Wiosenny obiadek - danie główne
Dystans: 42,195km (atest)
Czas: 4:08:20
Średnie tempo: 5:53 min/km
Miejsce K: 242/633
Miejsce K20: 75/185
Na początek ostrzegam, że relacje wyszła mi - jak widać - cholernie długa. W skrócie: po drodze złapała mnie kolka, potem ból kolana prawdopodobnie pochodzący z pasma biodrowo - piszczelowego, czwórki nie złamałam, ale i tak cieszę się bardziej, niż mogłabym się spodziewać.
Nie wiem od czego zacząć. Nie wiem, jaki tytuł mogłabym nadać tej relacji. „Zawody idealne”, czy może raczej „Jak nie biegać maratonu”?. A, olać to...
Przede wszystkim – poczytałam blogi – gratuluję wszystkim, którzy biegli w tym maratonie razem ze mną. Postaram się jeszcze zrobić to osobno we właściwych komentarzach, ale boję się, że kogoś pominę.

szkoda, że niewielu z nas udało się do końca zrealizować plan.
Niedzielny poranek, budzik dzwoniący o 6:20. Już na mojej stacji metra ilość biegaczy znacznie przekraczała normę przed przeciętnymi warszawskimi zawodami (wliczając w to ostatni półmaraton). W metrze było oczywiście jeszcze lepiej, a schody ruchome na stacji centrum pełne były tych, którzy chcieli sobie zaoszczędzić jeszcze nieco wysiłku przed startem. Spodziewając się tłumów w tramwajach zdecydowałam się na jazdę pociągiem, co okazało się całkiem sensowne.
Pierwszy raz przed startem umówiłam się z ludźmi z internetu (konkretnie z wykop.pl), co okazało się dobrym wyborem – było do kogo gębę otworzyć i jakoś mniej srałam po gaciach przed rozpoczęciem biegu. Pożegnaliśmy się na pół godziny przed startem... po to by potem wpaść na siebie na nowo obok stref startowych. O ile jeden poszedł do przodu, biegnąc na 3:10, o tyle z drugim ustawiliśmy się między zającami na 4:00 i zaczęliśmy bieg razem. Kiedy ruszałam na trasę, znowu odległość czterdziestu dwóch kilometrów wydawała mi się całkowicie kosmiczna.
Pierwszy kilometr to początkowy korek i podbieg na most, tempo 6:10. W sam raz na rozgrzewkę. Na drugim zrobiło się luźniej i poszedł już w 5:50. Naprawdę przyjemnie się biegło – pogoda super, płaska trasa, było z kim pogadać. Zresztą niech sam fakt, że autentycznie przegadałam pierwsze 15km świadczy o tym, że oddechowo biegłam naprawdę lekko – mimo że tempo było nawet nieco wyższe niż 5:40 (międzyczasy wrzucę na końcu). Podbieg na Idzikowskiego też wszedł bardzo luźno, no może trzeba było przestać na chwilę kłapać gębą, ale obyło się bez walki i bez straty czasowej nawet. Wydał mi się dużo łatwiejszy niż Agrykola – ale to może kwestia po pierwsze tego, że tempo było jednak sporo wolniejsze niż na połówce, a po drugie, że każdy metr tego podbiegu znam właściwie na pamięć.
Niestety robił się trochę sajgon na punktach z wodą – wydawało się, że było po prostu za mało wolontariuszy. Ale strata kilkunastu sekund na maratonie w takim miejscu nie jest jakaś drastyczna, więc specjalnie się tym nie przejmowałam.
W okolicach 18km natrafiłam na murek. To znaczy zaczęło mi się biec jakby ciężej, a utrzymanie tempa nie przychodziło już tak łatwo jak początku. Niedługo potem pomógł mi solidny zbieg gdzieś w okolicach Kabat czy już Powsina. Rozluźnienie nóg na kilkanaście sekund dało tyle, ile mogłaby dać przerwa w marszu. Od 20km wpadłam w pozytywny trans i leciałam przed siebie, mijając półmetek w 1:58:20. Tak, wiem, że za szybko jak na 4h. Ale wiem też, że 5:40 nie jest moim „kalkulatorowym” tempem maratońskim, więc kilka sekund na kilometrze szybciej zdecydowanie też nie powinno być powyżej moich – niestety tylko teoretycznych – możliwości.
I tak niosło jeszcze przez kilka kilometrów. Nie pamiętam już gdzie dokładnie, ale chyba koło 25km stwierdziłam, że trzeba złapać kawałek banana. Nie było to specjalnie proste, bo banany były wystawione w całych dwóch pudełkach i zostałam przy tym niemal staranowana. Ale udało się. No i oczywiście żołądek zastrajkował. Pamiętam, że biegłam Sobieskiego praktycznie sama na szeroookiej ulicy i kuliłam się, walcząc z kolką. Naprawdę tłum bardzo się przerzedził i wydawało mi się, że wszyscy ludzie stojący wzdłuż ulicy patrzą tylko z politowaniem na takiego pokurcza jak ja. Mijałam jednak już pierwsze maszerujące albo rozciągające się osoby. No i w ten sposób do 30km straciłam te 1,5 minuty zapasu jaki miałam na połówce. Bałam się, że będzie mnie trzymać do końca, ale nie, w końcu przeszło. Kurczę, nigdy po zawodach nie potrafię dokładnie powiedzieć, co działo się w którym miejscu trasy – na maratonie dokładność mojej relacji sięga może pięciu kilometrów.
Kolka przeszła, ale pojawił się inny problem. Kiedyś, kilka tygodni temu pisałam o problemach z lewym kolanem, które niby przeszły. Otóż, one generalnie przechodziły, wracały, potem znowu przechodziły... No i wróciły po 30km. Mówię tutaj o bólu na zewnątrz kolana – prawdopodobnie objaw problemów z pasmem biodrowo – piszczelowym. Po paru kilometrach było tylko gorzej, najchętniej biegłabym na prostej nodze, a jakieś przyspieszenie w ogóle nie wchodziło w grę. Właściwie wtedy wiedziałam już, że nici z czwórki, bo nie dałabym rady utrzymać tempa 5:40 na pozostałych 12km (do kontuzji należy wszak doliczyć normalną na tym etapie ciężkość nóg). Ale ponieważ ciągle miałam szansę na całkiem przyzwoitą życiówkę, wbrew wszelkiemu rozsądkowi postanowiłam walczyć.
Pamiętacie, jak kiedyś pisałam, że nigdy więcej nie chcę maszerować na maratonie? Otóż, nie udało się. Musiałam dawać kolanu krótkie odpoczynki – zwykle 30 sekund, ze dwa razy chyba po minucie. „Ok, dobiegniesz do znacznika 31 km i tam odpoczniesz sobie pół minuty”. I tak robiłam. ”To teraz do 32km”. „Nieee, nie ma sensu maszerować po 32km, za kolejne 500m jest punkt z wodą, tam odpoczniesz”.

