Qba - misja 3:59/km
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
relacja z Maniackiej Dziesiątki
od rana człem się bardzo dobrze. Pojechałem nad Maltę razem z Michałem. Kiedy pracowaliśmy w jednej firmie, to ja wciągnąłem go w bieganie. A teraz miał zadebiutować na zawodach. Cieszyłem się z jego biegu równie mocno, co z własnego.
W ramach rozgrzewki potruchtalem do Cichego, który zaparkował blisko mety. W bagazniku jego auta zostawiłem ciuchy, żeby ubrac się po biegu - tego dnia bardzo mocno wiało, a ja przeciez mialem czekać dobry kwadrans na mecie na Michała
W drodze na start można było poczuć atmosfere wielkiego biegowego święta. Niezliczone rzesze biegaczy opanowały całą okolicę. Wszyscy biegali, rozciągali się, koncentrowali przed wyścigiem. Życzyliśmy sobie z Cichym i jego kolegami powodzenia, po czym odszedlem nieco na bok, żeby się porozciągać.
Po kilku minutach przedzierania się przez tłumy ustawione na starcie dotarłem do początku swojej strefy, gdzie z radością powitałem Łukasza, z którym już od dawna ścigam się korespondencyjnie Od czasu do czasu uda się nam zmierzyć osobiście. Wspólny bieg w ubiegłorocznym półmaratonie zapadł mi głęboko w pamięć, fantastycznie się biegło w jego towarzystwie, dlatego radośc była naprawde spora. Tym bardziej, że wciąż jesteśmy na bardzo zbliżonym poziomie i nigdy nie mozna być pewnym czyje tym razem będzie na wierzchu.
Wspólny plan przewidywał rozpocząc mocno, po 4:00/km i napierac nie zwalniając ile się tylko da.
Obawiałem się jednak, że huraganowy wicher nie pozwoli zrealizować ambitnych założeń.
Na chwilę przed startem zdjąłem wiatrówkę, włożylem ją do kleva'BAGa (polecam kolejny raz sprawdził się bez zarzutu), pomodliłem się krótko i ruszyliśmy.
Mam już za sobą kilka startów w biegach masowych, jednak za kązdym razem zdumiewa mnie niefrasobliwość ludzka i to, jak wiele osób ustawia się na początku, żeby od startu truchtać w najlepsze, zagradzając drogę szybszym od siebie. Łukasz narzucił mocne tempo, trzymając się jego pleców, mimo kilkunastu sekund starty netto-brutto na starcie, po kilkuset metrach już miałem 4:05/km na zegarku.
O rany - pomyślalem. Łukasz jest w gazie! Postanowiłem odpuścić, żeby się nie zagotować i trzymać rowne tempo. Na drugim i trzecim kilometrze wkoło mnie uspokoiło się i znalazłem się wśrod podobnych sobie. Zegarek wskazywał 4:04/km. Super!
Cóż, po chwili dogoniłem, a potem wyminąłem Łukasza. Potem okazało się, że nie miał najlepszego dnia... Wtedy jednak o tym nie wiedziałem i do samej mety pędziłem gnany obawą, że mnie zaraz doścignie.
Po kolejnym kilometrze, na podbiegu do Starego Browaru wyprzedził mnie Cichy. Kurcze, jaki on ma długi krok! Zagarek pokazał kolejne kilometry po 4 minuty z kilkoma sekundami. Czułem się dobrze, wręcz zbyt mocno. Wiedziałem, ze może mi brakować wytrzymałości tempowej, w końcu nie robiłem prawie wcale treningów pod dychę...
Oznaczenia kilometrów nie były chyba zbyt dobrze rozmieszczone. Piąty kilometr pojawił się dość póżno. Miałem w tym momencie około 40 sekund straty do wymarzonego międzyczasu na 40 minut. Mimo, że starałem się przyspieszyć, kolejny kilometr pokonałem kilka sekund wolniej, niż poprzedni.
Jako że wicher nie sprawiał tyle kłopotu, ile można by oczekiwać, musiało się coś wydarzyć w zamian. Spadł grad.
W krótką chwilę byłem przemoczony do suchej nitki. Nie przeszkadzało to w biegu, ot, taki miły przerywnik w monotonii biegania po betonowej dżungli.
Cała sytuacja mojego biegu w Maniackiej Dziesiątce nosiła pewne znamiona absurdu.
Po pierwsze, nie chciało mi sie specjalnie biec. Chyba zadziałał mechanizm kwaśnych winogron: skoro nie miałem zbyt wielkich szans na zlamanie 40 minut, mój mózg starał się obrzydzić mi bieg. Trzeba jednak przyznać, że w trakcie samego biegu wszelkie złe myśli poszły precz a do świadomości przebiły się przyjemne doznania: wspólnota znoju z innymi biegaczami, poczucie wyjątkowości - to dla mnie zamykają ulice i zatrzymuja tramwaje oraz to cudowne poczucie absolutnej fizyczności - ból mieśni, płucie w płucach, głośny dźwięk oddechu i łomotanie serca w piersiach - muzyka życia.
Cóż, na dziewiątym kilometrze pojawiła się kolka. Nawet nie próbuję dociekać skąd się wzieła - wszystko zrobiłem jak należy, przedbiegowe przygotowania przebiegły wzorowo. Niestety kłucie w boku odebrało trochę sił i uciekło kilkanście sekund, może pół minuty. Dodatkowo znacznik dziewiątego kilometra był źle ustawiony - za blisko mety. Kiedy mnie się wydawało, że muszę jeszcze przebiec 1000m zanim do niej dotrę, a zegarek nieubłaganie odlicza kolejne sekundy, tak naprawdę miałem jeszcze do pokonania o jakieś sto kilkadziesiąt metrów mniej i powinienem był gnać ile tchu w płucach.
Przekonany, że nie ma żadnych szans na zlamanie 41 minut, biegłem po prostu mocno.
Meta pojawiła się przede mną niespodziewanie, za szybko, by odpowiednio zafiniszować. Zegar pokazał 41:06. Dokładnie tyle samo, ile uzyskał Łukasz przed rokiem. Z jednej strony porażka - miało być przeciez poniżej 40 minut. Z drugiej jednak strony - jeżeli mógłbym sobie wybrać jakiś rezultat, to właśnie ten wyrównany rekord kolegi
Z mety szybko ucieklem po ciuchy do samochodu Cichego. Okazało się, że zrobił to, co ja: myślac, że znacznik 9. km był ustawiony prawidłowo, nie walczył do końca i zabrakło mu kilku sekund do złamania, w jego przypadku, 40 minut. Nic to! W bagażniku oprócz cieplych ciuchów czekał zimny browar W oczekiwaniu na Michała sączyłem schłodzonego Ciechana i w duchu wznosilem toast na cześć Tomka, który patrzył na nas z góry i - jestem tego pewien - kibicował z zapałem, wyzywając nas od łamag i cieniasów.
od rana człem się bardzo dobrze. Pojechałem nad Maltę razem z Michałem. Kiedy pracowaliśmy w jednej firmie, to ja wciągnąłem go w bieganie. A teraz miał zadebiutować na zawodach. Cieszyłem się z jego biegu równie mocno, co z własnego.
W ramach rozgrzewki potruchtalem do Cichego, który zaparkował blisko mety. W bagazniku jego auta zostawiłem ciuchy, żeby ubrac się po biegu - tego dnia bardzo mocno wiało, a ja przeciez mialem czekać dobry kwadrans na mecie na Michała
W drodze na start można było poczuć atmosfere wielkiego biegowego święta. Niezliczone rzesze biegaczy opanowały całą okolicę. Wszyscy biegali, rozciągali się, koncentrowali przed wyścigiem. Życzyliśmy sobie z Cichym i jego kolegami powodzenia, po czym odszedlem nieco na bok, żeby się porozciągać.
Po kilku minutach przedzierania się przez tłumy ustawione na starcie dotarłem do początku swojej strefy, gdzie z radością powitałem Łukasza, z którym już od dawna ścigam się korespondencyjnie Od czasu do czasu uda się nam zmierzyć osobiście. Wspólny bieg w ubiegłorocznym półmaratonie zapadł mi głęboko w pamięć, fantastycznie się biegło w jego towarzystwie, dlatego radośc była naprawde spora. Tym bardziej, że wciąż jesteśmy na bardzo zbliżonym poziomie i nigdy nie mozna być pewnym czyje tym razem będzie na wierzchu.
Wspólny plan przewidywał rozpocząc mocno, po 4:00/km i napierac nie zwalniając ile się tylko da.
Obawiałem się jednak, że huraganowy wicher nie pozwoli zrealizować ambitnych założeń.
Na chwilę przed startem zdjąłem wiatrówkę, włożylem ją do kleva'BAGa (polecam kolejny raz sprawdził się bez zarzutu), pomodliłem się krótko i ruszyliśmy.
Mam już za sobą kilka startów w biegach masowych, jednak za kązdym razem zdumiewa mnie niefrasobliwość ludzka i to, jak wiele osób ustawia się na początku, żeby od startu truchtać w najlepsze, zagradzając drogę szybszym od siebie. Łukasz narzucił mocne tempo, trzymając się jego pleców, mimo kilkunastu sekund starty netto-brutto na starcie, po kilkuset metrach już miałem 4:05/km na zegarku.
O rany - pomyślalem. Łukasz jest w gazie! Postanowiłem odpuścić, żeby się nie zagotować i trzymać rowne tempo. Na drugim i trzecim kilometrze wkoło mnie uspokoiło się i znalazłem się wśrod podobnych sobie. Zegarek wskazywał 4:04/km. Super!
