Strasb - w pogoni za formą
Moderator: infernal
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Tydzień nieobecności na forum, na szczęście z najlepszego z możliwych powodów. Był to tydzień w górach w dobrym towarzystwie! Bez biegania,ale nie bez porządnej wyrypy. Każdy mięsień mógł odczuć, jak się forma szlifuje. Zdecydowanie dobrze zrobił mi ten czas i na kondycję fizyczną, i na głowę. M.in. podbudowałam wiarę w siebie - że choć dyszę jak parowóz to jednak dość daleko z tym sapaniem mogę dotrzeć. Chłonęłam czas i obrazy wokół, jakoś nie miałam nastroju na cykanie zdjęć. Ale że na dobry zespół zawsze można liczyć, to kilka fotek później pewnie wpadnie. I jakaś relacja pewnie. A niebawem trzeba będzie sprawdzić jak to się szura po takim obozie kondycyjnym.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Żeby choć trochę uczynić zadość obietnicom, to pomimo niedoczasu chociaż zacznę relację z aktywnego tygodnia 01-07/09/2014
Poniedziałek
Odliczanie godzin w pracy, wychodząc niesamowita ulga i podekscytowanie dalszymi planami. Pogoda wreszcie piękna i prognozy jeszcze lepsze. Ale już Wam wielokrotnie tłumaczyłam, co w Lozannie przynosi słoneczną pogodę zamiast zalegających chmur - nasz, lokalny, zimny, porywisty wiatr. Późnym wieczorem odbieram z lotniska mojego miłego gościa, którego zgodnie z zapowiedzią poznałam po limonkowych spodniach.
(który jest autorem wszystkich zdjęć w relacji)
Pomimo pogubienia się po nocy w uliczkach w okolicy lotniska stawiłam się w hali przylotów na czas. Na autostradzie też nas nie zwiało, choć intensywnie próbowało. Po jakiejś pół godzince zaparkować w pobliżu domu też nam się udało.
Wtorek
W ramach rozgrzewki spacer po lozańskich (pa)górkach i trening siłowy z siatami zakupów. A potem prawdziwa aklimatyzacja w Jurze - wyprawa pod znakiem latającego Mont Blanca.
Wiaaaało
ale humory dopisywały. Wróciłam z tej wycieczki ze znacznie wzbogaconą wiedzą botaniczną i mocnym postanowieniem powrotu na ten szczyt na nartach zimą. Rozpoznanie uczynione wszak. Zaliczyłyśmy też sesję ćwiczeń sprawnościowych w skokach przez drut kolczasty. I dałyśmy się kompletnie zwieść temu zimnemu wiatrowi i spaliłyśmy na czerwono nosy, bo pomimo wichury tegoż nie brakowało.
Na Mont Tendre podchodziłyśmy z przełęczy Mollendruz, więc wspinania się nie było dużo około 500m up and down, głównie w postaci długich odcinków o łagodnym nachyleniu.
cdn
Poniedziałek
Odliczanie godzin w pracy, wychodząc niesamowita ulga i podekscytowanie dalszymi planami. Pogoda wreszcie piękna i prognozy jeszcze lepsze. Ale już Wam wielokrotnie tłumaczyłam, co w Lozannie przynosi słoneczną pogodę zamiast zalegających chmur - nasz, lokalny, zimny, porywisty wiatr. Późnym wieczorem odbieram z lotniska mojego miłego gościa, którego zgodnie z zapowiedzią poznałam po limonkowych spodniach.
(który jest autorem wszystkich zdjęć w relacji)
Pomimo pogubienia się po nocy w uliczkach w okolicy lotniska stawiłam się w hali przylotów na czas. Na autostradzie też nas nie zwiało, choć intensywnie próbowało. Po jakiejś pół godzince zaparkować w pobliżu domu też nam się udało.
Wtorek
W ramach rozgrzewki spacer po lozańskich (pa)górkach i trening siłowy z siatami zakupów. A potem prawdziwa aklimatyzacja w Jurze - wyprawa pod znakiem latającego Mont Blanca.
Wiaaaało
ale humory dopisywały. Wróciłam z tej wycieczki ze znacznie wzbogaconą wiedzą botaniczną i mocnym postanowieniem powrotu na ten szczyt na nartach zimą. Rozpoznanie uczynione wszak. Zaliczyłyśmy też sesję ćwiczeń sprawnościowych w skokach przez drut kolczasty. I dałyśmy się kompletnie zwieść temu zimnemu wiatrowi i spaliłyśmy na czerwono nosy, bo pomimo wichury tegoż nie brakowało.
Na Mont Tendre podchodziłyśmy z przełęczy Mollendruz, więc wspinania się nie było dużo około 500m up and down, głównie w postaci długich odcinków o łagodnym nachyleniu.
cdn
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa
Po wtorkowej rozgrzewce przyszedł czas na rzeczy poważniejsze, na nowe wyzwania. Jedno z nich to dojazd w te różne miejsca wąskimi, krętymi, stromymi dróżkami - a z racji wycofania pana małżonka na inny front zostałam głównym szoferem wyprawy. W ładny środowy poranek, kierunek Leysin - bo jak stwierdził pan małżonek już rok na tamtejszej ferracie nie byłam. Wieże nad Leysin mocno się wpisują w lokalną panoramę. Świetnie widoczne z niemal każdego miejsca wokół jeziora. Ja obserwuję z okna z pracy ich północne ściany i pole śnieżne poniżej skał. Jesienią zerkam, kiedy wreszcie się ono zabieli, marząc o wyciągnięciu z piwnicy biegówek. Wiosną obserwuję znikającą biel, snując plany wypraw powyżej granicy 2000m n.p.m. Jak tu nie mieć więc do nich sentymentu? Szczególnie, że to piękne ściany są:
Miasteczko Leysin i przysiółki powyżej grzeją się na południowych stokach masywu wież. To przepiękny taras widokowy na inne masywy od Przedalp kantonu Vaud do Dents du Midi i Mont Blanc. Bogata flora z aromatycznymi ziołami przypomina, iż miejsce to pierwotnie rozwinęło się jako uzdrowisko dla chorych na gruźlicę. Dziś sporo z dawnych budynków sanatoryjnych służy licznym prestiżowym szkołom z internatem.
Ale droga do tych słonecznych "tarasów" to na początek niezła ściężka zdrowia. Nawet jeśli porywisty bise nie hula tu tak jak po wierzchołkach Jury, to zamiast wiatru w oczy szybko jest pot, własny, je zalewający. I nawet jak już się nieco wypłaszczy, to potrzeba chwili, by złapać oddech.
Wreszcie stajemy po murami "fortecy".
W tym miejscu wydaje się, że po mozolnym zdrapywaniu się szczyt jest już na wyciągnięcie ręki, ale to tylko złudzenie. Przed nami jeszcze 500 pionowych metrów i via ferrata - a "sępy" już ostrzą sobie dzioby na smaczne kęski z niewprawnych wspinaczy.
Przyjazne trawiaste stoki zostają za nami
a my wkraczamy w skalny świat
pokrzepiwszy się wcześniej podczas pikniku pod wisząca skałą, gdzie podziwiałyśmy paprocie uparcie kolonizujące szczeliny w dachu tej płytkiej groty. Przejście wzdłuż północnej ściany wieży do początku ferraty zdaje się nie mieć końca. Bo wyrażenie wzdłuż nie oddaje nachylenia tej ścieżynki, przecinanej miejscami piargiem. Znów można się było nieźle spocić - choć zapach wzięty początkowo za emanację naszych koszulek okazał się jednak pochodzić od jakiegoś ziółka mocno rozprzestrzenionego pod ścianą. Może dlatego pomimo licznych norek wzdłuż ścieżki spotkałyśmy tylko jednego ich świszczącego mieszkańca - i to biegającego gdzieś znacznie poniżej - może tam powietrze świeższe?
Ferrata okazała się nieco a miejscami bardziej mokra. Niezbyt to zaskakujące po lecie, jakie mieliśmy. Ferratą posuwałyśmy się z pewną taką nieśmiałością - bo to jednak trochę człowiek odwykł od wspinaczki, bo ta stojąca woda, bo różnice semantyczne w kotekście via ferraty w Alpach Wschodnich i Zachodnich...
A jak człowiek sobie tak powoli wchodzi, to za dużo ma czasu, żeby myśleć i rozmaite strachy sobie wyobrazić. W każdym razie koniec końców stanęłyśmy bezpiecznie na szczycie o przyzwoitej porze. Pomimo jakiś straszących po drodze chmurek
Widok z góry był najlepszy spośród moich 3 wizyt. Najwyższy w kantonie masyw Diablerets
z lodowcen i z ciekawym szczytem Oldenhorn
słynna trójca z Alp Berneńskich
postrzępione szczyty hen gdzieś na południu
i taki tam łagodny śnieżny pagórek za granicą
.