No i tak sobie powolutku, kilometr za kilometrem przepychałam ścianę.
Było ciężko, ale na 34km stwierdziłam, że jest ch***wo, ale stabilnie,

więc mogę w ten sposób pociągnąć przynajmniej na 4:10. No to ciągnęłam, a w słuchawkach Hammerfall śpiewał o mieczach i smokach. Ponieważ na tym etapie skupiałam się głównie na dobiegnięciu do końca piosenki albo do najbliższego znacznika, albo do najbliższego punktu odżywczego, cały ten etap minął mi o dziwo w miarę szybko.
Po akcji z kolką bałam się już jeść (w sumie na trasie zjadłam dwa kawałki banana), a jedyne węgle dostarczałam w postaci izotonika i na 39km zaczęło mi dosłownie burczeć w brzuchu. Ale kto by się przejmował takimi rzeczami na trzy kilometry przed metą...
Po minięciu 40km byłam już niemal pewna, że ugram 4:10, natomiast 4:05 jest nieosiągalne. Ponieważ było mi absolutnie obojętne, czy dobiegnę w 4:06 czy w 4:09, nie wyciskałam z siebie ostatnich potów na końcówce, tylko pokonałam ją mniej więcej tak samo jak poprzednie 10km, korzystając również z ostatniego punktu z wodą. Ale i tak poniosło mnie do mety na ostatniej prostej. Szpaler ludzi po obydwu stronach i „We are the champions” w słuchawkach (playlista była obliczona na 4h, ale wcześniej cofnęłam dwie piosenki i przypasowało...). Proste plecy, sprężysty krok, ostatnie przyspieszenie. Nawet jeszcze parę osób wyprzedziłam. Mam świadomość, że nierzadko w moich wpisach jest zbyt wiele patetyczności, ale to, co czułam tuż przed metą było już patetyczne do kwadratu i naprawdę nie potrafię ująć tego inaczej. Nigdy wcześniej nie podnosiłam do góry rąk w geście triumfu – wyglądałam jak ten ludzik z medalu.