Cóż, po chwili dogoniłem, a potem wyminąłem Łukasza. Potem okazało się, że nie miał najlepszego dnia... Wtedy jednak o tym nie wiedziałem i do samej mety pędziłem gnany obawą, że mnie zaraz doścignie.
Po kolejnym kilometrze, na podbiegu do Starego Browaru wyprzedził mnie Cichy. Kurcze, jaki on ma długi krok! Zagarek pokazał kolejne kilometry po 4 minuty z kilkoma sekundami. Czułem się dobrze, wręcz zbyt mocno. Wiedziałem, ze może mi brakować wytrzymałości tempowej, w końcu nie robiłem prawie wcale treningów pod dychę...
Oznaczenia kilometrów nie były chyba zbyt dobrze rozmieszczone. Piąty kilometr pojawił się dość póżno. Miałem w tym momencie około 40 sekund straty do wymarzonego międzyczasu na 40 minut. Mimo, że starałem się przyspieszyć, kolejny kilometr pokonałem kilka sekund wolniej, niż poprzedni.
Jako że wicher nie sprawiał tyle kłopotu, ile można by oczekiwać, musiało się coś wydarzyć w zamian. Spadł grad.
W krótką chwilę byłem przemoczony do suchej nitki. Nie przeszkadzało to w biegu, ot, taki miły przerywnik w monotonii biegania po betonowej dżungli.
Cała sytuacja mojego biegu w Maniackiej Dziesiątce nosiła pewne znamiona absurdu.
Po pierwsze, nie chciało mi sie specjalnie biec. Chyba zadziałał mechanizm kwaśnych winogron: skoro nie miałem zbyt wielkich szans na zlamanie 40 minut, mój mózg starał się obrzydzić mi bieg. Trzeba jednak przyznać, że w trakcie samego biegu wszelkie złe myśli poszły precz a do świadomości przebiły się przyjemne doznania: wspólnota znoju z innymi biegaczami, poczucie wyjątkowości - to dla mnie zamykają ulice i zatrzymuja tramwaje oraz to cudowne poczucie absolutnej fizyczności - ból mieśni, płucie w płucach, głośny dźwięk oddechu i łomotanie serca w piersiach - muzyka życia.
Cóż, na dziewiątym kilometrze pojawiła się kolka. Nawet nie próbuję dociekać skąd się wzieła - wszystko zrobiłem jak należy, przedbiegowe przygotowania przebiegły wzorowo. Niestety kłucie w boku odebrało trochę sił i uciekło kilkanście sekund, może pół minuty. Dodatkowo znacznik dziewiątego kilometra był źle ustawiony - za blisko mety. Kiedy mnie się wydawało, że muszę jeszcze przebiec 1000m zanim do niej dotrę, a zegarek nieubłaganie odlicza kolejne sekundy, tak naprawdę miałem jeszcze do pokonania o jakieś sto kilkadziesiąt metrów mniej i powinienem był gnać ile tchu w płucach.
Przekonany, że nie ma żadnych szans na zlamanie 41 minut, biegłem po prostu mocno.
Meta pojawiła się przede mną niespodziewanie, za szybko, by odpowiednio zafiniszować. Zegar pokazał 41:06. Dokładnie tyle samo, ile uzyskał Łukasz przed rokiem. Z jednej strony porażka - miało być przeciez poniżej 40 minut. Z drugiej jednak strony - jeżeli mógłbym sobie wybrać jakiś rezultat, to właśnie ten wyrównany rekord kolegi
Z mety szybko ucieklem po ciuchy do samochodu Cichego. Okazało się, że zrobił to, co ja: myślac, że znacznik 9. km był ustawiony prawidłowo, nie walczył do końca i zabrakło mu kilku sekund do złamania, w jego przypadku, 40 minut. Nic to! W bagażniku oprócz cieplych ciuchów czekał zimny browar W oczekiwaniu na Michała sączyłem schłodzonego Ciechana i w duchu wznosilem toast na cześć Tomka, który patrzył na nas z góry i - jestem tego pewien - kibicował z zapałem, wyzywając nas od łamag i cieniasów.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
przez trzy tygodnie od maniackiej do połówki trenowałem.
pobiegłem 1:34.
od początku trzymałem się z balonikami na 1:30. przez 8km było ok, ale potem mnie dość gwałtownie postawiło. musiałem zwolnic o jakies 20s/km i takim tempem człapalem do mety. gdybym zaczął po 4:25/km, pewnie skończyłoby się ok. 1:32.
ok. rok temu pobiegłem 1:31 przy wadze 75kg. teraz formę szacuję na 1:32 max, ale ważę 80kg, i z tych 5kg więcej nie ma ani grama mięśni. także tego.
nigdy nie wyprzedziło mnie tak wiele osób podczas biegu.
świetna lekcja pokory, DZIĘKJEBARDZ, jakby powiedział wrózbita Maciej.
od jutra wdrażamy program naprawczy.
pobiegłem 1:34.
od początku trzymałem się z balonikami na 1:30. przez 8km było ok, ale potem mnie dość gwałtownie postawiło. musiałem zwolnic o jakies 20s/km i takim tempem człapalem do mety. gdybym zaczął po 4:25/km, pewnie skończyłoby się ok. 1:32.
ok. rok temu pobiegłem 1:31 przy wadze 75kg. teraz formę szacuję na 1:32 max, ale ważę 80kg, i z tych 5kg więcej nie ma ani grama mięśni. także tego.
nigdy nie wyprzedziło mnie tak wiele osób podczas biegu.
świetna lekcja pokory, DZIĘKJEBARDZ, jakby powiedział wrózbita Maciej.
od jutra wdrażamy program naprawczy.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
UWAGA KONKURS!!!
http://qbakrause.blogspot.com/2014/04/pokopua.html
odpowiedzi można tez wklejać w komentarzach tu, na forumowym blogu.
http://qbakrause.blogspot.com/2014/04/pokopua.html
odpowiedzi można tez wklejać w komentarzach tu, na forumowym blogu.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
podbijam konkurs z posta wyżej bo warto
ZAPRASZAM SERDECZNIE!!!
ZAPRASZAM SERDECZNIE!!!
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
no cóż.
Program naprawczy.
Ma na celu zlikwidowanie kilku kilogramów obywatela., na pohybel wytycznym i piramidzie żywienia.
Tym razem jednak zabieram się od strony ćwiczeń, nie diety.
Stąd w ciągu pierwszych dwóch tygodni diety nie trymałem, za to
tydzień 1: 90 km przebiegu
tydzień 2: 100 km przebiegu.
Jadymy dalej.
Program naprawczy.
Ma na celu zlikwidowanie kilku kilogramów obywatela., na pohybel wytycznym i piramidzie żywienia.
Tym razem jednak zabieram się od strony ćwiczeń, nie diety.
Stąd w ciągu pierwszych dwóch tygodni diety nie trymałem, za to
tydzień 1: 90 km przebiegu
tydzień 2: 100 km przebiegu.
Jadymy dalej.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
Trzeci tydzień programu naprawczego: 90 km i godzinka roweru.
Waga drgnęła w dół, raport złożę za 2-3 tygodnie jak będzie widać - mam nadzieję - większe efekty.
biegam raczej spokojne treningi, rzadko wchodzę na tempa szybsze niż 4:30/km.
zaczynam włączać rozciąganie i powolutku siłę - zrobiłem w 3 tygodniu trening z podbiegami, spokojnymi co prawda ale zawsze. do tego godzinka roweru.
niestety coś boli w łydce, od kilku dni nie odpuszcza, mam nadzieję, że nie pokrzyżuje ambitnych planów na coroczne urodzinowe wybieganie...
Waga drgnęła w dół, raport złożę za 2-3 tygodnie jak będzie widać - mam nadzieję - większe efekty.
biegam raczej spokojne treningi, rzadko wchodzę na tempa szybsze niż 4:30/km.
zaczynam włączać rozciąganie i powolutku siłę - zrobiłem w 3 tygodniu trening z podbiegami, spokojnymi co prawda ale zawsze. do tego godzinka roweru.
niestety coś boli w łydce, od kilku dni nie odpuszcza, mam nadzieję, że nie pokrzyżuje ambitnych planów na coroczne urodzinowe wybieganie...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
http://qbakrause.blogspot.com/2014/05/u ... -2014.html
Zgodnie z tradycją lat minionych (tak się mówi w ogłoszeniach parafialnych) w weekend majowy wybrałem się na długie wybieganie, celem aktywnego uczczenia własnych urodzin
Tym razem towarzyszyła mi ekipa przyjaciół w składzie:
- Agi: obieżyświatka, miłośniczka sportów wszelakich,
- Ania: aspirująca triatlonistka, której siła woli zawstydziłaby Beara Gryllsa i Chucka Norrisa,
- Piotrek: przyszły zdobywca nagród World Press Photo,
- Łukasz: alpinista biegający po grani Gerlacha i strzelający słit focie na Elbrusie.
Agi, Ania, i Piotrek wyruszyli na rowerach, a ja z Łukaszem pobiegliśmy.
W pierwotnych planach było 60km, ale przez cały tydzień poprzedzający Pyntlę bardzo dokuczała mi łydka i Achilles i szczerze mówiąc nie miałem pewności czy w ogóle uda mi się pobiec.
