizatorzy zapowiedzieli, że liczą się wszystkie wejścia rozpoczęte przed godz. 8.00), ale niespecjalnie coś by to zmieniło w moim poczuciu spełnienia. Pod koniec miałam jeszcze dość sił, żeby zawalczyć, wchodzić po 2 stopnie, gdyby była możliwość zaatakowania wyniku Agaty, która zrobiła 82 wejścia, ale przy takiej różnicy jakakolwiek walka była zupełnie bez sensu. Wynik mnie zupełnie satysfakcjonuje.
Gdy tylko oddałam chipa w biurze zawodów (nie dostałam dyplomu, bo drukarka się zacięła) zjeżdżam na dół na swoje „stanowisko” i spotykam tam TadKa, który przyjechał jako mój support wesprzeć mnie w ostatnich chwilach. Basen i jacuzzi w Holmes Place bardzo nęci, ale jednak wizja podjechania do domu autem Tadka jest o wiele bardziej kusząca, dlatego idę się tylko trochę umyć i przebrać, a potem odbieram swój ogromy plecak z depozytu (TadeK mi go zabiera) i wychodzimy z Marriotta.
Niedzielny poranek. Pierwsze co mnie uderza, to rześkie, świeże powietrze. Tego mi brakowało. Tego mi cholernie brakowało. Nie czuję się zmęczona, czuję się niedotleniona. Warszawa wygląda prawie tak samo, jak dobę temu. Mam wrażenie, jakbym przed chwilą do Marriotta wchodziła i zaraz po chwili wyszła. A tymczasem w ciągu doby tyyyyle się działo. Tyle? Coś się działo? Co ja właściwie zrobiłam? Co osiągnęłam? Co sobie udowodniłam? Po prostu minęła kolejna doba mojego życia. Nic takiego.
c.d.n.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Poniżej fotka zrobiona przez Dominika Górskiego w windzie ok. godz. 7 rano. Widać, że było już pusto, zostali sami twardziele. Każdy z obecnych to osobna historia: Michał cały czas gadał jak najęty i mam wrażanie, że tylko szukał okazji, żeby doczepić się do jakiegoś potencjalnego słuchacza, a napierał pod górę jak wariat, ja to wiadomo, Kuba łaził cały czas boso i też nieźle grzał pod górę, choć raczej spokojnie i bardziej płynnie (jak ultras), Dominik [CrossFit] szedł jak maszyna równo w rymie wdech-wydech, przy czym oddechy były bardzo energetyczne (mnie od tego pewnie już po 10 piętrach kręciłoby się w głowie). Zresztą o każdym z uczestników można historię opowiedzieć po takiej wspólnej dobie.
Poniżej jeszcze fotka strzelona przez Piotra Dymusa z pierwszej części imprezy:
Poniżej jeszcze fotka strzelona przez Piotra Dymusa z pierwszej części imprezy:
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
c.d.
Wyciągam z plecaka karton soku pomidorowego, bo czuję, że przez ostatnią dobę trochę mało zjadłam/piłam i powinnam czymś żołądek wypełnić. Ale jakoś wciąż nie mogę nabrać ochoty. Nie wiem, czy zaszkodził mi ostatni żel, który próbowałam zażyć (zjadłam może pół?), może woda z dystrybutora, może ostatnie wejścia przy braku tlenu, może ogólne zmęczenie i niewyspanie. Czuję mdłości. Jazda samochodem wcale nie pomaga. Pod moim domem czuję się już zupełnie zielona na twarzy. Na szczęście bez niespodzianek wchodzę na swoje piąte piętro – teraz wydaje mi się, że wejście do domu zajmuje mi dosłownie chwileńkę. Wszystko jest tylko kwestią skali.
