Jak ktoś chce zobaczyć trasę, to odsyłam tutaj
http://connect.garmin.com/activity/490890938
i potem
http://connect.garmin.com/activity/490890899
Całości nie ma, bo mój Garmin nie wytrzyma dłużej niż 8 godzin, 110 to jednak taki najprostszy model. I tak jestem zadowolona, że tyle zarejestrował. Po 7 godzinach zaczął migać znacznik baterii, więc zachowałam pierwszą aktywność i od razu włączyłam następną, żeby zobaczyć ile wytrzyma sygnalizując „batery low” okazuje się, że zarejestrował pełną godzinę. Zachowałam wtedy drugą aktywność i zaczęłam trzecią, ale wtedy dosłownie po 2 minutach padł i po tej trzeciej nie został nawet ślad w pamięci zegarka czyli wyszło nieźle i tak jak się spodziewałam.
Wracając do trasy ultra. Na początku i na końcu miało być okrążenie Błoń, czyli 3,5 km zanim na dobre zaczniesz wyścig i zanim go skończysz! To początkowe było ok., choć ludzie wypruli do przodu – ja się trzymałam tempa 6:40 i byłam bardzo w tyle. Potem przez 10km robiłam swoje czyli 5 minut biegu, 1 minuta marszu. Z przerwami na siusiu w krzaczkach albo pod mostem. Pogoda piękna, widoki jeszcze lepsze, czułam się rewelacyjnie. Koło 15 km dogoniłam uczestnika przed mną i już razem biegliśmy aż do 25 km. Potem niestety kolega musiał zwolnić przez odnowioną kontuzję, a ja pobiegłam dalej sama aż zamku w Tenczynie i dalej do miasta w poszukiwaniu punktu kontrolnego gdzie była dodatkowo woda, izotonik i banan. Punkt kontrolny miał być na 35 kilometrze, według Garmina wypadł mi na 38km i już myślałam, że go nie znajdę...
Od razu mogę powiedzieć, że w czytaniu map i opisu trasy jestem noga więc od tego momentu przyłączałam się do kogo mogłam, według innego kolegi zagadując wszystkich i tym bardziej uniemożliwiając innym śledzenie znaczników trasy

. Tak czy inaczej tylko dzięki towarzystwu i zdaniu się na innych ostateczna trasa wyszła mi 72-73 km, a byli i tacy co zrobili według ich własnych słów około 100! (w co jestem w stanie uwierzyć słuchając ich opowieści gdzie byli, jak się tam dostali i jak stamtąd schodzili).
Fajne też było to, że od 50km pewna grupka uczestników biegła razem, ale i osobno. Każdy biegł własnym tempem i pokonywał kryzysy, więc albo się było z przodu albo z tyłu, ale też inne osoby miały na ciebie oko i to dodawało otuchy. Było kogo gonić jak się zamarudziło (a to ważne i motywujące), było kogo przeganiać