Na szczęścia na dwa dni przed biegiem udałem się do kliniki doktora Zenona, gdzie przemiły młody adept sztuki masażu obsłużył mnie na podniebnym łożu, co wyraźnie zmniejszyło napięcie łydki i pozwoliło biec.
Podążaliśmy szlakiem rowerowym biegnącym z Poznania wzdłuż brzegu Warty do Puszczykowa. Na zdjęciach widać jedynie ułamek piękna tej trasy.
Pierwszym zaplanowanym miejscem postoju był dworzec kolejowy w Puszczykówku, obok którego mieści się lodziarnia Kostusiaka, jak fama głosi, "najlepsze lody w powiecie". Po prawdzie, w Poznaniu są przynajmniej dwie lodziarnie oferujące jeszcze pyszniejsze lody - Wytwórnia Lodów Tradycyjnych oraz nowootwarta Amore Bio Gelato na Św. Marcinie, tym niemniej puszczykowskie lody to pycha.
Ania i Agi zostawiły w Puszczykówku rowery i na kilkunastokilometrową rundkę po Wielkopolskim Parku Narodowym wyruszyliśmy w powiększonym biegowym składzie, oczywiście w towarzystwie fotoreportera na dwóch kółkach.
Chciałbym kilka słów poświęcić sprzętowi, który towarzyszył mi podczas Pyntli. Po pierwsze, świetne buty TNF Ultra Guide, dla których Pyntla miała byś sprawdzianem przed letnimi ultra. Lekkie, elastyczne, wygodne - biega się w nich świetnie, chciałem jednak sprawdzić czy po kilku godzinach biegu stopy nie dostaną w kość. Nic z tych rzeczy - po wyprawie zero otarć, pęcherzy - co mnie zaskoczyło - nogi wcale nie zmaltretowane. Teraz trzeba jeszcze przetestować je w bardziej wymagającym terenie. Koszulka - no cóż, koszulki są albo dobre (odprowadzają wilgoć i nie obcierają) albo złe. Ta jest dobra. Bardzo fajna jest za to wiatrówka GTD Jacket - dzięki bardzo dużym panelom z siateczki (prawie połowa pleców) dobrze oddycha, przód dobrze chroni przed wiatrem, no i waga/rozmiar: 100g, które po złożeniu jest mniejsze niż pięść. Z drugiej strony, mimo powłoki DWR nie nadaje się na mokrą pogodę (siateczka), nie ma też kaptura, tak więc z punktu widzenia startów w górskich ultra i sprzętu obowiązkowego trzeba szukać czegoś innego.
W Parku jest przecudnie. Trasa wzdłuż Jeziora Góreckiego jest rewelacyjna, a na jego południowym brzegu znajduje się przenajgenialniejszy singletrack jaki znam w poznańskim fyrtlu. Dla tych dwóch kilometrów warto pobiec poprzedzające trzydzieści
Pogoda i humory dopisywały. Najbardziej w kość (głównie miednicę) dostawał Piotrek na rowerze. Mnie zaczął coraz mocniej dokuczać Achilles. Co ciekawe, łydka po 30 km czuła się o niebo lepiej niż na początku. Powolutku kierowaliśmy się z powrotem do Puszczykowa, przez Osową Górę, pod którą znajduje się świetny odcinek na ćwiczenie podbiegów i zbiegów.
W Puszczykówku Łukasza miał odebrać Robert, jego brat. Dobrze się złożyło, że zabrali do auta Piotrka - on mógł odpocząć, a rower, który zostawił, pozwolił mi pokonać ostatnie 20km do domu nie obciążając Achillesa.
Po spałaszowaniu drugiej tego dnia porcji lodów i cyknięciu pamiątkowej fotki wyruszyliśmy z powrotem do Poznania.
Mimo, że zamiast biegowych 60 km wyszło niecałe 40, wspaniałe towarzystwo sprawiło, że Pyntla udała się znakomicie. Dziękuję!
Zgodnie z tradycją lat minionych (tak się mówi w ogłoszeniach parafialnych) w weekend majowy wybrałem się na długie wybieganie, celem aktywnego uczczenia własnych urodzin
Tym razem towarzyszyła mi ekipa przyjaciół w składzie:
- Agi: obieżyświatka, miłośniczka sportów wszelakich,
- Ania: aspirująca triatlonistka, której siła woli zawstydziłaby Beara Gryllsa i Chucka Norrisa,
- Piotrek: przyszły zdobywca nagród World Press Photo,
- Łukasz: alpinista biegający po grani Gerlacha i strzelający słit focie na Elbrusie.
Agi, Ania, i Piotrek wyruszyli na rowerach, a ja z Łukaszem pobiegliśmy.
W pierwotnych planach było 60km, ale przez cały tydzień poprzedzający Pyntlę bardzo dokuczała mi łydka i Achilles i szczerze mówiąc nie miałem pewności czy w ogóle uda mi się pobiec.
Na szczęścia na dwa dni przed biegiem udałem się do kliniki doktora Zenona, gdzie przemiły młody adept sztuki masażu obsłużył mnie na podniebnym łożu, co wyraźnie zmniejszyło napięcie łydki i pozwoliło biec.
Podążaliśmy szlakiem rowerowym biegnącym z Poznania wzdłuż brzegu Warty do Puszczykowa. Na zdjęciach widać jedynie ułamek piękna tej trasy.
Pierwszym zaplanowanym miejscem postoju był dworzec kolejowy w Puszczykówku, obok którego mieści się lodziarnia Kostusiaka, jak fama głosi, "najlepsze lody w powiecie". Po prawdzie, w Poznaniu są przynajmniej dwie lodziarnie oferujące jeszcze pyszniejsze lody - Wytwórnia Lodów Tradycyjnych oraz nowootwarta Amore Bio Gelato na Św. Marcinie, tym niemniej puszczykowskie lody to pycha.
Ania i Agi zostawiły w Puszczykówku rowery i na kilkunastokilometrową rundkę po Wielkopolskim Parku Narodowym wyruszyliśmy w powiększonym biegowym składzie, oczywiście w towarzystwie fotoreportera na dwóch kółkach.
Chciałbym kilka słów poświęcić sprzętowi, który towarzyszył mi podczas Pyntli. Po pierwsze, świetne buty TNF Ultra Guide, dla których Pyntla miała byś sprawdzianem przed letnimi ultra. Lekkie, elastyczne, wygodne - biega się w nich świetnie, chciałem jednak sprawdzić czy po kilku godzinach biegu stopy nie dostaną w kość. Nic z tych rzeczy - po wyprawie zero otarć, pęcherzy - co mnie zaskoczyło - nogi wcale nie zmaltretowane. Teraz trzeba jeszcze przetestować je w bardziej wymagającym terenie. Koszulka - no cóż, koszulki są albo dobre (odprowadzają wilgoć i nie obcierają) albo złe. Ta jest dobra. Bardzo fajna jest za to wiatrówka GTD Jacket - dzięki bardzo dużym panelom z siateczki (prawie połowa pleców) dobrze oddycha, przód dobrze chroni przed wiatrem, no i waga/rozmiar: 100g, które po złożeniu jest mniejsze niż pięść. Z drugiej strony, mimo powłoki DWR nie nadaje się na mokrą pogodę (siateczka), nie ma też kaptura, tak więc z punktu widzenia startów w górskich ultra i sprzętu obowiązkowego trzeba szukać czegoś innego.
W Parku jest przecudnie. Trasa wzdłuż Jeziora Góreckiego jest rewelacyjna, a na jego południowym brzegu znajduje się przenajgenialniejszy singletrack jaki znam w poznańskim fyrtlu. Dla tych dwóch kilometrów warto pobiec poprzedzające trzydzieści
Pogoda i humory dopisywały. Najbardziej w kość (głównie miednicę) dostawał Piotrek na rowerze. Mnie zaczął coraz mocniej dokuczać Achilles. Co ciekawe, łydka po 30 km czuła się o niebo lepiej niż na początku. Powolutku kierowaliśmy się z powrotem do Puszczykowa, przez Osową Górę, pod którą znajduje się świetny odcinek na ćwiczenie podbiegów i zbiegów.
W Puszczykówku Łukasza miał odebrać Robert, jego brat. Dobrze się złożyło, że zabrali do auta Piotrka - on mógł odpocząć, a rower, który zostawił, pozwolił mi pokonać ostatnie 20km do domu nie obciążając Achillesa.
Po spałaszowaniu drugiej tego dnia porcji lodów i cyknięciu pamiątkowej fotki wyruszyliśmy z powrotem do Poznania.
Mimo, że zamiast biegowych 60 km wyszło niecałe 40, wspaniałe towarzystwo sprawiło, że Pyntla udała się znakomicie. Dziękuję!
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
żyję, biegam i... rozdaję nagrody :P
zapraszam do konkursu:
http://qbakrause.blogspot.com/2014/06/r ... rontu.html
Wystarczy wytypować wynik mojej drużyny na Biegu Rzeźnika i rewelacyjna książka o bieganiu może być Twoja!
Na odpowiedzi czekam tu, na forum, w komentarzach albo bepzośrednio na blogspot'cie.
ZAPRASZAM!
zapraszam do konkursu:
http://qbakrause.blogspot.com/2014/06/r ... rontu.html
Wystarczy wytypować wynik mojej drużyny na Biegu Rzeźnika i rewelacyjna książka o bieganiu może być Twoja!
Na odpowiedzi czekam tu, na forum, w komentarzach albo bepzośrednio na blogspot'cie.