Powoli wlewam w siebie mój ulubiony sok pomidorowy, sączę dosłownie po łyczku jednocześnie wypakowując z plecaka swoje klamoty. Większości z nich w ogóle nie użyłam. Wrzucam ciuchy do pralki, kąpię się, ok. godz. 9-tej kładę do łóżka. Zasypiam, ale po 2 godzinach budzę się i już dalej nie mogę spać. Zaczynają się zwykłe czynności niedzielne, ale wszystko działa jakby w zwolnionym tempie. Nadal nie mam apetytu, ale staram się jeść coś po trochu – same ulubione potrawy, ale i tak średnio mi smakują. Bolą mnie podeszwy stóp po wchodzeniu bez butów – to był może dobry pomysł na jakieś kilka-kilkanaście wejść, ale nie aż 35. Albo trzeba było to wcześniej trenować. Moczę je w lodowatej wodzie. Dziwne, ale nie czuję żadnego bólu czy zmęczenia mięśni, stawów. Brak bólu nóg mnie nie dziwi, bo może są przyzwyczajone do biegania i chodzenia, ale przecież dość sporo podciągałam się na poręczach – powinny mnie boleć ramiona – tymczasem nic. Bólu nie ma ani w niedzielę, ani w kolejne dni. Jedynie jakieś otępienie, spowolnienie z powodu nieprzespanej nocy.
Spływają na mnie gratulacje i miłe słowa od znajomych czy nieznajomych za ten wyczyn, a ja wcale nie czuję żadnej frajdy, dumy, poczucia, że czegoś tam dokonałam. Po całym tym zamieszaniu 73 piętra w ciągu doby wydają mi się łatwizną. Nie było momentów walki z sobą, nie było kryzysów energetycznych, nie było bólu, łez. Nie było podszeptów, aby to skończyć, zejść z „trasy”, żeby się położyć, odpocząć, popływać i relaksować się. Nie było dramatycznych decyzji, nie było niebezpiecznych momentów na zbiegach na maksymalnej koncentracji. Nie było pięknych, zapierających dech w piersiach widoków. Czuję jakąś dziwną pustkę. Brak mocnych wrażeń. Brak inspiracji. Nie mam o czym pisać.
Daję sobie kilka dni na złapanie dystansu do tego wszystkiego i spokojną, chłodną analizę, bo nie chcę, aby zmęczenie czy niewyspanie miały wpływ na moją opinię o imprezie. Moim zdaniem było nieźle. Moje obawy (winda, chipy) były słuszne i oczywiście potwierdziły się podczas zabawy. Znakowanie chipami było fajne, bo mała, niebieska plastikowa łezka prawie nic nie ważyła, ale brakowało mi jednak jednoznacznego znakowania uczestników (brak numerów startowych). W przypadku takiej właśnie imprezy bez rywalizacji i nagród może nie było to potrzebne, ale wyobrażam sobie, że gdyby taka zabawa wiązała się z zaszczytami większymi niż osobista butelka z tlenem (której nota-bene nie zabrałam z Marriotta ze sobą), to byłyby zakusy na nieuczciwe zachowania. Zatem dobrze byłoby jednak jakoś oznakować uczestników (np. flamastrem na łydce/ramieniu jak w triathlonie), aby nie doszło do przekazywania chipów innym osobom, które mogły nabijać wynik. Z drugiej strony chwilowe zawieszenie się systemu chipowego, którego padłam ofiarą podczas mojego 10-tego wejścia zostało szybko naprawione i wejście zostało odnotowane na papierze, a potem w biurze zawodów „wgrane”. Zaprezentowane wyniki zarówno końcowe, jak i podczas imprezy on-line były bardzo dobrze wykonane. Z windami był ewidentny problem przez kilka godzin. Można się tylko cieszyć, że organizatorzy dogadali się od razu z właścicielem budynku, aby można było korzystać na przemian z drugiej windy, gdyż pierwsza zaczęła odmawiać współpracy z powodu nadmiernej eksploatacji. Dużą przeszkodą byłoby zepsucie się windy podczas Wyzwania. Dość dużą rolę w dobrej ocenie imprezy odegrali bardzo sympatyczni wolontariusze, dla których prawdopodobnie to też było niezłe Wyzwanie.
Czy wzięłabym udział w kolejnej edycji imprezy? Czy potrzebuję kolejny raz wejść na Everest albo wyżej? Czy będzie kolejny Everest po schodach?