.
Zmęczenie poczułam dopiero po 6 godzinach biegu, nie wiem czy to adrenalina mnie tak napompowała energią, czy piękna przyroda. Po 7 godzinie przyszedł mały kryzys i wtedy szłam. Potem znowu złapałam wiatr w żagle, no i ostanie 13km to był koszmar. Wyłączył mi się już wtedy Garmin, ale wiedziałam, że jestem już w Krakowie, bardzo blisko i zarazem bardzo daleko mety. Bo niestety bulwar Rudawy ciągnie się długo, koszmarnie długo, tak długo, że nic tylko się załamać. Chodzenie bolało wtedy masakrycznie, nawet nie stopy, ale ścięgna i mięśnie ud przy miednicy. Plus to ogólne zmęczenie i chyba podniesiona temperatura organizmu. Najmniej bolący był trucht na ugiętych nogach i tak zrobiłam większość bulwarów mimo koszmarnego zmęczenia. Każde przejście do marszu z takiego truchtu to była tortura, szkoda, że nie mam tego nagranego, bo wyglądało to jak osoba ucząca się chodzić, wszystko byle nie poruszać miednicą. W ten sposób dobrnęłam do Błoń i nie było wyjścia, rundka honorowa czekała. Na tych 3,5km wypiłam ostatnie łyki wody i jakoś marszotruchtem dotarłam tam gdzie trzeba czyli do mety. Po 9 godzinach i 50 minutach byłam tak zmęczona, że nawet nie miałam siły mówić. Dostałam koc termiczny i butelkę wody, usiadłam obok kolegi, który poczęstował mnie piwem. I wiecie co? Po 10 minutach czułam się genialnie. Po 20 minutach pomyślałam, że szkoda, że się skończyło. Innymi słowami wsiąkłam w ultra....
Potem jeszcze była dekoracja zwycięzców, mojego 3 miejsca wśród kobiet też (na 70km startowały raptem 3 panie). Mogę się pochwalić, że dostałam super daszek, coś co od dawna planowałam sobie kupić! No i oczywiście puchar...
Potem jeszcze posiłek, pół litra piwa w ramach świętowania i do domu. Do domu dojechałam bez przebierania ciuchów. Prawdę mówiąc bałam się ściągnąć skarpetki. Gdy zaczynałam bieg trawa była mokra i po pół godzinie skarpetki też, oczywiście wyschły w trakcie biegu, ale dodając do tego parę potknięć na korzeniach i kamieniach, plus wywinięcie orła na 5km przed metą, bałam się widoku moich własny stóp. Okazało się, że mam dwa pęcherze na tylniej części obu pięt, po dwa czarne paznokcie i to właściwie tyle. Reszta stopy była tylko kosmicznie brudna. Polałam nogi lodowata wodą i walnęłam się do łóżka spać. Po dwóch godzinach obudził mnie straszny ból, więc akurat był czas na umycie zębów i twarzy, nasmarowanie nóg końską maścią i ponowne padnięcie do łóżka. Noc była koszmarna jeśli chodzi o ból, bo bolały całe nogi. A rano? Rano obudziłam się jak po dobrym weselu. Nie wiem czy znacie to uczucie po zarwanej nocy? Człowiek jest słaby i powolny, umysł spowija wata, ale otacza go pełne zadowolenie i ogólnie nic mu nie jest tylko dużo ziewa. No to się tak czułam.
Na dowód, że stopy nie bolały mogę powiedzieć, że w piątek jak gdyby nigdy nic jeździłam samochodem i nie miałam z tym najmniejszych problemów.
Ogólnie wrażenia po ultra mam super. Rewelacyjne widoki, świetna trasa. Logistycznie też ok. Miałam miejsce w plecaku i w ręce na 0,5 litra wody i tylko wymieniałam butelki na wodopojach – pod tym względem super, a łącznie wychlałam na trasie ok. 4 litrów! Sprawdziło się też trzymanie butelki w ręce. Przez całe 10 godzin miałam w ręku zwykłą butelkę z wycięciem (Nałęczowianka i podobne) i sprawdziła się tak dobrze jak super drogi bidon naręczny. Pewnie, że to nie jest rozwiązanie dla każdego, ale dla mnie rewelacja, plusem jest to, że jak butelka jest w ręce to zawsze pamiętasz o piciu. Czy to się sprawdzi na Biegu 7 Dolin? Zależy... ale tym się będę martwić we wrześniu. Aha, bo już oficjalnie jestem zapisana i nawet opłacona na B7D
W dodatku tej wiosny już i tak wiele udało mi się zrobić, więc resztę sezonu biegam bez spiny. Nie znaczy to, że nie będę się starać, szczególnie na maratonie, ale jak akurat w jakimś dniu nie będzie szło, to odpuszczę. Na lato za to planuję dużo wycieczek plenerowych

Plecak już mam jakieś doświadczenie też, więc nic tyko wsiadać w PKS czy bus i jechać do tej Piwnicznej czy Krościenka.
Więcej grzechów nie pamiętam, jak sobie przypomnę to napiszę