ZAPRASZAM!
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
uff... wreszcie udało mi się spłodzić relację z Rzeźnika, zapraszam do lektury:
http://qbakrause.blogspot.com/2014/06/b ... lacja.html
Bieg Rzeźnika 2014 – relacja.
Minęło kilka dni i wrażenia odpowiednio uleżały się i okrzepły, czas więc zdać relację.
Dzisiaj bez zdjęć, muszą Wam wystarczyć słowa.
Nie miałem Rzeźnika w planach na 2014. Wakacyjna rozpiska obejmowała trzy górskie biegi ultra co kilka tygodni, począwszy od lipca. Czerwiec miał być okresem najcięższych przygotowań i mocnego treningu pod starty. Dlatego kiedy Sławek po raz pierwszy wspomniał mi o możliwości startu w Rzeźniku w zastępstwie, odmówiłem. Jednak gdy na tydzień przed ponownie spytal mnie, czy nie pobiegłbym z jego kolegą Szymonem, w zastępstwie kontuzjowanego partnera, przemyślałem rzecz raz jeszcze. W końcu starty to najlepszy trening, a po Rzeźniku miałbym jeszcze ilka tygodni na regenerację przez biegiem K-B-L.
Ostateczna decyzja zależała jednak – jak to w życie bywa – od mojej żony Ani. Kochana Ania dała mi zielone światło i mogłem potwierdzić Szymonowi, że wystartujemy wspólnie.
Cieszyłem się tym bardziej, że uwielbiam Bieg Rzeźnika. Klimat Bieszczadów, specyficzna atmosfera tworzona przez organizatorów, bieg parami – wszystko to łączy się w niepowtarzalną całość, której smak jest wyjątkowy jak piwo warzone specjalnie na bieg przez zaprzyjaźniony browar.
Co więcej, Szymon jest nieco wolniejszy ode mnie i był to jego debiut w ultra, tak więc wyglądało na to, że będę miał szansę nie złachać się całkowicie, a tylko trochę J
Przygotowania
No cóż… Zawsze może być lepiej. Zaledwie kilka treningów siłowych – na Górze Dziewiczej, w domu na rowerze, ze sztangą… Czułem, że wytrzymałość jest, ale siły może brakować. Obawiałem się nieco zbiegów – w poprzednich latach szwankował mi kolana i zamiast zyskiwać na odcinkach w dół traciłem cenny czas.
Humor jednak dopisywał i z entuzjazmem uścisnąłem dłoń Szymona w czwartkowy ranek.
Droga minęła dośc szybko. Autostrady mimo wszelkich zastrzeżeń znacznie ułatwiają i skracają podróż. Po ośmiu godzinach byliśmy na miejscu. Pogoda – marzenie. Ciepło, ale nie gorąco, w dodatku sucho. Kilka chmurek na niebie dla większej malowniczości. Odebraliśmy pakiet startowy i zasiedliśmy na drewnianych ławach Karczmy Łemkowyna.
Pakiet – bardzo bogaty. Kilka kuponów zniżkowych o znacznej wartości, sprej chodzący do mięśni, kilka próbek, fajna koszulka Newline, „rzeźnicki” Buff – świetny gadżet! – płyta-składanka, na której m in. utwory Wiewiórki na Drzewie, solidne wroki na przepaki, a wszystko podane w fajnym worku-plecaczku. Organizatorzy się postarali. Widać to było nie tylko po pakiecie, ale po przygotowaniu biura zawodów i przyległości, organizacji na trasie itd. Bieg Rzeźnika zawsze był postrzegany jako organizacyjnie i sportowo nieogarnięty. Myślę, że tegoroczna edycja: przygotowana i przeprowadzona znakomicie, z rekordem frekwencji, świetnym poziomem sportowym i znakomitym rekordem trasy skutecznie zamknęła usta krytykom.
Po porcji znakomitych zasmażanych pierogów udałem się na zasłużony, choć krótki odpoczynek przed startem.
Aprowizacja
Nauczony doświadczeniami z poprzednich startów, wziąłem różnorodne jedzenie: żele energetyczne, batony musli, Snickersy (do plecaka) oraz bułki i kabanosy (na przepaki). W czasie biegu potwierdziło się, o czym jeszcze wspomnę później, że żele wyraźne mi nie śłużą. To był ostatni raz kiedy w ogóle zaprzątalem sobie głowę żelami energetycznymi na bieg. Basta!
W bukłak nalałem czystej wody – nie lubię izotoników, mdli mnie po nich i boli brzuch. Również na punktach piłem tylko wodę. Dodatkowo spakowałem sobie do worków po 0,5l coli – strzał w dziesiątkę!
W plecaku miałem 2 litry wody w bukłaku Deuter Widepack – dużo. Pierwszy raz uzupełniałem wodę w Smereku! Chciałem jednak przetestować bieg z pełnym, 2-litrowym bukłakiem.
Sprzęt
Większość sprzętu zapewnił mi sponsor – firma The North Face, wspierająca mnie w przygotowaniach do spełnienia mojego wielkiego marzenia – przyszłorocznego startu w UTMB. Testowałem sprzęt od kilku tygodni, ale chcialem wydać opinię dopiero po solidnym sprawdzianie w warunkach bojowych.
Lecąc od góry:
Czapeczka TNF Better Than Naked – świetna, głęboka (mam wielki łeb), z regulacją na elastycznym sznurku (nigdy więcej nietrzymających, ściuchranych rzepów) i otworem tylnim w odpowiednim miejscu (mam wielki łeb z kitą). Cienka, oddychająca, szybkoschnąca, wygodna.
Koszulka TNF Voltage Crew. Bardzo lekka i przewiewna. Dobrze skrojona, nie obciera, nie przesuwa się, szybko schnie. Nie mam zastrzeżeń.
Wiatrówka TNF z serii GTD. Bez kaptura, z dużymi panelami z siateczki. Bałem się czy wystarczy w razie deszczu i na wiatr hulający po połoninach. Wystarczyła. Nie jest to kurtka na trudne warunki, ale że tutaj warunki były korzystne, sprawdziła się dobrze. Rzecz jasna – ultralekka, wygodna, po spakowaniu nie większa niż pięść.
Spodenki TNF Better Than Naked. Krótkie szorty z wszytymi slipami. Najlepsze spodenki, w jakich kiedykolwiek biegałem i chodziłem. GE-NIAL-NE. Do tej pory WSZYSTKIE luźne szorty ze slipkami mnie obcierały, prędzej czy później. W tych – zero dyskomfortu w trakcie 13 godzin napierania w górach, w deszczu i w słońcu. Rewelacja. Pal sześć kieszenie, krój, długośc nogawki… Wygoda i komfort! Jeżeli tego nie ma, wszyty odtwarzacz DVD i ekspres do kawy nie pomoże. Polecam.
Buty TNF Ultra Trail. O butach można mówić godzinami. Porządny, drobiazgowy test na pewno się jeszcze pojawi. Póki co dość powiedzieć, że nie miałem do tej pory wygodniejszych butów w teren. Po Rzeźniku, ku swojemu zdumieniu, nie miałem na stopach ani jednego otarcia ni pęcherza. Miazga! Uwielbiam je.
Na koniec plecak – TNF FL Race Vest. Pojemnośc 8 litrów. Krój PRAWIE kamizelki z szerokimi panelami na piersiach. Bukłaki Widepack Source/Deuter 1,5l i 2l pasują jak ulał. Test plecaka też będzie, a więcej szczegółów dotyczących użytkowania niżej w relacji.
RACE REPORT
Pobudka boli. Pierwsza, druga, piąta, siódma. Kiedy wreszcie dzwoni budzik, jestem obudzony po raz chyba piętnasty.
Przedstartowy chłód daje skupienie i porządkuje wszelki bałagan. Wsiadam do autobusu, który ma przewieźć uczestnikow na start. Nie ma już miejsc siedzących, stoję w przejściu zawieszony między snem a jawą. To nie jest autobus relacji Cisna-Komańcza. Pod osłoną nocy ten autobus przewozi mnie do innego świata, w którym deszcz smakuje jak najznakomitsze wino, w którym liczy się przyjaźń i zaufanie, w którym szlak otwiera się krok przede mną i zamyka natychmiast gdy ucichnie odgłos moich stóp depczących Góry.
Ktoś powiedziałby: „to tutaj najłatwiej poczuć się samotnym”. Ja mówię: „to tutaj najłatwiej odnaleźć siebie”. Mimo, że wokół mnie dziesiątki innych uczestników, że kilka kroków przede mną biegnie Szymon, jestem sam ze sobą. Słucham swojego oddechu, który staje się szumem lasu. A może odwrotnie. Słucham bicia serca, które idzie echem po zboczach gór. Kiedy uderzam mocno stopami o ziemię na ostrym zbiegu, z każdym krokiem rozbijam w pył jedną złą myśl. Wypacam zazdrość i pychę. Topię smutki w malachicie jeziorka Duszatyńskiego. Gdy wbiegam na pierwszy szczyt, moja dusza i umysł są lżejsze i czystsze. Deszcz zmywa ze mnie tatuaże ludzkich wyobrażeń o mnie. Kierunki się mieszają,
W nauce śpiewania stosuje się czasami trudne, wielodźwiękowe pasaże o znacznych interwałach, śpiewane szybko i bez zastanowienia, by uniemożliwić wokaliście namysł nad przebiegiem ćwiczenia, by nie był w stanie go świadomie wykonać. Do gry wkracza intuicja, nieświadomość, naturalne zdolności aparatu mowy. Śpiewak sięga dźwięków wyższych, niż byłby w stanie używając głosu w sposób kontrolowany.