Posiedziałyśmy chwilę, zapłaciłyśmy haracz "sępom"
i ruszyłyśmy w dół ścieżką wzdłuż wschodniej ściany, z doskonałym widokiem na drugą z wież - Tour Mayen.
W pewnym momencie pomiędzy wieżami przemknął myśliwiec, goniony nieskutecznie przez własny huk, wywinął beczkę nad doliną i zniknął nam z oczu. Po chwili zdumienia przypomniałam sobie o trwającym tygodniu pokazów lotniczych w niedalekiem Payerne. Nieźle szaleją chłopaki. Gdy ponownie stanęłyśmy o stóp skalnych fortec, z przyjemnością dałyśmy się skusić na kawę i ciacho w pięknie utrzymanym schronisku Mayen
Obfita dekoracja ze śmietany (wyprodukowanej w akompaniamencie dzwonków na pobliskich łąkach) na pysznej jagodowej tarcie z pewnością pozwoliła nam nadrobić wszelkiu dług energetyczny z tego dnia.
Ponad 1100m up and down. Tour d'Ai 2331m n.p.m.
Po wtorkowej rozgrzewce przyszedł czas na rzeczy poważniejsze, na nowe wyzwania. Jedno z nich to dojazd w te różne miejsca wąskimi, krętymi, stromymi dróżkami - a z racji wycofania pana małżonka na inny front zostałam głównym szoferem wyprawy. W ładny środowy poranek, kierunek Leysin - bo jak stwierdził pan małżonek już rok na tamtejszej ferracie nie byłam. Wieże nad Leysin mocno się wpisują w lokalną panoramę. Świetnie widoczne z niemal każdego miejsca wokół jeziora. Ja obserwuję z okna z pracy ich północne ściany i pole śnieżne poniżej skał. Jesienią zerkam, kiedy wreszcie się ono zabieli, marząc o wyciągnięciu z piwnicy biegówek. Wiosną obserwuję znikającą biel, snując plany wypraw powyżej granicy 2000m n.p.m. Jak tu nie mieć więc do nich sentymentu? Szczególnie, że to piękne ściany są:
Miasteczko Leysin i przysiółki powyżej grzeją się na południowych stokach masywu wież. To przepiękny taras widokowy na inne masywy od Przedalp kantonu Vaud do Dents du Midi i Mont Blanc. Bogata flora z aromatycznymi ziołami przypomina, iż miejsce to pierwotnie rozwinęło się jako uzdrowisko dla chorych na gruźlicę. Dziś sporo z dawnych budynków sanatoryjnych służy licznym prestiżowym szkołom z internatem.
Ale droga do tych słonecznych "tarasów" to na początek niezła ściężka zdrowia. Nawet jeśli porywisty bise nie hula tu tak jak po wierzchołkach Jury, to zamiast wiatru w oczy szybko jest pot, własny, je zalewający. I nawet jak już się nieco wypłaszczy, to potrzeba chwili, by złapać oddech.
Wreszcie stajemy po murami "fortecy".
W tym miejscu wydaje się, że po mozolnym zdrapywaniu się szczyt jest już na wyciągnięcie ręki, ale to tylko złudzenie. Przed nami jeszcze 500 pionowych metrów i via ferrata - a "sępy" już ostrzą sobie dzioby na smaczne kęski z niewprawnych wspinaczy.
Przyjazne trawiaste stoki zostają za nami
a my wkraczamy w skalny świat
pokrzepiwszy się wcześniej podczas pikniku pod wisząca skałą, gdzie podziwiałyśmy paprocie uparcie kolonizujące szczeliny w dachu tej płytkiej groty. Przejście wzdłuż północnej ściany wieży do początku ferraty zdaje się nie mieć końca. Bo wyrażenie wzdłuż nie oddaje nachylenia tej ścieżynki, przecinanej miejscami piargiem. Znów można się było nieźle spocić - choć zapach wzięty początkowo za emanację naszych koszulek okazał się jednak pochodzić od jakiegoś ziółka mocno rozprzestrzenionego pod ścianą. Może dlatego pomimo licznych norek wzdłuż ścieżki spotkałyśmy tylko jednego ich świszczącego mieszkańca - i to biegającego gdzieś znacznie poniżej - może tam powietrze świeższe?
Ferrata okazała się nieco a miejscami bardziej mokra. Niezbyt to zaskakujące po lecie, jakie mieliśmy. Ferratą posuwałyśmy się z pewną taką nieśmiałością - bo to jednak trochę człowiek odwykł od wspinaczki, bo ta stojąca woda, bo różnice semantyczne w kotekście via ferraty w Alpach Wschodnich i Zachodnich...
A jak człowiek sobie tak powoli wchodzi, to za dużo ma czasu, żeby myśleć i rozmaite strachy sobie wyobrazić. W każdym razie koniec końców stanęłyśmy bezpiecznie na szczycie o przyzwoitej porze. Pomimo jakiś straszących po drodze chmurek
Widok z góry był najlepszy spośród moich 3 wizyt. Najwyższy w kantonie masyw Diablerets
z lodowcen i z ciekawym szczytem Oldenhorn
słynna trójca z Alp Berneńskich
postrzępione szczyty hen gdzieś na południu
i taki tam łagodny śnieżny pagórek za granicą
.
Posiedziałyśmy chwilę, zapłaciłyśmy haracz "sępom"
i ruszyłyśmy w dół ścieżką wzdłuż wschodniej ściany, z doskonałym widokiem na drugą z wież - Tour Mayen.
W pewnym momencie pomiędzy wieżami przemknął myśliwiec, goniony nieskutecznie przez własny huk, wywinął beczkę nad doliną i zniknął nam z oczu. Po chwili zdumienia przypomniałam sobie o trwającym tygodniu pokazów lotniczych w niedalekiem Payerne. Nieźle szaleją chłopaki. Gdy ponownie stanęłyśmy o stóp skalnych fortec, z przyjemnością dałyśmy się skusić na kawę i ciacho w pięknie utrzymanym schronisku Mayen
Obfita dekoracja ze śmietany (wyprodukowanej w akompaniamencie dzwonków na pobliskich łąkach) na pysznej jagodowej tarcie z pewnością pozwoliła nam nadrobić wszelkiu dług energetyczny z tego dnia.
Ponad 1100m up and down. Tour d'Ai 2331m n.p.m.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek
Postanawiamy odpocząć od łażenia na nogach - i połazić nieco na rękach. Pojedziemy powspinać się w masywie Diablerets, który obserwowałyśmy wczoraj ze szczytu Tour d'Ai. Wiele razy wspominałam te rzędy cannelures (teraz dzięki Beacie już wiem, że to żłobki krasowe się po polsku nazywa ) obramowujące wodospady na potoku Dar sączącym się spod lodowca. Zatem cel podróży - Przełęcz Pillon. Nie ma łatwo, już na autostradzie czerwone światła, zamknięte tunele i długie chwile stania w miejscu nie znając przyczyny. A na dodatek niezliczone remonty i odcinki ruchu wahadłowego już po zjeździe a autostrady. Ale nic, dojechałyśmy. Na parkingu przepakowujemy sprzęt, pozdrawiamy się z inną szykującą się ekipą z samochodu obok. Podchodzi do nas jej szef, pyta się, gdzie idziemy. Szkoda, że nie tam gdzie oni, bo byśmy mu plecak poniosły. Upewniamy się, że oni wiedzą o pracach przy schronisku Pierredar i niebezpieczeństwie spadających kamieni, po czym życzymy sobie miłego dnia i ruszamy.
Ściężka nie jest tak stroma jak w Leysin, ale błotnista i dokumentnie rozdeptana przez krowy. Na osłodę - co rusz malinowe chruśniaki. Wreszcie żółty znaczek na kamieniu i strzałka "Dar". Tak jak opisane w przewodniku. Który oglądałam w zeszłym roku, dlatego już nie pamiętałam, że tam stało: zignoruj ten skręt jeśli nie udajesz się do górnego sektora; zamiast tego uderzyłyśmy za strzałką pod górę. Ścieżka zygzakuje, jakoś tak pionowo jest, nie pamiętałam tego z zeszłego roku.
Gdy po przejściu przez mały garbek ukazułe nam się górny wodospad w całej krasie, to przypominam sobie, co dokładnie w przewodniku było napisane. Nic to, widok był tego wart, rozgrzewka zawsze się przyda. Schodzimy w dół wzdłuż potoku, a przy kładce skręcamy w haszcze, pośród których przedzieramy się aż do samej ściany.