Czuję pewien niedosyt związany z przerwami w oczekiwaniu na windę i noszę w sobie przekonanie, że mogłabym w ciągu doby wejść spokojnie pewnie około 90 razy. To oczywiście gdybanie, ale jednak poparte moim wynikiem i samopoczuciem po schodowej dobie. Czy potrzebuję udowodnić sobie tę liczbę? Nie wydaje mi się. Jeśli impreza przetrwa w takiej samej formie, czyli 24 godziny / Marriott (42 piętra) / 1 winda / ok. 200 uczestników – to... nie mam ochoty. Jeśli uczestników będzie mniej, wind więcej, czasu mniej lub więcej pięter – to... czemu nie? Obawiam się jednak, że w przyszłości zainteresowanie zabawą może być całkiem spore i będzie problem z zapisaniem się na „bieg”, podniesiona zostanie opłata startowa, ograniczona będzie liczba miejsc. Myślę, że wyniki będzie można bardziej podkręcać, bo najwięksi mocarze dadzą radę wchodzić grubo ponad 100 razy. Może gdyby Wyzwaniem było wejście na Everest w ciągu 14-16 godzin, to byłaby prawdziwa walka? Na razie schody zupełnie mi się przejadły. Nie mam wstrętu, ale też za tym nie tęsknię.
Teraz tęsknię za wiosną.
Wyciągam z plecaka karton soku pomidorowego, bo czuję, że przez ostatnią dobę trochę mało zjadłam/piłam i powinnam czymś żołądek wypełnić. Ale jakoś wciąż nie mogę nabrać ochoty. Nie wiem, czy zaszkodził mi ostatni żel, który próbowałam zażyć (zjadłam może pół?), może woda z dystrybutora, może ostatnie wejścia przy braku tlenu, może ogólne zmęczenie i niewyspanie. Czuję mdłości. Jazda samochodem wcale nie pomaga. Pod moim domem czuję się już zupełnie zielona na twarzy. Na szczęście bez niespodzianek wchodzę na swoje piąte piętro – teraz wydaje mi się, że wejście do domu zajmuje mi dosłownie chwileńkę. Wszystko jest tylko kwestią skali.
Powoli wlewam w siebie mój ulubiony sok pomidorowy, sączę dosłownie po łyczku jednocześnie wypakowując z plecaka swoje klamoty. Większości z nich w ogóle nie użyłam. Wrzucam ciuchy do pralki, kąpię się, ok. godz. 9-tej kładę do łóżka. Zasypiam, ale po 2 godzinach budzę się i już dalej nie mogę spać. Zaczynają się zwykłe czynności niedzielne, ale wszystko działa jakby w zwolnionym tempie. Nadal nie mam apetytu, ale staram się jeść coś po trochu – same ulubione potrawy, ale i tak średnio mi smakują. Bolą mnie podeszwy stóp po wchodzeniu bez butów – to był może dobry pomysł na jakieś kilka-kilkanaście wejść, ale nie aż 35. Albo trzeba było to wcześniej trenować. Moczę je w lodowatej wodzie. Dziwne, ale nie czuję żadnego bólu czy zmęczenia mięśni, stawów. Brak bólu nóg mnie nie dziwi, bo może są przyzwyczajone do biegania i chodzenia, ale przecież dość sporo podciągałam się na poręczach – powinny mnie boleć ramiona – tymczasem nic. Bólu nie ma ani w niedzielę, ani w kolejne dni. Jedynie jakieś otępienie, spowolnienie z powodu nieprzespanej nocy.
Spływają na mnie gratulacje i miłe słowa od znajomych czy nieznajomych za ten wyczyn, a ja wcale nie czuję żadnej frajdy, dumy, poczucia, że czegoś tam dokonałam. Po całym tym zamieszaniu 73 piętra w ciągu doby wydają mi się łatwizną. Nie było momentów walki z sobą, nie było kryzysów energetycznych, nie było bólu, łez. Nie było podszeptów, aby to skończyć, zejść z „trasy”, żeby się położyć, odpocząć, popływać i relaksować się. Nie było dramatycznych decyzji, nie było niebezpiecznych momentów na zbiegach na maksymalnej koncentracji. Nie było pięknych, zapierających dech w piersiach widoków. Czuję jakąś dziwną pustkę. Brak mocnych wrażeń. Brak inspiracji. Nie mam o czym pisać.