Podobnie między Żebrakiem a Cisną mylą mi się kierunki. Nie wiem, czy podbiegam, czy zbiegam, wszystko jest równie łatwe. Nie poddaję się jednak całkowicie rytmowi, bo zajechałbym Szymona. Nie jestem kowalem własnego losu, ale jako bardziej doświadczony odpowiadam za ambitnego debiutanta. Ściągam wodze, rozmawiam z partnerem. Jest dobrze.
Ukochany zbieg z Beresta. Obiecuję, że nastęnym razem lecę w dół bez jakichkolwiek zahamowań, na pohybel tym, którzy staną mi na drodze, a najbardziej sobie.
Cisna.
Popędzam Szymona na przepaku. Wiem, że potrzebuje tego czasu, ale skąpię mu go. Każda chwila bezruchu wysysa życiodajną siłę. Każdy odpoczynek męczy. W drogę, na szlak!
Kocham trzeci etap. Na grafice przedstawiającej profil trasy są trzy wierzchołki. W rzeczywistości jest ich z osiem. Około piątego gubi się rachubę i traci nadzieję, że ten przed tobą jest ostatni. Nic to. To tutaj po raz pierwszy wybiega się ponad granicę lasu. Morze traw śpiewa i nęci, by położyć się w nim i zasnąć, być może na zawsze. Wąską ścieżyną biegnę przez świat zasnuty mgłą. Gdzieś tam stary niedźwiedź Schrodingera leży w gawrze i póki ktoś nie wejdzie do lasu, nie wiadomo: mocno śpi czy nie; gdzieś tam żmijha Uroboros gryzie się we własny ogon, choć to przecież niedorzeczne.
Gdyby nie kolana bolące na zbiegach, faktycznie czułbym się jak we śnie, gdy fizyczność zdaje się nie istnieć. Na drodze Mirka doświadczam kryzysu współczulnego: kiedy Szymona męczy kolka, mnie też coś zaczyna kłuć pod żebrami. Nie przyznaję się. Suszę zęby szczerząc się do wycelowanych w nas obiektywów.
Przed drugim przepakiem przytłacza mnie wspaniały doping uśmiechniętych obcych twarzy. Wkładam w serdeczne podziękowania tyle samo wysiłku co w bieg. Czy mnie samemu chciałoby się tak gorąco okrzykiwać nieznajomych? Chyba nie. Pochylam głowę i odbieram od wiwatujących turystów piękną lekcję życzliwości. Warto było przebyć pół Polski właśnie po to. Z przepaku w Smereku wybiegam jakiś inny.
Połoniny
Połonina Wetlińska to moim zdaniem najlepszy etap Biegu Rzeźnika. Podejście na Smerek jest świetne i różnorodne, bieg grzbietem połoniny dostarcza niesamowitych widoków i wrażeń, cudny single-track, a na koniec mamy jeszcze karkołomny zbieg do Berehów! No i kibice… W ogromnej większości przypadkowi – wszak to turyści, którzy chcąc nie chcąc wdepnęli w sam środek rzeźnickiego zamieszania. Nie ma to jednak znaczenia. Klaszczą, pokrzykują, uśmiechają się, gratulują. To niewiarygodne uczucie, szczególnie, że na tym etapie większość uczestników ma już dość wysiłku. Kiedy ty czujesz się przeżuty i wypluty przez Matkę Naturę, w ich oczach urastasz do rangi bohatera. To zderzenie własnego i cudzego wyobrażenia o tobie wywołuje niesamowity efekt, niemalże epifanii, jak u Claude’a Levi-Straussa.
Ten bieg jest nie tylko o górach i wewnętrznych przemianach, ale także o ludziach.
Na zbiegu do Berehów dołacza do nas Domi, która przypadkiem jest w tym czasie na wycieczce w Bieszczady z grupą znajomych. Nie namyślając się wiele przystaje na moją propozycję, by ostatni etap – Połoninę Caryńską – przebyć razem. Jest co podziwiać. Dwa lata temu pisałem, że Caryńska przypomina Mordor: wygląda, jakby to było koniec świata – pusta, cicha, nieprzyjazna… Tym razem zieleni się morzem traw i złoci słonecznym blaskiem. Panoramy zapierają dech w piersiach i nawet wiatr nie przeszkadza zbytnio.
Banał nad banały: „dla takich chwil warto się tak męczyć”. Cóż, skoro ten banał to szczera prawda? Być może racjonalizuję sobie daremny trud, w końcu nigdy nie będę walczył o zwycięstwo, pozostaje mi więc szukac substytutów, nieprawdaż? A może po prostu moje żcie jest proste, wręcz banalne? Cieszę się z tego. Póki moje oczy wpatrują się z zachwytem w przestwór Bieszczadów, buzia sama się śmieje, jestem szczęśliwy w swoim małym, banalnym i niewyrafinowanym świecie.
Fakt, że Domi towarzysyzła mi w ostatnich godzinach (sic!) zmagań znaczy dla mnie szczególnie wiele. Domi, wybacz publiczną szczerość, mam nadzieję, że to początek przyjaźni choćby w połowie tak pięknej jak przyjaźń Twoja z Anią.
Kocham ten moment, kiedy za kolejnym wierzchołkiem okazuje się, że szlak schodzi z grzbietu i zaczna trawersowac zbocze. Oznacza to początek ostatniego zbiegu do Ustrzyków. Kocham ten zbieg i to, że kolejni kibice i niekibice podaja coraz to inne informacje co do pozostałego dystansu/czasu… „Półtora kilometra!” – słyszę, by po chwili moich uszu doszedł okrzyk: „Dwadzieścia minut!”. Niedługo po tym: „900 metrów”, a w chwilę później: „3 kilometry!” Uwielbiam, kocham, uwielbiam. Teren wypłaszcza się, słychać gwar mety. Mostek, schodki, meta.
Jestem dumny z Szymona i cieszę się jego szczęściem. Dokonał czegoś wyjątkowego, przezwyciężył kryzysy, nie złamał się. Dotarł do mety z klasą, stylowo. Brawo Szymon! Dziękuję nie tylko za zaproszenie i zaufanie, ale przede wszystkim za to, że mogłem dzielić z Toba te chwile i byś świadkiem tego, jak stajesz się ultrasem. Będę to nosił głęboko w sercu.
No cóż, jakoś nie udało mi się zbyt wiele (czytaj: nic) napisać o technikaliach, odżywianiu i nawadnianiu, szczegółach sprzętowych i logistycznych. Obiecuję, że wspomnę o tym w suplemencie do powyższej relacji.
W suplemencie będzie również podsumowanie konkursu na wytypowanie naszego rezultatu na mecie i ogłoszenie zwycięzców. Może pojutrze?
http://qbakrause.blogspot.com/2014/06/b ... lacja.html
Bieg Rzeźnika 2014 – relacja.
Minęło kilka dni i wrażenia odpowiednio uleżały się i okrzepły, czas więc zdać relację.
Dzisiaj bez zdjęć, muszą Wam wystarczyć słowa.
Nie miałem Rzeźnika w planach na 2014. Wakacyjna rozpiska obejmowała trzy górskie biegi ultra co kilka tygodni, począwszy od lipca. Czerwiec miał być okresem najcięższych przygotowań i mocnego treningu pod starty. Dlatego kiedy Sławek po raz pierwszy wspomniał mi o możliwości startu w Rzeźniku w zastępstwie, odmówiłem. Jednak gdy na tydzień przed ponownie spytal mnie, czy nie pobiegłbym z jego kolegą Szymonem, w zastępstwie kontuzjowanego partnera, przemyślałem rzecz raz jeszcze. W końcu starty to najlepszy trening, a po Rzeźniku miałbym jeszcze ilka tygodni na regenerację przez biegiem K-B-L.
Ostateczna decyzja zależała jednak – jak to w życie bywa – od mojej żony Ani. Kochana Ania dała mi zielone światło i mogłem potwierdzić Szymonowi, że wystartujemy wspólnie.
Cieszyłem się tym bardziej, że uwielbiam Bieg Rzeźnika. Klimat Bieszczadów, specyficzna atmosfera tworzona przez organizatorów, bieg parami – wszystko to łączy się w niepowtarzalną całość, której smak jest wyjątkowy jak piwo warzone specjalnie na bieg przez zaprzyjaźniony browar.
Co więcej, Szymon jest nieco wolniejszy ode mnie i był to jego debiut w ultra, tak więc wyglądało na to, że będę miał szansę nie złachać się całkowicie, a tylko trochę J
Przygotowania
No cóż… Zawsze może być lepiej. Zaledwie kilka treningów siłowych – na Górze Dziewiczej, w domu na rowerze, ze sztangą… Czułem, że wytrzymałość jest, ale siły może brakować. Obawiałem się nieco zbiegów – w poprzednich latach szwankował mi kolana i zamiast zyskiwać na odcinkach w dół traciłem cenny czas.
Humor jednak dopisywał i z entuzjazmem uścisnąłem dłoń Szymona w czwartkowy ranek.
Droga minęła dośc szybko. Autostrady mimo wszelkich zastrzeżeń znacznie ułatwiają i skracają podróż. Po ośmiu godzinach byliśmy na miejscu. Pogoda – marzenie. Ciepło, ale nie gorąco, w dodatku sucho. Kilka chmurek na niebie dla większej malowniczości. Odebraliśmy pakiet startowy i zasiedliśmy na drewnianych ławach Karczmy Łemkowyna.