Przy ścianie nikogo, wodospad huczy, cała ta piękna miejscówka dla nas. Napełniam bidon orzeźwiającą wodą, przepocone koszulki wystawiamy do schnięcia na kamieniach, a my atakujemy. Najpierw raczej rozważnie, szczególnie gdy mamy dłuższą chwilę niepewności na drodze niby łatwiejszej niż to, co wcześniej weszłyśmy. Stopa działa nadzwyczaj dobrze, nawet przy blokowaniu w rowkach. Ale w krytycznych momentach, gdzie trzeba okiełznać głowę, to Beata jest tą osobą, która przeprowadza nas przez trudności.
Mnie pozostaje dumać na mizerią moich osiągnieć, refleksyjnie wpatrując się w potok.
Zbieramy się akurat na czas, kiedy chmury znad lodowca zaczynają przelewać się na naszą stronę masywu - i to takie dużo mniej przyjazne niż te baranki ze zdjęcia.
Po drodze w dół, znów trochę malin i nieodzowna kąpiel w błocie. Knajpkę na przełęczy zamknęli w między czasie, więc tym razem kawki nie będzie. A my nawet buty i kije z błota umyłyśmy, żeby nie straszyć.
Postanawiamy odpocząć od łażenia na nogach - i połazić nieco na rękach. Pojedziemy powspinać się w masywie Diablerets, który obserwowałyśmy wczoraj ze szczytu Tour d'Ai. Wiele razy wspominałam te rzędy cannelures (teraz dzięki Beacie już wiem, że to żłobki krasowe się po polsku nazywa ) obramowujące wodospady na potoku Dar sączącym się spod lodowca. Zatem cel podróży - Przełęcz Pillon. Nie ma łatwo, już na autostradzie czerwone światła, zamknięte tunele i długie chwile stania w miejscu nie znając przyczyny. A na dodatek niezliczone remonty i odcinki ruchu wahadłowego już po zjeździe a autostrady. Ale nic, dojechałyśmy. Na parkingu przepakowujemy sprzęt, pozdrawiamy się z inną szykującą się ekipą z samochodu obok. Podchodzi do nas jej szef, pyta się, gdzie idziemy. Szkoda, że nie tam gdzie oni, bo byśmy mu plecak poniosły. Upewniamy się, że oni wiedzą o pracach przy schronisku Pierredar i niebezpieczeństwie spadających kamieni, po czym życzymy sobie miłego dnia i ruszamy.
Ściężka nie jest tak stroma jak w Leysin, ale błotnista i dokumentnie rozdeptana przez krowy. Na osłodę - co rusz malinowe chruśniaki. Wreszcie żółty znaczek na kamieniu i strzałka "Dar". Tak jak opisane w przewodniku. Który oglądałam w zeszłym roku, dlatego już nie pamiętałam, że tam stało: zignoruj ten skręt jeśli nie udajesz się do górnego sektora; zamiast tego uderzyłyśmy za strzałką pod górę. Ścieżka zygzakuje, jakoś tak pionowo jest, nie pamiętałam tego z zeszłego roku.
Gdy po przejściu przez mały garbek ukazułe nam się górny wodospad w całej krasie, to przypominam sobie, co dokładnie w przewodniku było napisane. Nic to, widok był tego wart, rozgrzewka zawsze się przyda. Schodzimy w dół wzdłuż potoku, a przy kładce skręcamy w haszcze, pośród których przedzieramy się aż do samej ściany.
Przy ścianie nikogo, wodospad huczy, cała ta piękna miejscówka dla nas. Napełniam bidon orzeźwiającą wodą, przepocone koszulki wystawiamy do schnięcia na kamieniach, a my atakujemy. Najpierw raczej rozważnie, szczególnie gdy mamy dłuższą chwilę niepewności na drodze niby łatwiejszej niż to, co wcześniej weszłyśmy. Stopa działa nadzwyczaj dobrze, nawet przy blokowaniu w rowkach. Ale w krytycznych momentach, gdzie trzeba okiełznać głowę, to Beata jest tą osobą, która przeprowadza nas przez trudności.
Mnie pozostaje dumać na mizerią moich osiągnieć, refleksyjnie wpatrując się w potok.
Zbieramy się akurat na czas, kiedy chmury znad lodowca zaczynają przelewać się na naszą stronę masywu - i to takie dużo mniej przyjazne niż te baranki ze zdjęcia.
Po drodze w dół, znów trochę malin i nieodzowna kąpiel w błocie. Knajpkę na przełęczy zamknęli w między czasie, więc tym razem kawki nie będzie. A my nawet buty i kije z błota umyłyśmy, żeby nie straszyć.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Piątek
Na piątek przewidziałyśmy gwóźdź programu - dużą wyprawę pośród gór już nieźle wysokich. Nawet więc ja wstałam wcześniej niż zwykle i tym razem w obu plecakach znalazły się kanapki. Ostatnie poszukiwania namiarów na parking i jedziemy. Z autostrady jak zwykle podziwiamy chmury i poranne światło nad jeziorem - każdego dnia inne. Beata umie dobrze powiedzieć, co która chmura wróży lub znaczy. Więc mówi: "W tym masywie tam po prawej pada". "Aha, właśnie tam jedziemy". Zaczyna się dywagowanie, że jednak pada chyba bardziej z jednej strony masywu, a my zaczynamy po drugiej, więc może jakoś będzie. I faktycznie im dalej w dolinę (Rodanu), tym bardziej się przejaśnia. Pod Martigny opuszczamy autostradę i zaczyna się podjazd - o jakże wesoły, ale jak dotąd wciąż się da minąć. Mijamy kilka miejcowości, droga coraz węższa, a przepaść z boku coraz bardziej zieje. Ale cóż zrobić jedziemy. Mówię Beacie, że gdzieś w tej okolicy jechaliśmy kiedyś przez taki wesoły tunel wykuty w skale o szerokości max 2.5m. Oczywiście tenże tunel niebawem stanął przed nami. Tuż przed nim wymijaliśmy się z samochodem z przeciwka. Musiałam być blada jak ściana, bo pan z tego samochodu uśmiechał się bardzo uspokajająco i troskliwie.
No nic, zaparkowałyśmy za to w wygodnym miejscu i przez uroczy przysiółek Van d'En Bas ruszyłyśmy ku Sex de Granges. Nie najlepsze oznaczenie szlaków sprowadziło na nas chwilę konfuzji, biegania góra dół i prób otwarcia jakiś lepszych map w telefonie, ale po jakimś kwadransie stałyśmy wreszcie na właściwym rozgałęzieniu. I tu zaczęła się ciężka praca, 1000m w górę zygzakującą ścieżką przez las, z kamienia na kamień, czasem z pomocą łańcuchów, pomiędzy urokliwymi skałkami. Szłyśmy każda swoim tempem, Beata z przodu, ja z tyłu. Dyszałam od samego początku, kroki stawiałam powoli, ale uparcie, w sumie poruszałam się bez większych przystanków, poza paroma łykami wody co jakiś czas. Czasami ścieżka robiła się ledwo widoczna i jeśli nie miałam Beaty w zasięgu wzroku, to nabierałam poważnych wątpliwości, czy nie przedzieram się już gdzieś na dziko przez las. Scieżka raz bardziej trawersowała, raz skręcała bezpośrednio w górę. Co rusz zdawało się, że już tylko kilka rzędów drzew dzieli nas jeśli nie od szczytu, to od miłego wypłaszczenia, ale uparcie ta tymi kilkoma rzędami drzew pojawiały się następne. Zrobiłyśmy małą przerwę na carboloading przy małym prześwicie między drzewami. W dole nad płaskim jak stół dnem Doliny Rodanu kłębiły się chmury.
Beata stwierdziła, że tempo mamy dobre i będziemy na szczycie szybciej niż sugerowały szlakowskazy. Muszę przyznać, że to mnie pozytywnie zaskoczyło, bo obawiałam się mocno o moją formę na podejściach. Kondycja wraca - ucieszyłam się, bo tak właśnie się czułam. Niebawem las faktycznie się skończył, ujrzałyśmy szczyt - ale oddzielony od nas jeszcze sporym rumowiskiem czerwono-różowych głazów. Ten kolor, ta skała - niepodwarzalny dowód, że geologicznie jesteśmy już w dolinie z Białą Górą. Głazy okazały się wyjątkowo stabilne i nie spowolniły nas za bardzo. Niebawem stałyśmy na szczycie (po 1.5h zamiast 2.5h; 2082m n.p.m.).
