BMW Półmaraton Praski
Dystans: 21,097km (atest)
Czas: 1:43:45 (PB)
Średnie tempo: 4:55 min/km
Miejsce K: 56/1380
Miejsce K20: 28/447
Nic już wcześniej nie pisałam, ale miałam w głowie cichy plan na tę połówkę. Czułam się podobnie jak przed półmaratonem PWZ rok temu, kiedy to przystępowałam do poprawiania 1:57:51 z debiutu. Czyli wiedziałam, że życiówka będzie, pytanie jaka. Więc plan: minimum – życiówka w granicach 1:47-48, optimum 1:45, maksimum 1:42-43. Można więc powiedzieć, że zahaczyłam o plan maksimum, co niesamowicie mnie cieszy.
Zaczęło się dobrze. Rytuały przedstartowe odprawione bez przeszkód, w okolice narodowego dotarłam około ósmej. Pogoda była niezła – może nieco za ciepło, ale ogólnie przyjemnie, brak wiatru, opadów, mocnego słońca. Zanosiło się na to, że winę za ewentualną porażkę mogłabym zrzucić wyłącznie na siebie.
Po dwukilometrowej rozgrzewce czułam, że jest mi nieco za gorąco i trochę za bardzo leje się ze mnie. Znowu pomyślałam, że jestem osłabiona, bo łapie mnie przeziębienie po tym całym wypadzie w góry...
Ustawiłam się na samym początku swojej strefy startowej. Jako zawodnik planujący biec poniżej 1:50 załapałam się na pierwszą falę – kolejni lecieli już po drugim strzale startera. 10 minut przed startem przede mną pojawił się jakiś balonik na 1:45, ale szybko zniknął i już nie wrócił. To trochę zaburzyło mój plan trzymania się zająców przez pierwsze 10km. W każdym razie krótko po godzinie 9 ruszyliśmy.
Biegło się ładnie od samego początku, na luzie oddechowym. Zupełnie inaczej niż na marcowym PMW, gdzie musiałam mocno dociskać by utrzymać głupie 5:10-15. Kilometry leciały lekko, zasłuchana w spokojną muzykę z empetrójki momentami byłam nawet zdziwiona, że to już kolejny znacznik i kolejny kilometr. Nie piłam więcej niż jeden łyk na punkcie, bałam się kolki. Byłam przekonana, że i tak mnie dopadnie, taka już moja natura – ale chciałam choć trochę odsunąć w czasie ten moment.
Około ósmego kilometra dogoniłam... Zająców na 1:45. Okazało się byli, ale z jakiegoś powodu grubo przed strefą na 1:45. Szacowałam, że wystartowałam minutę, może półtorej po nich. Wyprzedziłam grupę. Ciągle chciało mi się biec szybciej, ale wiedziałam, że w pierwszej połowie dystansu to pewnie podpucha organizmu i lecenie po 4:50 nie jest raczej dobrym pomysłem. Mimo to ciągle biegłam nieco szybciej niż na 1:45 i już wtedy wiedziałam, że stać mnie dziś na trochę więcej niż złamanie tej bariery. 10km minęłam po 49 minutach i 14 sekundach. Poczekałam jeszcze do jedenastego, a potem zwolniłam hamulce.
Do czternastego leciałam bliżej 4:50 niż 5:00. I nie wiem, czy to wina tego przyspieszenia, czy w ogóle zbyt mocnego tempa od początku, ale potem mnie lekko ścięło. Do mety było jednak na tyle blisko, że poddanie się nie było możliwą opcją. Nie udało mi się przyspieszyć, ale dawałam radę utrzymać tempo w granicach 5:00, co przynajmniej gwarantowało nie stracenie wyrobionego zapasu. Najwolniejszy kilometr pokonałam w około 5:05, tam, gdzie był jedyny lekko odczuwalny podbieg na trasie (tzn. taki, że w pierwszej połowie dystansu pewnie bym go w ogóle nie zauważyła, ale po 15km to już gorzej). Pamiętam, że po obydwu stronach trasy stało mnóstwo kibiców, którzy wkurwiali mnie niesamowicie, tzn. nie sami kibice, tylko te wuwuzele, czy inne gówno. Gdybym nie była tak zadyszana, pewnie krzyknęłabym, żeby zamknęli japy. Muzyka na moim odtwarzaczu przeszła już w mocniejsze motywujące kawałki i w ogóle jej wówczas nie słyszałam. Tak, kiedy jestem zmęczona jestem bardzo niemiła bez powodu.
Można powiedzieć, że zrobiło się ciężko. Jakoś nie szło przyspieszyć, oczywiście pojawiła się kolka. Pilnowałam tylko tej cholernej dupy, o której już kiedyś pisałam. W sensie, że kiedy się zmęczę, wypinam się, garbię i zwalniam. No, takie ogólne skiepszczenie postawy. Wychodzi na to, że bieganie „jak baba” jest możliwe tylko w wolnym tempie – zawsze to jakiś wyznacznik.
Minąwszy znacznik dwudziestego kilometra zobaczyłam na zegarku 1:38:38. 1:45 było więc złamane z zapasem, ale moje ambicje już od ponad godziny były wyższe. Wyszło, że na 1:43:XX muszę przebiec ostatnie 1,1km w mniej niż 5:20. Niby niedużo, ale biorąc pod uwagę średnią z ostatniej piątki i fakt, że dwudziesty kilometr poleciałam w jakieś 5:03, oznaczało to zwiększenie tempa. „Cóż, skarbie, wiedziałaś, na co się piszesz, wiedziałaś, że będziesz cierpieć, przyjmij to teraz na twoją miękką klatę” - pomyślałam. Mentalnie westchnęłam – w rzeczywistości od dawna dyszałam jak parowóz – i przyspieszyłam.
Zbyt często spoglądałam na zegarek przez ten czas. „No, kobito, jeszcze cztery minuty dobrego biegu. Jeśli będziesz biec szybciej, będziesz się krócej męczyć”. Zaliczyłam dwa czy trzy zakręty przed metą. Przed ostatnim jeszcze raz zerknęłam na zegarek – 1:43:25. Nie miałam pojęcia, ile było wówczas do mety, ale wyrwałam. Metę, jak już wiadomo, minęłam w czasie 1:43:45, przebiegając ostatnie 1,1km w 5:07, czyli w tempie ok. 4:40/km. Można więc powiedzieć, że tę trójkę w wyniku wyrwałam na finiszu.
Przy okazji zaliczyłam życiówkę na 15km – 1:13:44. W ogóle czas na trochę więcej liczb (dystans – czas – tempo odcinka 5km (ostatni 6,1km) – miejsce open):
5km – 22:47min – 4:57 min/km – 1614
10km – 49:14min – 4:53 min/km – 1434
15km – 1:13:44min – 4:54 min/km - 1285
21,1km – 1:43:45min – 4:55 min/km – 1113
Jak widać taktycznie jakaś rewelacja nie wyszła (EDIT - był błąd w obliczeniach, okazało się, że jednak bieg był całkiem równy