Daję sobie kilka dni na złapanie dystansu do tego wszystkiego i spokojną, chłodną analizę, bo nie chcę, aby zmęczenie czy niewyspanie miały wpływ na moją opinię o imprezie. Moim zdaniem było nieźle. Moje obawy (winda, chipy) były słuszne i oczywiście potwierdziły się podczas zabawy. Znakowanie chipami było fajne, bo mała, niebieska plastikowa łezka prawie nic nie ważyła, ale brakowało mi jednak jednoznacznego znakowania uczestników (brak numerów startowych). W przypadku takiej właśnie imprezy bez rywalizacji i nagród może nie było to potrzebne, ale wyobrażam sobie, że gdyby taka zabawa wiązała się z zaszczytami większymi niż osobista butelka z tlenem (której nota-bene nie zabrałam z Marriotta ze sobą), to byłyby zakusy na nieuczciwe zachowania. Zatem dobrze byłoby jednak jakoś oznakować uczestników (np. flamastrem na łydce/ramieniu jak w triathlonie), aby nie doszło do przekazywania chipów innym osobom, które mogły nabijać wynik. Z drugiej strony chwilowe zawieszenie się systemu chipowego, którego padłam ofiarą podczas mojego 10-tego wejścia zostało szybko naprawione i wejście zostało odnotowane na papierze, a potem w biurze zawodów „wgrane”. Zaprezentowane wyniki zarówno końcowe, jak i podczas imprezy on-line były bardzo dobrze wykonane. Z windami był ewidentny problem przez kilka godzin. Można się tylko cieszyć, że organizatorzy dogadali się od razu z właścicielem budynku, aby można było korzystać na przemian z drugiej windy, gdyż pierwsza zaczęła odmawiać współpracy z powodu nadmiernej eksploatacji. Dużą przeszkodą byłoby zepsucie się windy podczas Wyzwania. Dość dużą rolę w dobrej ocenie imprezy odegrali bardzo sympatyczni wolontariusze, dla których prawdopodobnie to też było niezłe Wyzwanie.
Czy wzięłabym udział w kolejnej edycji imprezy? Czy potrzebuję kolejny raz wejść na Everest albo wyżej? Czy będzie kolejny Everest po schodach?
Czuję pewien niedosyt związany z przerwami w oczekiwaniu na windę i noszę w sobie przekonanie, że mogłabym w ciągu doby wejść spokojnie pewnie około 90 razy. To oczywiście gdybanie, ale jednak poparte moim wynikiem i samopoczuciem po schodowej dobie. Czy potrzebuję udowodnić sobie tę liczbę? Nie wydaje mi się. Jeśli impreza przetrwa w takiej samej formie, czyli 24 godziny / Marriott (42 piętra) / 1 winda / ok. 200 uczestników – to... nie mam ochoty. Jeśli uczestników będzie mniej, wind więcej, czasu mniej lub więcej pięter – to... czemu nie? Obawiam się jednak, że w przyszłości zainteresowanie zabawą może być całkiem spore i będzie problem z zapisaniem się na „bieg”, podniesiona zostanie opłata startowa, ograniczona będzie liczba miejsc. Myślę, że wyniki będzie można bardziej podkręcać, bo najwięksi mocarze dadzą radę wchodzić grubo ponad 100 razy. Może gdyby Wyzwaniem było wejście na Everest w ciągu 14-16 godzin, to byłaby prawdziwa walka? Na razie schody zupełnie mi się przejadły. Nie mam wstrętu, ale też za tym nie tęsknię.
Teraz tęsknię za wiosną.
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Poniżej jeszcze fotki zrobione w domu po rozpakowaniu plecaka (po prawej to, czego używałam, po lewej rzeczy, które okazały się zbędne) oraz wyciągnięciu swoich śmieci z kieszeni - kurczę, mało zjadłam podczas tej zabawy...
I tym samym kończę i zamykam ten wątek.
Dziękuję wszystkim za zaglądanie, komentowanie, dopingowanie, dobre rady i ogromną przyjemność, jaką miałam przez kilka tygodni w Waszym towarzystwie.
I tym samym kończę i zamykam ten wątek.
Dziękuję wszystkim za zaglądanie, komentowanie, dopingowanie, dobre rady i ogromną przyjemność, jaką miałam przez kilka tygodni w Waszym towarzystwie.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.