Tzn. najpierw Beata i orzechówka
a potem też i ja. Zdecydowanie był to czas na małe co nieco, już od połowy rumowiska nieźle mi w brzuchu burczało. O jaka dobra kanapeczka była. Przeżuwając taksujemy otaczające nas chmury. Jak długo to jeszcze wytrzyma? Zejście drogą, którą weszłyśmy, nie będzie fajne, więc może by tak? No to poszłyśmy.
Czekała nas jeszcze jedna niezła wyrypa - podejście na przełęcz Golletaz (2466m n.p.m.). A wcześniej trawersik. Niestety zamiast trawersowania szybko było coraz więcej w dół - w nie ulegało wątpliwości, że każdy stracony metr trzeba będzie nadrobić. Wreszcie podchodzimy nieco do góry i jest punkt widokowy, z ławeczką, z szlakowskazem i dwiema dużymi, szerokimi drogami. Tabliczka wskazuję na tę górną, nasz rozsądek również. Mapy dokładnej nie mamy - ruszamy górną autostradą. Wygląda całkiem jak nartostrada, choć robi się coraz bardziej zarośnięta i węższa. Jeden zakręt, drugi, trzeci i przy jakimś metalowym schronie ścieżka się urywa. Hmmm. Nad nami bariery przeciwlawionowe na zboczach i postrzępiona grań masywu. Przełęczy nie widać. Ale może jak podejdziemy za ten grzbiet to będzie? Podchodzimy. Beata nawet sugeruje, że widzi ścieżkę. Na garbek jest stromo pod górę, świadomość, że nie wiadomo, co za nim nie dodaje motywacji. Ale wreszcie jestem koło Beaty. Pod drugiej stronie, hen gdzieś na piargach widać ścieżynkę która może być podejściem na przełęcz.
Na piątek przewidziałyśmy gwóźdź programu - dużą wyprawę pośród gór już nieźle wysokich. Nawet więc ja wstałam wcześniej niż zwykle i tym razem w obu plecakach znalazły się kanapki. Ostatnie poszukiwania namiarów na parking i jedziemy. Z autostrady jak zwykle podziwiamy chmury i poranne światło nad jeziorem - każdego dnia inne. Beata umie dobrze powiedzieć, co która chmura wróży lub znaczy. Więc mówi: "W tym masywie tam po prawej pada". "Aha, właśnie tam jedziemy". Zaczyna się dywagowanie, że jednak pada chyba bardziej z jednej strony masywu, a my zaczynamy po drugiej, więc może jakoś będzie. I faktycznie im dalej w dolinę (Rodanu), tym bardziej się przejaśnia. Pod Martigny opuszczamy autostradę i zaczyna się podjazd - o jakże wesoły, ale jak dotąd wciąż się da minąć. Mijamy kilka miejcowości, droga coraz węższa, a przepaść z boku coraz bardziej zieje. Ale cóż zrobić jedziemy. Mówię Beacie, że gdzieś w tej okolicy jechaliśmy kiedyś przez taki wesoły tunel wykuty w skale o szerokości max 2.5m. Oczywiście tenże tunel niebawem stanął przed nami. Tuż przed nim wymijaliśmy się z samochodem z przeciwka. Musiałam być blada jak ściana, bo pan z tego samochodu uśmiechał się bardzo uspokajająco i troskliwie.
No nic, zaparkowałyśmy za to w wygodnym miejscu i przez uroczy przysiółek Van d'En Bas ruszyłyśmy ku Sex de Granges. Nie najlepsze oznaczenie szlaków sprowadziło na nas chwilę konfuzji, biegania góra dół i prób otwarcia jakiś lepszych map w telefonie, ale po jakimś kwadransie stałyśmy wreszcie na właściwym rozgałęzieniu. I tu zaczęła się ciężka praca, 1000m w górę zygzakującą ścieżką przez las, z kamienia na kamień, czasem z pomocą łańcuchów, pomiędzy urokliwymi skałkami. Szłyśmy każda swoim tempem, Beata z przodu, ja z tyłu. Dyszałam od samego początku, kroki stawiałam powoli, ale uparcie, w sumie poruszałam się bez większych przystanków, poza paroma łykami wody co jakiś czas. Czasami ścieżka robiła się ledwo widoczna i jeśli nie miałam Beaty w zasięgu wzroku, to nabierałam poważnych wątpliwości, czy nie przedzieram się już gdzieś na dziko przez las. Scieżka raz bardziej trawersowała, raz skręcała bezpośrednio w górę. Co rusz zdawało się, że już tylko kilka rzędów drzew dzieli nas jeśli nie od szczytu, to od miłego wypłaszczenia, ale uparcie ta tymi kilkoma rzędami drzew pojawiały się następne. Zrobiłyśmy małą przerwę na carboloading przy małym prześwicie między drzewami. W dole nad płaskim jak stół dnem Doliny Rodanu kłębiły się chmury.
Beata stwierdziła, że tempo mamy dobre i będziemy na szczycie szybciej niż sugerowały szlakowskazy. Muszę przyznać, że to mnie pozytywnie zaskoczyło, bo obawiałam się mocno o moją formę na podejściach. Kondycja wraca - ucieszyłam się, bo tak właśnie się czułam. Niebawem las faktycznie się skończył, ujrzałyśmy szczyt - ale oddzielony od nas jeszcze sporym rumowiskiem czerwono-różowych głazów. Ten kolor, ta skała - niepodwarzalny dowód, że geologicznie jesteśmy już w dolinie z Białą Górą. Głazy okazały się wyjątkowo stabilne i nie spowolniły nas za bardzo. Niebawem stałyśmy na szczycie (po 1.5h zamiast 2.5h; 2082m n.p.m.).
Tzn. najpierw Beata i orzechówka
a potem też i ja. Zdecydowanie był to czas na małe co nieco, już od połowy rumowiska nieźle mi w brzuchu burczało. O jaka dobra kanapeczka była. Przeżuwając taksujemy otaczające nas chmury. Jak długo to jeszcze wytrzyma? Zejście drogą, którą weszłyśmy, nie będzie fajne, więc może by tak? No to poszłyśmy.
Czekała nas jeszcze jedna niezła wyrypa - podejście na przełęcz Golletaz (2466m n.p.m.). A wcześniej trawersik. Niestety zamiast trawersowania szybko było coraz więcej w dół - w nie ulegało wątpliwości, że każdy stracony metr trzeba będzie nadrobić. Wreszcie podchodzimy nieco do góry i jest punkt widokowy, z ławeczką, z szlakowskazem i dwiema dużymi, szerokimi drogami. Tabliczka wskazuję na tę górną, nasz rozsądek również. Mapy dokładnej nie mamy - ruszamy górną autostradą. Wygląda całkiem jak nartostrada, choć robi się coraz bardziej zarośnięta i węższa. Jeden zakręt, drugi, trzeci i przy jakimś metalowym schronie ścieżka się urywa. Hmmm. Nad nami bariery przeciwlawionowe na zboczach i postrzępiona grań masywu. Przełęczy nie widać. Ale może jak podejdziemy za ten grzbiet to będzie? Podchodzimy. Beata nawet sugeruje, że widzi ścieżkę. Na garbek jest stromo pod górę, świadomość, że nie wiadomo, co za nim nie dodaje motywacji. Ale wreszcie jestem koło Beaty. Pod drugiej stronie, hen gdzieś na piargach widać ścieżynkę która może być podejściem na przełęcz.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Kierunek się zgadza, tylko początek tej ścieżki to sporo poniżej, a pomiędzy dwa spore żleby wypełnione głazami. Ruszamy na przełaj. Wolno to idzie, rumowisko zdaje się nie kończyć. Kamienie się ruszają, obsypują. Beata obawia się nieco jakiegoś niespodziewanego urwiska na zakrętem, ja raczej świeżej dostawy kamieni z góry żlebu. Wreszcie u stóp piargu. Czuję się zmęczona. Wokół pogoda coraz bardziej posępna.