), ale i tak nie najgorzej. Wątpię, bym przy wolniejszym początku pobiegła lepiej. Przyspieszanie na zmęczonych nogach po prostu mi nie wychodzi. Przerabiałam to już na PMW, gdzie nie udało mi się nadrobić celowej straty z pierwszych kilometrów.
W ogóle miałam jakąś taką psychiczną barierę przed biegnięciem połówki szybciej niż 5 min/km. No bo jak to, przecież od tej granicy zaczynają się jakieś kosmiczne prędkości, powodujące wypluwanie płuc. Cóż, okazało się, że jednak nie.

Niemniej i dzień był perfekcyjny do życiówek pod wieloma względami, wynik jest świetny i bardzo się z tego cieszę. Marcowa życiówka zbita o 5:46. Ciągle trochę w to nie wierzę.
Parę miesięcy temu pisałam, że nie widzę przeszkód, żebym kiedyś biegała połówkę w 1:40. Okazało się, że ten cel jest bliżej, niż sądziłam. Nie wątpię, że jest realny, szczególnie, że mam ogromne rezerwy w wadze, diecie i ogólnie trybie życia, który delikatnie mówiąc jest daleki od zdrowego.
Ale zacznę z nich korzystać dopiero, gdy kolejna sesja interwałów nie przyniesie efektów.
Wyszło, że w moim przypadku intensywność > objętość. Ta druga była niewiele wyższa niż rok temu, gdy pobiegłam 1:50:20, ale dorzuciłam potężne interwały, no i mój ostatni pomysł w postaci tempa półmaratońskiego na longu. Poskutkowało, w przeciwieństwie do klepania >70km/tydzień z zimy i wczesnej wiosny.
Przebiłam kalkulator bieganie.pl, który z czerwcowej piątki wróżył mi 1:44:59 w połówce. Cóż, zawsze mówiłam, że piątkę biegam „za wolno”.
Przede mną kolejny tydzień – regen, a potem lekkie podbicie intensywności przed lubelską dychą. Piję se teraz piwo Bojan Strażackie. Polecam.
Aaa, jeszcze na koniec coś z nowej płyty zespołu Godsmack:
TAKE THAT SHIT OUT LOUDER, MAKE IT ALL GO FASTER
EDIT: Kurna, tydzień po zawodach połapałam się, że źle policzyłam średnie tempo ostatniego odcinka

przyjmując błędnie dystans 6km zamiast 6,1km. To zmienia postać rzeczy - średnie tempo odcinka 15km-meta to wówczas 4:55 min/km, a nie 5 min/km. Dzięki temu bieg wygląda pięknie, takie równe tempo i w ogóle.