Pakiet – bardzo bogaty. Kilka kuponów zniżkowych o znacznej wartości, sprej chodzący do mięśni, kilka próbek, fajna koszulka Newline, „rzeźnicki” Buff – świetny gadżet! – płyta-składanka, na której m in. utwory Wiewiórki na Drzewie, solidne wroki na przepaki, a wszystko podane w fajnym worku-plecaczku. Organizatorzy się postarali. Widać to było nie tylko po pakiecie, ale po przygotowaniu biura zawodów i przyległości, organizacji na trasie itd. Bieg Rzeźnika zawsze był postrzegany jako organizacyjnie i sportowo nieogarnięty. Myślę, że tegoroczna edycja: przygotowana i przeprowadzona znakomicie, z rekordem frekwencji, świetnym poziomem sportowym i znakomitym rekordem trasy skutecznie zamknęła usta krytykom.
Po porcji znakomitych zasmażanych pierogów udałem się na zasłużony, choć krótki odpoczynek przed startem.
Aprowizacja
Nauczony doświadczeniami z poprzednich startów, wziąłem różnorodne jedzenie: żele energetyczne, batony musli, Snickersy (do plecaka) oraz bułki i kabanosy (na przepaki). W czasie biegu potwierdziło się, o czym jeszcze wspomnę później, że żele wyraźne mi nie śłużą. To był ostatni raz kiedy w ogóle zaprzątalem sobie głowę żelami energetycznymi na bieg. Basta!
W bukłak nalałem czystej wody – nie lubię izotoników, mdli mnie po nich i boli brzuch. Również na punktach piłem tylko wodę. Dodatkowo spakowałem sobie do worków po 0,5l coli – strzał w dziesiątkę!
W plecaku miałem 2 litry wody w bukłaku Deuter Widepack – dużo. Pierwszy raz uzupełniałem wodę w Smereku! Chciałem jednak przetestować bieg z pełnym, 2-litrowym bukłakiem.
Sprzęt
Większość sprzętu zapewnił mi sponsor – firma The North Face, wspierająca mnie w przygotowaniach do spełnienia mojego wielkiego marzenia – przyszłorocznego startu w UTMB. Testowałem sprzęt od kilku tygodni, ale chcialem wydać opinię dopiero po solidnym sprawdzianie w warunkach bojowych.
Lecąc od góry:
Czapeczka TNF Better Than Naked – świetna, głęboka (mam wielki łeb), z regulacją na elastycznym sznurku (nigdy więcej nietrzymających, ściuchranych rzepów) i otworem tylnim w odpowiednim miejscu (mam wielki łeb z kitą). Cienka, oddychająca, szybkoschnąca, wygodna.
Koszulka TNF Voltage Crew. Bardzo lekka i przewiewna. Dobrze skrojona, nie obciera, nie przesuwa się, szybko schnie. Nie mam zastrzeżeń.
Wiatrówka TNF z serii GTD. Bez kaptura, z dużymi panelami z siateczki. Bałem się czy wystarczy w razie deszczu i na wiatr hulający po połoninach. Wystarczyła. Nie jest to kurtka na trudne warunki, ale że tutaj warunki były korzystne, sprawdziła się dobrze. Rzecz jasna – ultralekka, wygodna, po spakowaniu nie większa niż pięść.
Spodenki TNF Better Than Naked. Krótkie szorty z wszytymi slipami. Najlepsze spodenki, w jakich kiedykolwiek biegałem i chodziłem. GE-NIAL-NE. Do tej pory WSZYSTKIE luźne szorty ze slipkami mnie obcierały, prędzej czy później. W tych – zero dyskomfortu w trakcie 13 godzin napierania w górach, w deszczu i w słońcu. Rewelacja. Pal sześć kieszenie, krój, długośc nogawki… Wygoda i komfort! Jeżeli tego nie ma, wszyty odtwarzacz DVD i ekspres do kawy nie pomoże. Polecam.
Buty TNF Ultra Trail. O butach można mówić godzinami. Porządny, drobiazgowy test na pewno się jeszcze pojawi. Póki co dość powiedzieć, że nie miałem do tej pory wygodniejszych butów w teren. Po Rzeźniku, ku swojemu zdumieniu, nie miałem na stopach ani jednego otarcia ni pęcherza. Miazga! Uwielbiam je.
Na koniec plecak – TNF FL Race Vest. Pojemnośc 8 litrów. Krój PRAWIE kamizelki z szerokimi panelami na piersiach. Bukłaki Widepack Source/Deuter 1,5l i 2l pasują jak ulał. Test plecaka też będzie, a więcej szczegółów dotyczących użytkowania niżej w relacji.
RACE REPORT
Pobudka boli. Pierwsza, druga, piąta, siódma. Kiedy wreszcie dzwoni budzik, jestem obudzony po raz chyba piętnasty.
Przedstartowy chłód daje skupienie i porządkuje wszelki bałagan. Wsiadam do autobusu, który ma przewieźć uczestnikow na start. Nie ma już miejsc siedzących, stoję w przejściu zawieszony między snem a jawą. To nie jest autobus relacji Cisna-Komańcza. Pod osłoną nocy ten autobus przewozi mnie do innego świata, w którym deszcz smakuje jak najznakomitsze wino, w którym liczy się przyjaźń i zaufanie, w którym szlak otwiera się krok przede mną i zamyka natychmiast gdy ucichnie odgłos moich stóp depczących Góry.
Ktoś powiedziałby: „to tutaj najłatwiej poczuć się samotnym”. Ja mówię: „to tutaj najłatwiej odnaleźć siebie”. Mimo, że wokół mnie dziesiątki innych uczestników, że kilka kroków przede mną biegnie Szymon, jestem sam ze sobą. Słucham swojego oddechu, który staje się szumem lasu. A może odwrotnie. Słucham bicia serca, które idzie echem po zboczach gór. Kiedy uderzam mocno stopami o ziemię na ostrym zbiegu, z każdym krokiem rozbijam w pył jedną złą myśl. Wypacam zazdrość i pychę. Topię smutki w malachicie jeziorka Duszatyńskiego. Gdy wbiegam na pierwszy szczyt, moja dusza i umysł są lżejsze i czystsze. Deszcz zmywa ze mnie tatuaże ludzkich wyobrażeń o mnie. Kierunki się mieszają,
W nauce śpiewania stosuje się czasami trudne, wielodźwiękowe pasaże o znacznych interwałach, śpiewane szybko i bez zastanowienia, by uniemożliwić wokaliście namysł nad przebiegiem ćwiczenia, by nie był w stanie go świadomie wykonać. Do gry wkracza intuicja, nieświadomość, naturalne zdolności aparatu mowy. Śpiewak sięga dźwięków wyższych, niż byłby w stanie używając głosu w sposób kontrolowany.
Podobnie między Żebrakiem a Cisną mylą mi się kierunki. Nie wiem, czy podbiegam, czy zbiegam, wszystko jest równie łatwe. Nie poddaję się jednak całkowicie rytmowi, bo zajechałbym Szymona. Nie jestem kowalem własnego losu, ale jako bardziej doświadczony odpowiadam za ambitnego debiutanta. Ściągam wodze, rozmawiam z partnerem. Jest dobrze.
Ukochany zbieg z Beresta. Obiecuję, że nastęnym razem lecę w dół bez jakichkolwiek zahamowań, na pohybel tym, którzy staną mi na drodze, a najbardziej sobie.
Cisna.
Popędzam Szymona na przepaku. Wiem, że potrzebuje tego czasu, ale skąpię mu go. Każda chwila bezruchu wysysa życiodajną siłę. Każdy odpoczynek męczy. W drogę, na szlak!
Kocham trzeci etap. Na grafice przedstawiającej profil trasy są trzy wierzchołki. W rzeczywistości jest ich z osiem. Około piątego gubi się rachubę i traci nadzieję, że ten przed tobą jest ostatni. Nic to. To tutaj po raz pierwszy wybiega się ponad granicę lasu. Morze traw śpiewa i nęci, by położyć się w nim i zasnąć, być może na zawsze. Wąską ścieżyną biegnę przez świat zasnuty mgłą. Gdzieś tam stary niedźwiedź Schrodingera leży w gawrze i póki ktoś nie wejdzie do lasu, nie wiadomo: mocno śpi czy nie; gdzieś tam żmijha Uroboros gryzie się we własny ogon, choć to przecież niedorzeczne.
Gdyby nie kolana bolące na zbiegach, faktycznie czułbym się jak we śnie, gdy fizyczność zdaje się nie istnieć. Na drodze Mirka doświadczam kryzysu współczulnego: kiedy Szymona męczy kolka, mnie też coś zaczyna kłuć pod żebrami. Nie przyznaję się. Suszę zęby szczerząc się do wycelowanych w nas obiektywów.
Przed drugim przepakiem przytłacza mnie wspaniały doping uśmiechniętych obcych twarzy. Wkładam w serdeczne podziękowania tyle samo wysiłku co w bieg. Czy mnie samemu chciałoby się tak gorąco okrzykiwać nieznajomych? Chyba nie. Pochylam głowę i odbieram od wiwatujących turystów piękną lekcję życzliwości. Warto było przebyć pół Polski właśnie po to. Z przepaku w Smereku wybiegam jakiś inny.
