Piątek 15/08
godz. 11:50, temp 25C, słonecznie i lekko wietrznie
Dystans: 21km 110m
Czas:2h 00min 46s
Tempo:05:43/km
Prędkość:10.49 km/h
Puls: średni: 158, maks: 172
sporo się spodziewałem po dzisiejszym treningu, część wyszła a nad niektórymi muszę jeszcze popracować i tak na plus:
- jest życiówka treningowa na 10km / 54:01
- najdłuższy bieg (18,5km)
- przebyłem dystans półmaratonu
na minus
- nie przebiegłem połówki
- nie złamałem 2h
- nie umiem jeść i pić podczas biegu
a było to tak ...
Z partyzanta nie będę biegł takiej 20 więc rano sprawdzona owsianka, na godzinkę przed połówka bułki razowej z dżemem i przed wyjściem pół banana. Poprosiłem również żonkę żeby mi dziś towarzyszyła na rowerze jako zabezpieczenie żywieniowe (banany i woda). Plan był żeby zrobić 20km z tempem poniżej 6min/km, na 4, 8, 12, 14, 16km woda a 10, 14, 18 km po pół banana. 10 minut rozgrzewki i ruszam, mimo wysokiej temp. biegnie się dobrze, tempo super tylko po 5km zaczynam się martwić bo żonka nie dogoniła mnie jeszcze na rowerze, 8km tempo dobre i dalej jej nie ma - cały plan zaczyna się walić, mówię sobie dobra robię życiówkę na 10 a dalej zobaczymy, po 10km wchodzi 54:01 super jest życiówka treningowa - zwalniam. Zaczynam się martwić czemu jej jeszcze nie ma i czy coś się stało. Dopiero dogania mnie na 13 km, wreszcie woda, pół kubka - próba picia w trakcie biegu źle wychodzi, na 14 połówka banana, staram się zjeść go powoli i bawię się z nim dobre 3 minuty, wrażenie jak by mi ktoś cegłę do żołądka wsadził, źle się z tym czuje. Na 16 kolejna woda, pierwszy łyk nie wchodzi, przechodzę na chwilkę do marszu żeby się napić. Słodko nie jest zmęczony jestem już mocno, nie chcę już ryzykować z jedzeniem. Na 18,5 km czeka woda, dociągam resztką sił, nawet nie myślę żeby pić w trakcie biegu. Marsz, mam zawroty głowy źle się czuje, kubek z wodą znika szybko i mało, proszę o butelkę muszę się napić, to koniec nigdzie już dalej nie pobiegnę, głowa do dołu i maszeruje, tysiące myśli, woda się skończyła, zegarek zapikał że tętno spadło, odwróciłem się przeszedłem może z 200-300m, stawiam butelkę na jezdni żeby ją żona zabrała i zaczynam truchtać. Zegarek zapikał został ostatni 20km, nie patrzę już na niego tempo/puls nie ważne biegnę tak jak mi organizm podpowiada włącza się pozytywne myślenie, pozostaje podbieg na wiadukt i jest 20km. A teraz to jest z górki więc jak nie dociągnąć do 21, chyba banan zaczyna działać bo jest energia, pik pik i 21 to na koniec 100m na maxa i marsz. Lekka euforia przebyłem półmaraton nie przebiegłem ale przebyłem, dojeżdża żona z wodą 0,5l, lekkie rozciąganie i marsz do domu.
Czy to była ściana i endorfiny tego nie wiem???
p.s. przed wyjściem nie mogłem znaleźć najchłodniejszej koszulki w której planowałem biec, więc założyłem inną też chłodną ale troszkę luźniejszą i wróciłem jak zraniony zwierz