Czuję zmęczenie. Mam wątpliwości, czy jeszcze jestem w stanie zrobić kilkaset metrów w górę. Czy starczy wody? W ogóle przecież jeszcze nie znalazłyśmy szlaku - bo ścieżka przez piargi nim się nie okazała. Ale na horyzoncie nie tak daleko mamy już wyciąg krzesełkowy. I na kiepskiej mapie w telefonie odszyfrowujemy, że szlak powinien przechodzić koło górnej stacji. Więc ostatnia szansa- podchodzimy pod wyciag i najwyżej potem nartostradą w dół do widocznego sporo niżej miasteczka. Droga jest dobra, ale nogi jakoś ciężko podnosić. I wreszcie - jest szlak! I jego strażnik
Decyzja podjęta - podchodzimy. Psychiczna ulga z powodu odnalezienia drogi pozwala urochomić nowy zapas sił fizycznych. Niebawem za nami pojawia się jakiś inny wędrowiec, hen w górze jakaś grupa schodzi z przełęczy - od razu raźniej. Bo te chmury jakoś przytłaczające. Grupa schodząca z góry jest bardzo ciepło ubrana, my zupełnie na krótko, pot się leje strumieniem. Nie mam odwagi ich zapytać, jaka pogoda z drugiej strony przełęczy. Pokonuję kolejne i kolejne pętle ścieżki. Jest ciężko, ale jest cel i takie wyzwanie jest swego rodzaju przyjemnością. Beata już gdzieś zniknęła w chmurach, ale z panem z tyłu dopingujemy się nawzajem. Nagle niewiele przed końcem dostrzegam, że chmury gdzieś się rozeszły.
No i w końcu - jestem.
Sucha koszulka, ciepła bluza, batonik do schrupania - czasem niewiele potrzeba do szczęścia.
Zejście z przełęczy jest dużo łagodniejsze niż właśnie zaliczone podejście. Nogi niosą same, w sercu radość. I pogoda dobra - jaka ulga - myślę sobie. I w tej minucie spadają pierwsze krople deszczu. Na szczęście nie była to ulewa, kurtki na grzbiet i dalej schodzimy wśród pięknie wybarwionych roślin.
Tylko na kamieniach trzeba teraz bardziej uważać, bo mokre płyty dobrze niosą. Wokół nas zdecydowanie wysokogórsko, choć dumne trzytysięczniki chowają się w chmurach.
Niebawem błyska tafla jeziora Salanfe
Kolor ma niezwykły, urok jednak pryśnie, gdy na drugim jego brzegu ukaże się zapora. Coś za coś - Szwajcaria produkuje gdzieś z 70% energii elektrycznej w elektrowniach wodnych - więc mamy czyste alpejskie powietrze.
Ostatni odcinek drogi w dół (wciąż jakieś 800m do zgubienia) jest mocno nużący, ale za to jak potem smakuje kawa w sympatycznej oberży Van d'En Bas. Bez ciastka, byłyśmy już głodne na coś zdecydowanie konkretniejszego.
Razem jakieś 1700m up and down + sporo adrenaliny. Satysfakcja - bezcenna.
Czuję zmęczenie. Mam wątpliwości, czy jeszcze jestem w stanie zrobić kilkaset metrów w górę. Czy starczy wody? W ogóle przecież jeszcze nie znalazłyśmy szlaku - bo ścieżka przez piargi nim się nie okazała. Ale na horyzoncie nie tak daleko mamy już wyciąg krzesełkowy. I na kiepskiej mapie w telefonie odszyfrowujemy, że szlak powinien przechodzić koło górnej stacji. Więc ostatnia szansa- podchodzimy pod wyciag i najwyżej potem nartostradą w dół do widocznego sporo niżej miasteczka. Droga jest dobra, ale nogi jakoś ciężko podnosić. I wreszcie - jest szlak! I jego strażnik
Decyzja podjęta - podchodzimy. Psychiczna ulga z powodu odnalezienia drogi pozwala urochomić nowy zapas sił fizycznych. Niebawem za nami pojawia się jakiś inny wędrowiec, hen w górze jakaś grupa schodzi z przełęczy - od razu raźniej. Bo te chmury jakoś przytłaczające. Grupa schodząca z góry jest bardzo ciepło ubrana, my zupełnie na krótko, pot się leje strumieniem. Nie mam odwagi ich zapytać, jaka pogoda z drugiej strony przełęczy. Pokonuję kolejne i kolejne pętle ścieżki. Jest ciężko, ale jest cel i takie wyzwanie jest swego rodzaju przyjemnością. Beata już gdzieś zniknęła w chmurach, ale z panem z tyłu dopingujemy się nawzajem. Nagle niewiele przed końcem dostrzegam, że chmury gdzieś się rozeszły.
No i w końcu - jestem.
Sucha koszulka, ciepła bluza, batonik do schrupania - czasem niewiele potrzeba do szczęścia.
Zejście z przełęczy jest dużo łagodniejsze niż właśnie zaliczone podejście. Nogi niosą same, w sercu radość. I pogoda dobra - jaka ulga - myślę sobie. I w tej minucie spadają pierwsze krople deszczu. Na szczęście nie była to ulewa, kurtki na grzbiet i dalej schodzimy wśród pięknie wybarwionych roślin.
Tylko na kamieniach trzeba teraz bardziej uważać, bo mokre płyty dobrze niosą. Wokół nas zdecydowanie wysokogórsko, choć dumne trzytysięczniki chowają się w chmurach.
Niebawem błyska tafla jeziora Salanfe
Kolor ma niezwykły, urok jednak pryśnie, gdy na drugim jego brzegu ukaże się zapora. Coś za coś - Szwajcaria produkuje gdzieś z 70% energii elektrycznej w elektrowniach wodnych - więc mamy czyste alpejskie powietrze.
Ostatni odcinek drogi w dół (wciąż jakieś 800m do zgubienia) jest mocno nużący, ale za to jak potem smakuje kawa w sympatycznej oberży Van d'En Bas. Bez ciastka, byłyśmy już głodne na coś zdecydowanie konkretniejszego.
Razem jakieś 1700m up and down + sporo adrenaliny. Satysfakcja - bezcenna.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota
Oj pospało się solidnie. Choć Ci ambitni pobiegli na przedpołudniowe zakupy. Po obiedzie wyprawa w skałki w Jurze całą trójką. Aiguille de Baulmes, kolejne z ulubionych miejsc wspinaczkowych.
Niełatwo wybrać, co najpierw zaatakować w korytarzu
Choć po chwili już pierwsze balety na ścianie mają miejsce
Na ścianie słońce operuje, ale korytarzem ciągnie zimny prąd, ciągnie.
Drogi jakoś od zeszłego sezonu trudniejsze się zrobiły, ale przy współpracy zespołu udaje się dotrzeć na szczyt.
Gdy wymarzliśmy wystarczająco, zebraliśmy się do domu.
Na ścianie zostawiliśmy nieco zakłopotany męski zespół, nad którym wisiała wizja zostawienia sprzętu na drodze z bardzo zwodniczą wyceną. Cóż, ostrzegaliśmy.
Oj pospało się solidnie. Choć Ci ambitni pobiegli na przedpołudniowe zakupy. Po obiedzie wyprawa w skałki w Jurze całą trójką. Aiguille de Baulmes, kolejne z ulubionych miejsc wspinaczkowych.
Niełatwo wybrać, co najpierw zaatakować w korytarzu
Choć po chwili już pierwsze balety na ścianie mają miejsce
Na ścianie słońce operuje, ale korytarzem ciągnie zimny prąd, ciągnie.
Drogi jakoś od zeszłego sezonu trudniejsze się zrobiły, ale przy współpracy zespołu udaje się dotrzeć na szczyt.
Gdy wymarzliśmy wystarczająco, zebraliśmy się do domu.
Na ścianie zostawiliśmy nieco zakłopotany męski zespół, nad którym wisiała wizja zostawienia sprzętu na drodze z bardzo zwodniczą wyceną. Cóż, ostrzegaliśmy.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela
Znów długie spanie (dziesiąta? to niemożliwe, że jest już dziesiąta?!), w dzień upał, a pod wieczór miły spacer nad jeziorem na zakończenie tego pięknego tygodnia. Ostatnie piwko w knajpce w małym porcie i od poniedziałku trzeba było wrócić do szarej rzeczywistości.
Środa 10/09/2014
40'E, 5.42km, 7:22km/h, buty Go Bionic
O jak sztywno, oj jak ciężko. A po brzuchu przewalała się bezlitośnie ta wciągnięta paczka suszonych owoców. Koniec biegu w głównym porcie, nieco rozciągania na ławeczce pod Migrosem i spacer pod górę do domu.
Czwartek 11/09/2014
Wspinaczka, ok.3h
Powrót na ściankę do Sottens, miłe powitania z obsługą i znajomkami. Podczas wspinania zdecydowanie znać brak wytrenowania. 5a jeszcze idzie, na 5b trzeba odpoczywać, by oddech złapać, a te 5c to już takie ciężkie poustawiali, że przejść nie idzie. Na pewno tak wcześniej nie było. Pan małżonek pociesza, że za 2-3 tygodnie powienien nam się zmienić punkt widzenia. I oby też skóra nabrała wytrzymałości.