Połoniny
Połonina Wetlińska to moim zdaniem najlepszy etap Biegu Rzeźnika. Podejście na Smerek jest świetne i różnorodne, bieg grzbietem połoniny dostarcza niesamowitych widoków i wrażeń, cudny single-track, a na koniec mamy jeszcze karkołomny zbieg do Berehów! No i kibice… W ogromnej większości przypadkowi – wszak to turyści, którzy chcąc nie chcąc wdepnęli w sam środek rzeźnickiego zamieszania. Nie ma to jednak znaczenia. Klaszczą, pokrzykują, uśmiechają się, gratulują. To niewiarygodne uczucie, szczególnie, że na tym etapie większość uczestników ma już dość wysiłku. Kiedy ty czujesz się przeżuty i wypluty przez Matkę Naturę, w ich oczach urastasz do rangi bohatera. To zderzenie własnego i cudzego wyobrażenia o tobie wywołuje niesamowity efekt, niemalże epifanii, jak u Claude’a Levi-Straussa.
Ten bieg jest nie tylko o górach i wewnętrznych przemianach, ale także o ludziach.
Na zbiegu do Berehów dołacza do nas Domi, która przypadkiem jest w tym czasie na wycieczce w Bieszczady z grupą znajomych. Nie namyślając się wiele przystaje na moją propozycję, by ostatni etap – Połoninę Caryńską – przebyć razem. Jest co podziwiać. Dwa lata temu pisałem, że Caryńska przypomina Mordor: wygląda, jakby to było koniec świata – pusta, cicha, nieprzyjazna… Tym razem zieleni się morzem traw i złoci słonecznym blaskiem. Panoramy zapierają dech w piersiach i nawet wiatr nie przeszkadza zbytnio.
Banał nad banały: „dla takich chwil warto się tak męczyć”. Cóż, skoro ten banał to szczera prawda? Być może racjonalizuję sobie daremny trud, w końcu nigdy nie będę walczył o zwycięstwo, pozostaje mi więc szukac substytutów, nieprawdaż? A może po prostu moje żcie jest proste, wręcz banalne? Cieszę się z tego. Póki moje oczy wpatrują się z zachwytem w przestwór Bieszczadów, buzia sama się śmieje, jestem szczęśliwy w swoim małym, banalnym i niewyrafinowanym świecie.
Fakt, że Domi towarzysyzła mi w ostatnich godzinach (sic!) zmagań znaczy dla mnie szczególnie wiele. Domi, wybacz publiczną szczerość, mam nadzieję, że to początek przyjaźni choćby w połowie tak pięknej jak przyjaźń Twoja z Anią.
Kocham ten moment, kiedy za kolejnym wierzchołkiem okazuje się, że szlak schodzi z grzbietu i zaczna trawersowac zbocze. Oznacza to początek ostatniego zbiegu do Ustrzyków. Kocham ten zbieg i to, że kolejni kibice i niekibice podaja coraz to inne informacje co do pozostałego dystansu/czasu… „Półtora kilometra!” – słyszę, by po chwili moich uszu doszedł okrzyk: „Dwadzieścia minut!”. Niedługo po tym: „900 metrów”, a w chwilę później: „3 kilometry!” Uwielbiam, kocham, uwielbiam. Teren wypłaszcza się, słychać gwar mety. Mostek, schodki, meta.
Jestem dumny z Szymona i cieszę się jego szczęściem. Dokonał czegoś wyjątkowego, przezwyciężył kryzysy, nie złamał się. Dotarł do mety z klasą, stylowo. Brawo Szymon! Dziękuję nie tylko za zaproszenie i zaufanie, ale przede wszystkim za to, że mogłem dzielić z Toba te chwile i byś świadkiem tego, jak stajesz się ultrasem. Będę to nosił głęboko w sercu.
No cóż, jakoś nie udało mi się zbyt wiele (czytaj: nic) napisać o technikaliach, odżywianiu i nawadnianiu, szczegółach sprzętowych i logistycznych. Obiecuję, że wspomnę o tym w suplemencie do powyższej relacji.
W suplemencie będzie również podsumowanie konkursu na wytypowanie naszego rezultatu na mecie i ogłoszenie zwycięzców. Może pojutrze?
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
na blogu rozwiązanie konkursu - wreszcie
nie trzeba się przeklikiwać, oto treść:
Rozwiązanie konkursu
No i stało się! Rzeźnik zaliczony, czas na mecie 13:14:04.
W konkursie wzięło udział 29 osób – wow! Dziękuję bardzo. Typy były różne, zaledwie dwie osoby wróżyły wycof – już ja Was sobie zapamiętam…
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Galaktyka pula nagród powiększyła się do 6 egzemplarzy książki Juliana Goatera „Sztuka szybszego biegania”, którą miałem przyjemnośc tłumaczyć.
<FANFARY>
Oto zwycięzcy:
Michu77 13:13:13
Szymon Szymczak 13:17:45
Ali 13:20:22
Kisio 13:21:17
Marcin Bielaga 13:05:00
f.lamer 13:04:05
Gratuluję serdecznie, podajcie mi proszę na forum bieganie.pl albo w jakikolwiek inny sposób swoje dane do wysyłki nagród.
nie trzeba się przeklikiwać, oto treść:
Rozwiązanie konkursu
No i stało się! Rzeźnik zaliczony, czas na mecie 13:14:04.
W konkursie wzięło udział 29 osób – wow! Dziękuję bardzo. Typy były różne, zaledwie dwie osoby wróżyły wycof – już ja Was sobie zapamiętam…
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Galaktyka pula nagród powiększyła się do 6 egzemplarzy książki Juliana Goatera „Sztuka szybszego biegania”, którą miałem przyjemnośc tłumaczyć.
<FANFARY>
Oto zwycięzcy:
Michu77 13:13:13
Szymon Szymczak 13:17:45
Ali 13:20:22
Kisio 13:21:17
Marcin Bielaga 13:05:00
f.lamer 13:04:05
Gratuluję serdecznie, podajcie mi proszę na forum bieganie.pl albo w jakikolwiek inny sposób swoje dane do wysyłki nagród.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
http://qbakrause.blogspot.com/2014/08/g ... biegi.html
W związku z licznymi zapytaniami o Gabinet Rehabilitacyjny FOKA, który pomaga mi w przygotowaniach do UTMB, świadcząc liczne usługi z najwyższej półki rehabilitacji i regeneracji powysiłkowej, postanowiłem uchylić rąbka tajemnicy i szerzej opisać ten przybytek rozkoszy.
W pierwszej części chętnie przedstawię Wam niektóre usługi z przebogatej oferty świadczeń Gabinetu FOKA.
1. Kriokomora.
O zaletach krioterapii nie trzeba wiele się rozpisywać. Każdy, kto kiedykolwiek przyłożył sobie lód w bolące miejsce albo schładzał karka zimną wodą w trakcie treningu w upalne dzień, wie o co chodzi. FOKA oferuje swoim pacjentom komfortową komorę wyposażoną w elementy aromaterapii oraz szereg udogodnień zwiększających komfort użyktowania tego niezwykłego pomieszczenia.
2. Sauna
O saunie fińskiej słyszał chyba każdy. Gorące kamienie, sosnowa boazeria i te sprawy. Gabinet FOKA oferuje awangardowe, wizjonerskie rozwiązanie: saunę na otwartym powietrzu. Naturalne ciepło z niewyczerpanego źródła sprawia, że sauna Gabinetu jest doskonale proekologiczna. Warto dodać, że FOKA oferuje nasycanie organizmu witaminą D bez pobierania żadnych dodatkowych oplat! Na każdym kroku widać, że każdego pacjenta Gabinetu otacza się szczególną troską...
3. Gabinet masażu.
Dzisiejszy przegląd zabiegów kończymy niewątpliwy hitem z zakresu rehabilitacji sportowej. Wykwalifikowana kadra dokonuje cudów ugniatając, głaszcząc i w każdy inny możliwy do wyobrażenia sposób maltretując tkanki. Dzięki świetnemu zapleczu i nowoczesnemu sprzętowi artyści-masażyści Gabinetu moga prawdziwie przyłożyć się do pracy, co widać na załączonym materiale fotograficznym.
To tylko niewielki skrawek z rogu obfitości zabiegów i sesji proponowanych przez Gabinet Rehabilitacji FOKA.
Kierownictwo Gabinetu z duma podsumowuje swoje dotychczasowe osiągnięcia:
"jeszcze żaden niezadowolony pacjent nie wyszedł z naszego Gabinetu"
POLECAM!
W związku z licznymi zapytaniami o Gabinet Rehabilitacyjny FOKA, który pomaga mi w przygotowaniach do UTMB, świadcząc liczne usługi z najwyższej półki rehabilitacji i regeneracji powysiłkowej, postanowiłem uchylić rąbka tajemnicy i szerzej opisać ten przybytek rozkoszy.
W pierwszej części chętnie przedstawię Wam niektóre usługi z przebogatej oferty świadczeń Gabinetu FOKA.
1. Kriokomora.
O zaletach krioterapii nie trzeba wiele się rozpisywać. Każdy, kto kiedykolwiek przyłożył sobie lód w bolące miejsce albo schładzał karka zimną wodą w trakcie treningu w upalne dzień, wie o co chodzi. FOKA oferuje swoim pacjentom komfortową komorę wyposażoną w elementy aromaterapii oraz szereg udogodnień zwiększających komfort użyktowania tego niezwykłego pomieszczenia.