Aż mi się trochę oczy spociły. Jakoś w ogóle na dalszy plan zeszło to, że nie złamałam czwórki, przede wszystkim czułam, jakbym wygrała jakąś cholerną wojnę z samą sobą.
Wynik zresztą uważam za, że tak powiem, godny. O ile 4:46 z Maratonu Lubelskiego było naprawdę bardzo słabe jak na mnie, o tyle tutaj średnia z całości 5:53 min/km jest całkiem przyzwoita. Nie wstydzę się.
Za miesiąc Maraton Lubelski. Przemknęło mi przed głowę, by spróbować tam się poprawić, ale szybko wytłumaczyłam sobie, że myśl jest niedorzeczna. Po pierwsze, nie dotrenuję się przecież przez miesiąc, po drugie, na tych górkach padnę jeszcze szybciej. Dlatego zrobię z niego długie wybieganie. Wymarszobieganie nawet. A tymczasem najpierw muszę się i tak wylizać z ran po wczoraj, bo boli mnie mniej więcej wszystko poniżej pasa (plus trochę plecy). Te ostatnie kilometry są jakieś magiczne: robię wybieganie 34km – następnego dnia lekko ciężkawe nogi, biegnę 42km – następnego dnia ledwo chodzę.
Fajnie biega się te dyszki i połówki, ale król jest tylko jeden i dobrze sobie raz na jakiś czas o tym przypomnieć.
Swoją drogą, mieć faceta masażystę to spora zaleta.

Z godzinę znęcał mi się nad nogami pracując nad miejscami, w których miałam jakieś zbite kłęby zamiast mięśni. Bolało, ale chyba zadziałało, bo obecnie czuję się znacznie lepiej niż dobę temu. Do tego trochę Bengaya i właściwie poprawa przychodzi niemal z godziny na godzinę. Jutro znowu sprawdzimy w jakim stanie jest to wszystko.
Teraz przez najbliższy miesiąc zamierzam biegać wyłącznie zgodnie z samopoczuciem i ochotą. A o konkretnych planach na biegową przyszłość jeszcze pomyślę.
Co do samej imprezy... Nie zawiodłam się na miasteczku startowym, zdecydowanie był to najbardziej profesjonalny i rozbudowany obiekt tego typu jaki widziałam. Dorzuciwszy do tego fakt, że organizatorzy wyciągnęli wnioski z zeszłego roku i poustawiali wielkie, dobrze widoczne i przede wszystkim prawidłowo umieszczone oznaczenia kilometrów, wychodzi z tego – mimo drobnych zgrzytów – naprawdę chyba najlepiej zorganizowana impreza biegowa, w jakiej brałam udział.
Podsumowując – płaska trasa, pogoda w sam raz, dobra organizacja – naprawdę nie mam się do czego przyczepić i ciężko szukać wymówek na zewnątrz. Cóż – maraton ma swój urok.
Międzyczasy oraz średnie tempo z poszczególnych 5km odcinków:
5km – 28:38 – 5:43 min/km
10km – 56:29 – 5:34 min/km
15km – 1:24:26 – 5:35 min/km
20km – 1:52:11 – 5:33 min/km
21,1km – 1:58:20
25km – 2:20:33 – 5:40 min/km
30km – 2:50:08 – 5:53 min/km
35km – 3:21:47 – 6:20 min/km
40km – 3:54:23 – 6:30 min/km
42,2km – 4:08:20 – 6:20 min/km (ostatnie 2,2km)
Chyba pierwszy raz mam zdjęcie z finiszu, na którym wyszłam całkiem nieźle, a nie jak jakieś przykurczone i pokrzywione monstrum.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.