Piątek 12/09/2014
39'30''E, 5.5km, 7:11min/km, buty Go Bionic
Wybieg z pracy nad jezioro. Znów jakoś ciężko, więc przystajemy na plan 40 minut. Nad jeziorem dużo biegaczy, wytrwale szuramy swoje. No, chociaż tempo ciut lepsze niż w środę (pomimo podbiegu powrotnego).
Znów długie spanie (dziesiąta? to niemożliwe, że jest już dziesiąta?!), w dzień upał, a pod wieczór miły spacer nad jeziorem na zakończenie tego pięknego tygodnia. Ostatnie piwko w knajpce w małym porcie i od poniedziałku trzeba było wrócić do szarej rzeczywistości.
Środa 10/09/2014
40'E, 5.42km, 7:22km/h, buty Go Bionic
O jak sztywno, oj jak ciężko. A po brzuchu przewalała się bezlitośnie ta wciągnięta paczka suszonych owoców. Koniec biegu w głównym porcie, nieco rozciągania na ławeczce pod Migrosem i spacer pod górę do domu.
Czwartek 11/09/2014
Wspinaczka, ok.3h
Powrót na ściankę do Sottens, miłe powitania z obsługą i znajomkami. Podczas wspinania zdecydowanie znać brak wytrenowania. 5a jeszcze idzie, na 5b trzeba odpoczywać, by oddech złapać, a te 5c to już takie ciężkie poustawiali, że przejść nie idzie. Na pewno tak wcześniej nie było. Pan małżonek pociesza, że za 2-3 tygodnie powienien nam się zmienić punkt widzenia. I oby też skóra nabrała wytrzymałości.
Piątek 12/09/2014
39'30''E, 5.5km, 7:11min/km, buty Go Bionic
Wybieg z pracy nad jezioro. Znów jakoś ciężko, więc przystajemy na plan 40 minut. Nad jeziorem dużo biegaczy, wytrwale szuramy swoje. No, chociaż tempo ciut lepsze niż w środę (pomimo podbiegu powrotnego).
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 13/09/2014
1hE, 8.36km, 7:11 min/km, buty Go Bionic
Wieczorową wietrzną porą wyszliśmy zmierzyć się z wyzwaniem godziny biegu. Wiatr trochę kręcący, czyli najczęściej w twarz, ale pogoda w sumie dobra do biegania - chłodzenie non stop. A pomyśleć, że po obiedzie zbyt ostre słońce spędziło mnie z balkonu. Chyba naprawdę niebawem będzie to trzeba zacząć oficjalnie nazywać jesienią - jak zagrzeje to miło, jak zawieje lub po prostu o mglistym poranku - też miło, tylko chłodniej. Biegło się zdecydowanie najlepiej z biegów tego tygodnia. Wreszcie nie było takiej sztywności w nieszczęsnych dolnych kończynach. No w prawej stronie trochę ciągnie z boku, ale to wiem, że od siedzenia za dużo - po kulszowym problem leci. Biegło się w miarę w rytmie, tzn. do czasu powrotu przez pod górę. Tam walka była. Bo nogi tak ciężkie jak zwykle są tuż pod koniec najgorszego odcinka, teraz były już w połowie. Ale nic to, kręciłam nimi dzielnie. Ale jak spoglądałam na pana małżonka kilka metrów przede mną, to się zdawało, że on bardziej idzie niż biegnie. A skoro poruszaliśmy się takim samym tempem... W każdym razie dobiegłam. Trasa do portu w Lutry i z powrotem. Jutro Vanil Noir.
1hE, 8.36km, 7:11 min/km, buty Go Bionic
Wieczorową wietrzną porą wyszliśmy zmierzyć się z wyzwaniem godziny biegu. Wiatr trochę kręcący, czyli najczęściej w twarz, ale pogoda w sumie dobra do biegania - chłodzenie non stop. A pomyśleć, że po obiedzie zbyt ostre słońce spędziło mnie z balkonu. Chyba naprawdę niebawem będzie to trzeba zacząć oficjalnie nazywać jesienią - jak zagrzeje to miło, jak zawieje lub po prostu o mglistym poranku - też miło, tylko chłodniej. Biegło się zdecydowanie najlepiej z biegów tego tygodnia. Wreszcie nie było takiej sztywności w nieszczęsnych dolnych kończynach. No w prawej stronie trochę ciągnie z boku, ale to wiem, że od siedzenia za dużo - po kulszowym problem leci. Biegło się w miarę w rytmie, tzn. do czasu powrotu przez pod górę. Tam walka była. Bo nogi tak ciężkie jak zwykle są tuż pod koniec najgorszego odcinka, teraz były już w połowie. Ale nic to, kręciłam nimi dzielnie. Ale jak spoglądałam na pana małżonka kilka metrów przede mną, to się zdawało, że on bardziej idzie niż biegnie. A skoro poruszaliśmy się takim samym tempem... W każdym razie dobiegłam. Trasa do portu w Lutry i z powrotem. Jutro Vanil Noir.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 14/09/2014
No i był Vanil Noir. Chociaż nasz samochodowy GPS uparcie twierdził, że miejsce, z którego planowaliśmy zacząć nasz atak nie istnieje/nie jest dostępne znanymi ludzkości środkami lokomocji. Ale przechytrzyliśmy go za pomocą nawigacji ręcznej z mapą z bystrego telefonu (tak, po ostanim romantycznym błądzeniu po niestabilnych rumowiskach wreszcie znalazłam serwis z dobrymi mapami działający dobrze na komórce! ). Ruszyliśmy z Le Patchalet (1173m n.p.m.). Najpierw drogą taką jak autostrada. Tylko nasza prędkość zupełnie nie autostradowa była. Żar lał się z nieba, bezpośrednio w postaci potu do naszych oczu. Kamyczki jakoś turlały się pod nogami. Więc my pod górę naprawdę noga za nogą. W myślach przeglądałam mapę wyprawy, myśląd o możliwych skrótach. Ale wreszcie skręciliśmy z autostrady na błotnistą ścieżkę. Nic, że rozdeptaną przez krowy, grunt, że w cieniu. I jakoś tak gaworząc przez ten las wyszliśmy na uroczą łąkę pomiędzy skalnymi ścianami. Którą dzieliliśmy jedynie ze świstakami, bo krowy już - przedwcześnie - sezon pastwiskowy zakończyły. Łąka niewiennie wyglądała płasko, ale coś nam wolno szła, a na kończącej dolinę "ścianie" przełęczy Bounavalette sapaliśmy jak miechy.
Ale prawdziwa ściana zaczęła się dopiero za przełęczą. I to taka skalna. Już gołe ręce zaczęły być bardziej przydatne od kijków. Margines błędów zmalał do zera. Na przełęczy nr 2, na skalistej grani, przywitała nas tabliczka: "Uwaga, ścieżka pomiędzy przełęczą Boriere i szczytem Vanil Noir nieużywalna". Hmmm... na ścieżce w tamtą stronę widać sporo ludzi. I nie napisane: zamknięte czy zakaz, tylko tak dziwnie. No to podejdźmy kawałek, zobaczymy, ludzi podpytamy. Dorwałam dwóch chłopaków wracających ze szczytu akurat na pierwszym ma serio wspinaczkowym kawałku. Powiedzieli, że nic szczególnego nie widzieli, teren jest "czujny", ale bez niespodzianek (jakieś rolling stones, coś wymyte czy kable wyrwane). Z przyjemnością więc tańczyliśmy na ostrzach krasowych noży omijając dziury na rozległym lapiazie. I wreszcie rzeczona "boriera". Z kablem nowiutkim. I ziejącą pustką bo obu stronach cieniutkiego skalnego mostku. Chwyty na skale wypolerowane na błysk przez nerwowo zaciśnięte ręce. Ale jak panikarzem pierwszoligowym jestem, tak zupełnie mnie to nie ruszyło. A nawet pan małżonek skomentował, że choć nie trudno, to nieswojo. Jeszcze wąziutka śliska ścieżka wśród traw (i kto by się tu bał skał, skały to rock solid są , podczas gdy te podstępne trawki), gdzie pan małżonek co chwila mnie istruował - trzymaj się czegoś pewnego naprawdę dobrze. Trochę dyszenia na ostaniej (mocno nachylonej) prostej i szczyt.
Z chmurami do syta, ale coś niecoś w przebłyskach ujrzeliśmy. Na przykład charakterystyczne linie Gastlosen. Jak wymarzliśmy i skończyliśmy filmowy projekt - niespodziankę dla koleżanki - to ruszyliśmy wprost w mgłę w dół. Znów wąski trawersik po błocie, ale tym razem z łańcuchem u boku cały czas. Potem nieco wygodniej na pod granią a w momencie przeskakiwania na drugą stronę masywu - trzy kozice w bonusie. Droga na dno doliny przez niezliczone serpentymy po turlających się kamyczkach dłużyła się niemiłosiernie. Końca we mgle zdecydowanie nie było widać, jeno świstaki gwizdały na nas groźnie gdzieś z białego tumanu. Jak się wreszcie skończyła ta mordęga, to po krótkim ożywczym podejściu zaczęło się jeszcze bardziej monotonne zejście wśród pastwisk aż do samochodu. Ale kiedy już na czworogłowe pozwolą, to o tym zejściu szybko zapomnimy, zaś urocza droga na szczyt i ten piękny dzień zostaną w pamięci na długo.
Około 12.5km, 1400m w górę i w dół. 8h w akcji, po odliczeniu przerw filmowo-żywienionych trochę ponad 6h. Wróciliśmy wściekle głodni. I pierwszy raz czuję plecki od machania kijkami na wyprawie pieszej. A jak się z (za) Beatą wyciągałam na rękach i rzęsach na przełęcz Golette to nazajutrz nie czułam tych okolic nic a nic.
Klimaty tam na górze
i lokalsi na tle lapiazu.
No i był Vanil Noir. Chociaż nasz samochodowy GPS uparcie twierdził, że miejsce, z którego planowaliśmy zacząć nasz atak nie istnieje/nie jest dostępne znanymi ludzkości środkami lokomocji. Ale przechytrzyliśmy go za pomocą nawigacji ręcznej z mapą z bystrego telefonu (tak, po ostanim romantycznym błądzeniu po niestabilnych rumowiskach wreszcie znalazłam serwis z dobrymi mapami działający dobrze na komórce! ). Ruszyliśmy z Le Patchalet (1173m n.p.m.). Najpierw drogą taką jak autostrada. Tylko nasza prędkość zupełnie nie autostradowa była. Żar lał się z nieba, bezpośrednio w postaci potu do naszych oczu. Kamyczki jakoś turlały się pod nogami. Więc my pod górę naprawdę noga za nogą. W myślach przeglądałam mapę wyprawy, myśląd o możliwych skrótach. Ale wreszcie skręciliśmy z autostrady na błotnistą ścieżkę. Nic, że rozdeptaną przez krowy, grunt, że w cieniu. I jakoś tak gaworząc przez ten las wyszliśmy na uroczą łąkę pomiędzy skalnymi ścianami. Którą dzieliliśmy jedynie ze świstakami, bo krowy już - przedwcześnie - sezon pastwiskowy zakończyły. Łąka niewiennie wyglądała płasko, ale coś nam wolno szła, a na kończącej dolinę "ścianie" przełęczy Bounavalette sapaliśmy jak miechy.
Ale prawdziwa ściana zaczęła się dopiero za przełęczą. I to taka skalna. Już gołe ręce zaczęły być bardziej przydatne od kijków. Margines błędów zmalał do zera. Na przełęczy nr 2, na skalistej grani, przywitała nas tabliczka: "Uwaga, ścieżka pomiędzy przełęczą Boriere i szczytem Vanil Noir nieużywalna". Hmmm... na ścieżce w tamtą stronę widać sporo ludzi. I nie napisane: zamknięte czy zakaz, tylko tak dziwnie. No to podejdźmy kawałek, zobaczymy, ludzi podpytamy. Dorwałam dwóch chłopaków wracających ze szczytu akurat na pierwszym ma serio wspinaczkowym kawałku. Powiedzieli, że nic szczególnego nie widzieli, teren jest "czujny", ale bez niespodzianek (jakieś rolling stones, coś wymyte czy kable wyrwane). Z przyjemnością więc tańczyliśmy na ostrzach krasowych noży omijając dziury na rozległym lapiazie. I wreszcie rzeczona "boriera". Z kablem nowiutkim. I ziejącą pustką bo obu stronach cieniutkiego skalnego mostku. Chwyty na skale wypolerowane na błysk przez nerwowo zaciśnięte ręce. Ale jak panikarzem pierwszoligowym jestem, tak zupełnie mnie to nie ruszyło. A nawet pan małżonek skomentował, że choć nie trudno, to nieswojo. Jeszcze wąziutka śliska ścieżka wśród traw (i kto by się tu bał skał, skały to rock solid są , podczas gdy te podstępne trawki), gdzie pan małżonek co chwila mnie istruował - trzymaj się czegoś pewnego naprawdę dobrze. Trochę dyszenia na ostaniej (mocno nachylonej) prostej i szczyt.
Z chmurami do syta, ale coś niecoś w przebłyskach ujrzeliśmy. Na przykład charakterystyczne linie Gastlosen. Jak wymarzliśmy i skończyliśmy filmowy projekt - niespodziankę dla koleżanki - to ruszyliśmy wprost w mgłę w dół. Znów wąski trawersik po błocie, ale tym razem z łańcuchem u boku cały czas. Potem nieco wygodniej na pod granią a w momencie przeskakiwania na drugą stronę masywu - trzy kozice w bonusie. Droga na dno doliny przez niezliczone serpentymy po turlających się kamyczkach dłużyła się niemiłosiernie. Końca we mgle zdecydowanie nie było widać, jeno świstaki gwizdały na nas groźnie gdzieś z białego tumanu. Jak się wreszcie skończyła ta mordęga, to po krótkim ożywczym podejściu zaczęło się jeszcze bardziej monotonne zejście wśród pastwisk aż do samochodu. Ale kiedy już na czworogłowe pozwolą, to o tym zejściu szybko zapomnimy, zaś urocza droga na szczyt i ten piękny dzień zostaną w pamięci na długo.
Około 12.5km, 1400m w górę i w dół. 8h w akcji, po odliczeniu przerw filmowo-żywienionych trochę ponad 6h. Wróciliśmy wściekle głodni. I pierwszy raz czuję plecki od machania kijkami na wyprawie pieszej. A jak się z (za) Beatą wyciągałam na rękach i rzęsach na przełęcz Golette to nazajutrz nie czułam tych okolic nic a nic.
Klimaty tam na górze
i lokalsi na tle lapiazu.
Ostatnio zmieniony 30 wrz 2014, 18:32 przez strasb, łącznie zmieniany 1 raz.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 16/09/2014
38'17'' E, 5.06 km, 7:33 min/km, buty Go Bionic
Na rozruszanie obolałych czwórek. Rzadko o tak wczesnej (popołudniowej) porze biegamy w pobliżu domu - dziwnie dużo ludzi było. Najpierw potoczyliśmy się łagodnie w dół - coby ciężkim nogą nieco pomóc. Myślałam sobie - potem poszuramy na płaskim i pod górkę do domu krótką drogą od portu marszem. Ale mieliśmy dokładnie 40 minut czasu, uświadomiłam sobie, że albo ten spacerek, albo prysznic przed wyjściem do knajpy. Cóż było robić, wybraliśmy powrót tą samą trasą, którą przybiegliśmy. Zawrotkę zrobiliśmy bliżej 19 niż 20 minut, bo byliśmy pewni, że pod górkę będziemy się ślamazarzyć. A tu niespodzianka - zwolniliśmy bardzo nieznacznie na najgorszym kawałku, a końcówkę to już lecieliśmy jak na skrzydłach - i pod domem byliśmy nawet za wcześniej. Półtorej minuty więcej na prysznic - przydało się.
38'17'' E, 5.06 km, 7:33 min/km, buty Go Bionic
Na rozruszanie obolałych czwórek. Rzadko o tak wczesnej (popołudniowej) porze biegamy w pobliżu domu - dziwnie dużo ludzi było. Najpierw potoczyliśmy się łagodnie w dół - coby ciężkim nogą nieco pomóc. Myślałam sobie - potem poszuramy na płaskim i pod górkę do domu krótką drogą od portu marszem. Ale mieliśmy dokładnie 40 minut czasu, uświadomiłam sobie, że albo ten spacerek, albo prysznic przed wyjściem do knajpy. Cóż było robić, wybraliśmy powrót tą samą trasą, którą przybiegliśmy. Zawrotkę zrobiliśmy bliżej 19 niż 20 minut, bo byliśmy pewni, że pod górkę będziemy się ślamazarzyć. A tu niespodzianka - zwolniliśmy bardzo nieznacznie na najgorszym kawałku, a końcówkę to już lecieliśmy jak na skrzydłach - i pod domem byliśmy nawet za wcześniej. Półtorej minuty więcej na prysznic - przydało się.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 17/09/2014
Wspinaczka 3h
Ależ postęp od ostatniego razu. Skóra lepiej, mięśnie nieco lepiej, chociaż może to w dużej części też kwestia lepszego nastawienia? Wciąż w nie każdy sposób mogę stanąć na stopniu, ale zwykle da się to obejść. Postępy motywują. A spotkanie ze znajomymi to kolejny miły dodatek.
Wspinaczka 3h
Ależ postęp od ostatniego razu. Skóra lepiej, mięśnie nieco lepiej, chociaż może to w dużej części też kwestia lepszego nastawienia? Wciąż w nie każdy sposób mogę stanąć na stopniu, ale zwykle da się to obejść. Postępy motywują. A spotkanie ze znajomymi to kolejny miły dodatek.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek 18/09/2014
40'04'' BNP, 5.94km, buty Go Bionic
Trening, którego miało już nie być, a wyszedł jako ładne BNP. Puste ulice o tak późnej porze, więc można się było rozpędzić. I temperatura akurat do biegania (choć i tak ociekający potem wróciliśmy). Trasa wybrała się sama - nogi automatycznie poniosły najczęstszą trasą. Założenie: 40', byle się pokulać, bo nie do końca przemyślana kolacja w żołądku może życie uprzykrzać. Pierwszy km dostojnie, pyta się pan małżonek: "To może szybciej?". "Nie" - odpowiedziałam. I w konsekwencji potem już było tylko szybciej. Najpierw nieświadomie, potem już mi zakiełkował pomysł, że może by fajny BNP wyszedł. Więc starałam się nie zwalniać, tylko dzielnie gonić nadającego tempo. Obawiałam się, czy dam radę, ale starałam się wyobrazić sobie, że to ostatnie km jakiegoś wyścigu i wyszło jak wyszło.
7:31 min/km
6:59 min/km
6:59 min/km - niby nie szybciej, ale to właśnie tu zamiast z górki zaczyna się płaskie
6:37 min/km
6:31 min/km
6:07 min/km
No i ogólnie, nawet jeśli tempo jeszcze dość dostojne, to nogi jakoś tak fajnie dynamiczniej pracują.
40'04'' BNP, 5.94km, buty Go Bionic
Trening, którego miało już nie być, a wyszedł jako ładne BNP. Puste ulice o tak późnej porze, więc można się było rozpędzić. I temperatura akurat do biegania (choć i tak ociekający potem wróciliśmy). Trasa wybrała się sama - nogi automatycznie poniosły najczęstszą trasą. Założenie: 40', byle się pokulać, bo nie do końca przemyślana kolacja w żołądku może życie uprzykrzać. Pierwszy km dostojnie, pyta się pan małżonek: "To może szybciej?". "Nie" - odpowiedziałam. I w konsekwencji potem już było tylko szybciej. Najpierw nieświadomie, potem już mi zakiełkował pomysł, że może by fajny BNP wyszedł. Więc starałam się nie zwalniać, tylko dzielnie gonić nadającego tempo. Obawiałam się, czy dam radę, ale starałam się wyobrazić sobie, że to ostatnie km jakiegoś wyścigu i wyszło jak wyszło.
7:31 min/km
6:59 min/km
6:59 min/km - niby nie szybciej, ale to właśnie tu zamiast z górki zaczyna się płaskie
6:37 min/km
6:31 min/km
6:07 min/km
No i ogólnie, nawet jeśli tempo jeszcze dość dostojne, to nogi jakoś tak fajnie dynamiczniej pracują.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 20/09/2014
Wspinaczka 3.5h
Niespodziwanie dobra pogoda przywitała nas o późnym poranku, gdy już zwlekliśmy się z łóżka. Plany na sobotę powoli się wyjaśniały, wyglądało na to, że popołudnie mamy do zagospodarowania np. na wspinanie. Było tak ładnie, że niby aż głupio było nie pojechać na zewnątrz, ale cóż, mieliśmy ochotę na ściankę. Więc pojechaliśmy (a jakieś 2h później zaczęło padać ). I wspinało nam się wyśmienicie. Wszystko na sali poniżej 5c padło. A i na ciekawej 5c+ sporo podziałałam. Co za przyjemne oczucie: kondycja wraca, wyczucie własnego ciała wraca, głowa (w miarę) pod kontrolą.
30'07''E, 4.22km, 7:08 min/km, buty Go Bionic
Po kolacji i jej plus minus strawieniu. Po mokrych pustych ulicach. Uczucie podobne jak w czwartek - pomino niewyjątkowego tempa nogi latają wyżej i dynamiczniej.
Wspinaczka 3.5h
Niespodziwanie dobra pogoda przywitała nas o późnym poranku, gdy już zwlekliśmy się z łóżka. Plany na sobotę powoli się wyjaśniały, wyglądało na to, że popołudnie mamy do zagospodarowania np. na wspinanie. Było tak ładnie, że niby aż głupio było nie pojechać na zewnątrz, ale cóż, mieliśmy ochotę na ściankę. Więc pojechaliśmy (a jakieś 2h później zaczęło padać ). I wspinało nam się wyśmienicie. Wszystko na sali poniżej 5c padło. A i na ciekawej 5c+ sporo podziałałam. Co za przyjemne oczucie: kondycja wraca, wyczucie własnego ciała wraca, głowa (w miarę) pod kontrolą.
30'07''E, 4.22km, 7:08 min/km, buty Go Bionic
Po kolacji i jej plus minus strawieniu. Po mokrych pustych ulicach. Uczucie podobne jak w czwartek - pomino niewyjątkowego tempa nogi latają wyżej i dynamiczniej.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 21/09/2014
Long run 1h10', 9.72km, 7:12 min/km, buty Go Bionic
No to już chyba można nazywać długim wybieganiem. Tak jak i tę pogodę wreszcie można by nazywać latem. Zakładam więc (biegową) kiecę i lecę. Najpierw jak zwykle w dół w stronę ronda Maladiere, ale niewiele przed nim odbijam do góry, by zaliczyć rundkę przez Vallee de la Jeunesse - miły zbieg wśród zieleni, w ogrodzie różanym wciąż jeszcze dużo kwiatów. Przejściami podziemnymi przecinam rondo Maladiere i hop jestem w parku Vidy nad brzegiem jeziora. Trochę pokręciłam się po scieżce fińskiej miło ukrytej w cieniu, nieco poopalałam się na bardziej odsłoniętych alejkach. Fajnie być w niedziele na Vidy - szczególnie, gdy sezon grillowy już mocno przygasł. Fajnie być pośród uśmiechniętych, zrelaksowanych ludzi, którzy spacerują, maszerują, biegną, rowerują, rolkują, pływają lub po prostu łapią chwilę na świeżym powietrzu. I nawet jeśli nogi szurają już wyraźnie bardziej niż na początku dystansu,to bryza przyjemnie chłodzi i można sobie łatwo wpaść w biegowy rytm i połykać kilometry.
Miły biegowy kolega napisał mi dziś maila. No i to jestem zapisana po raz kolejny na Defis du Jubile, na których dla oszczędności nogi mnie miało nie być. Nie poradzę, uwielbiam tę imprezę.
Long run 1h10', 9.72km, 7:12 min/km, buty Go Bionic
No to już chyba można nazywać długim wybieganiem. Tak jak i tę pogodę wreszcie można by nazywać latem. Zakładam więc (biegową) kiecę i lecę. Najpierw jak zwykle w dół w stronę ronda Maladiere, ale niewiele przed nim odbijam do góry, by zaliczyć rundkę przez Vallee de la Jeunesse - miły zbieg wśród zieleni, w ogrodzie różanym wciąż jeszcze dużo kwiatów. Przejściami podziemnymi przecinam rondo Maladiere i hop jestem w parku Vidy nad brzegiem jeziora. Trochę pokręciłam się po scieżce fińskiej miło ukrytej w cieniu, nieco poopalałam się na bardziej odsłoniętych alejkach. Fajnie być w niedziele na Vidy - szczególnie, gdy sezon grillowy już mocno przygasł. Fajnie być pośród uśmiechniętych, zrelaksowanych ludzi, którzy spacerują, maszerują, biegną, rowerują, rolkują, pływają lub po prostu łapią chwilę na świeżym powietrzu. I nawet jeśli nogi szurają już wyraźnie bardziej niż na początku dystansu,to bryza przyjemnie chłodzi i można sobie łatwo wpaść w biegowy rytm i połykać kilometry.
Miły biegowy kolega napisał mi dziś maila. No i to jestem zapisana po raz kolejny na Defis du Jubile, na których dla oszczędności nogi mnie miało nie być. Nie poradzę, uwielbiam tę imprezę.