2. Sauna
O saunie fińskiej słyszał chyba każdy. Gorące kamienie, sosnowa boazeria i te sprawy. Gabinet FOKA oferuje awangardowe, wizjonerskie rozwiązanie: saunę na otwartym powietrzu. Naturalne ciepło z niewyczerpanego źródła sprawia, że sauna Gabinetu jest doskonale proekologiczna. Warto dodać, że FOKA oferuje nasycanie organizmu witaminą D bez pobierania żadnych dodatkowych oplat! Na każdym kroku widać, że każdego pacjenta Gabinetu otacza się szczególną troską...
3. Gabinet masażu.
Dzisiejszy przegląd zabiegów kończymy niewątpliwy hitem z zakresu rehabilitacji sportowej. Wykwalifikowana kadra dokonuje cudów ugniatając, głaszcząc i w każdy inny możliwy do wyobrażenia sposób maltretując tkanki. Dzięki świetnemu zapleczu i nowoczesnemu sprzętowi artyści-masażyści Gabinetu moga prawdziwie przyłożyć się do pracy, co widać na załączonym materiale fotograficznym.
To tylko niewielki skrawek z rogu obfitości zabiegów i sesji proponowanych przez Gabinet Rehabilitacji FOKA.
Kierownictwo Gabinetu z duma podsumowuje swoje dotychczasowe osiągnięcia:
"jeszcze żaden niezadowolony pacjent nie wyszedł z naszego Gabinetu"
POLECAM!
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
Jak do tej pory, wszystkie wydarzenia roku 2014 rozgrywają się w cieniu Mont Blanc… Marzenie o przyszłorocznym starcie w UMTB jest podobne do Mont Blanc’a widzianego z Chamonix – z jednej strony bliskie, namacalne, realne, ale z drugiej – przez to, że wyzwanie jest ogromne – odległe i skryte w chmurach.
Nie potrafiłbym stojąc u stóp najwyższej góry w Alpach wyobrazić sobie siebie na jej szczycie. Mój umysł potrzebowałby podzielić trasę na etapy, dość krótkie, by móc każdy z nich objąć i pozwolić ciału urzeczywistnić dany fragment marzenia. Podobnie czas dzielący mnie od UTMB kroję niczym chleb, karmiąc się powoli, by się nie zadławić.
Kolejnym etapem był bieg K-B-L rozgywany w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Bazą dla festiwalu był Lądek-Zdrój, z którego Piotrek Hercog wyznaczył 240-kilometrową trasę wiodącą dookoła Kotliny Kłodzkiej. Cała pętla to Bieg 7 Szczytów, mordercze wyzwanie, któremu w tym rou najlepiej sprostał Paweł Dybek, w sercu Mohikanin Pierwsza, południowa część, o długości 130 km, to Super Trail z metą w Kudowie-Zdroju. Tam również początek swój bierze trasa biegu K-B-L, 110 km drugiej, północnej części wielkiej pętli.
Bardzo lubię Kotlinę Kłodzką. W mojej pamięci pozostają żywe wspomnienia ze szkolnej wycieczki w Gory Stołowe oraz z harcerskich (a w moim przypadku raczej zuszych) wypadów z rodzicami do Kletna u stóp Śnieżnika.
Z Poznania do Lądka jechałem w miłym towarzystwie poznańskich „maniaców”: Izy, Marka i Michała. Po drodze opowiadali o swoich biegach, budząc we mnie podziw dla ich dokonań – mają niesamowitą kolekcję startów! Pod wieczór dotarliśmy na miejsce. Jako że miałem osobną kwaterę, cały wieczór spędziłem na skrupulatnym przygotowaniu ekwipunku na bieg: tu plecak, ten batonik do tej kieszonki, ten do tamtej… Nie, oba do tej, a do tamtej co innego. Wybrałem ciuchy na bieg, zdecydowałem, które buty założę i co wyślę w worku na przepak w Bardzie.
W tle grał telewizor, którym stacje prześcigały się w relacjach z katastrofy samolotu na Ukrainie. Tak blisko i tak daleko… Nie potrafię zrozumieć jak patriotyzm, walka o wolność, miłość do ojcowizny i tym podobne wartości znajdują ujście w postaci przemocy skierowanej przeciwko drugiemu człowiekowi, aż do momentu, w którym zapada decyzja o pozbawieniu go życia. Osoby niewierzące uznają ten fragment za bełkot, ale ja mocno wierzę i każdy bieg traktuję jak modlitwę. Wybieram intencję i ofiaruję cały trud, ból i zmęczenie dla tej intencji. W czwartek wieczorem wiedziałem już, dla kogo pobiegnę następnego dnia.
Leżąc na łóżku przeczytałem jeszcze kilka fragmentów z książki Kiliana, ale żaden nie utkwił mi w pamięci. Lektura wprowadziła mnie jednak w adwentowy nastrój radosnego oczekiwania mieszającego się z niepokojem. Pierwsza stówa. Pierwsza stówa po górach. Pierwsza stówa po górach i cała noc biegu… Zasnąłem.
Następnego dnia rano uświadomiłem sobie, że skoro wziąłem nocleg tylko na jedną noc, to nie mam co zrobić z plecakiem na czas biegu, nie mam się też gdzie się po nim umyć… Z pomocą przyszli Iza i Marek, za co im jeszcze raz serdecznie dziękuję. Po odebraniu parkietu spędziłem kilka chwil w sporej poznańskiej grupie przy „słodkim”, tzn. ciastku. Kiedy większość udała się na przedbiegowy relaks do swoich kwater, wyszło na jaw, że muszę przeczekać te kilka godzin do startu gdzieś na ławce w parku. Po raz kolejny tego dnia z pomocą przyszli kochani biegowi przyjaciele – tym razem Sławek Marszałek z rodzinką, którzy zaoferowali mi, żebym skorzystał z miejsca w jednym z ich pokoi. Dzięki ich uprzejmości mogłem odpocząć, ba! Zdrzemnąć się nawet… Ta dawka bezinteresownej dobroci naadowała mnie pozytywną energią na bieg.
Wieczorny charakter startu sprawił, że było mnóstwo czasu, żeby każdy element stroju i ekwipunku sprawdzić, poprawić i ułożyć. Drobne rytuały odmierzały czas do rozpoczęcia biegu.
Strzał! I od razu pierwsza różnica między KBL a Rzeźnikiem i Chudym Wawrzyńcem. Tam na początku jest kilkukilometrowy odcinek drogą asfaltową, na którym stawka się rozciąga, można łagodnie wprowadzić się w klimat zawodów. Tu nie było nic z tych rzeczy. Od razu pod górę, z góry, pod górę… Zaczął się wyścig! Przede wszystkim szalejących emocji i startowej euforii, dlatego starałem się ze wszystkich sił zachować spokój i oszczędnie dysponować siłami. Przeczekać pierwsze godziny jak gdyby nigdy nic.
Na drugim kilometrze coś mnie użarło. W pierwszej chwili pomyślałem, że otarlem się kolanem o pokrzywy – ścieżka była dość wąska – ale kiedy odruchowo sięgnąłem dłonią, poczułem między palcami COŚ. To coś ulotniło się szybko, moje kolano za to zaczęło boleć i puchnąć. Po kilku minutach wypełnionych (metefora) przekleństwami i złorzeczeniami w kierunku całej fauny latającej zatrzymałem się, by sprawdzić kolano. Spróbowałem wycisnąć rankę, żeby upewnić się, że nie ma w niej pszczelego żądła. Nie było. Pobiegłem dalej modląc się, by ból nie narastał i żeby okazało się, że to tylko końska mucha, a nie osa. Na szczęście nie było gorzej, tylko po prostu wciąż tak samo źle.
W takim nie do końca dobrym nastroju pokonałem podejście na Błedne Skały, po czym w zapadających ciemnościach zacząłem zbieg do Pasterki. Na kilometr przed punktem potknąłem się i runąłem w przydrożne krzaki. Lądowanie było dość miękkie i szybko się podniosłem, po chwili jednak odkryłem z nieprzyjemnym zaskoczeniem, że coś mi się stało w mały palec. Bolał. Puchnął. Siniał. Wykrzywiał się w dziwny sposób. Przy chronisku wypiłem kubek wody i pomacałem palec. Hmm… Bardzo dziwnie pracował w stawie. Bolał w cholerę, zsiniał mocniej… Zsiniało zresztą pół dłoni.
Fajnie się zaczyna – pomyślałem. Zapadła noc i mrok okrył mój wstyd oraz strach.
Atrakcje kolejnych kilometrów pozwoliły mi zapomnieć o bólu. Najpierw podejście na Szczeliniec a potem lawirowanie w skalnym labiryncie. Kilkadziesiąt minut fantastycznej zabawy. A potem – kilkanaście plaskich kilometrów do Ścinawki. I właśnie tam, po około 3, może 4 godzinach biegu, przyszedł kryzys.
Niesamowite! – pomyślałem. Biorę udział w zawodach na 110km i mam kryzys po ledwo 30? Ścięło mnie, ogarnęło zniechęcenie, musiałem w łatwym terenie przejśc do marszu. I tak przemaszerowalem ostatnie 4-5km do punktu. Tam usiadłem na krzesełku i zacząłem się trząść. „Masz colę?”, spytałem kolegi rozlewającego driki przybywającym nocnm marom. „Tak”, padło upragnione słowo. Po wlaniu w siebie 5 kubków coli, założeniu kurtki (i rękawiczek – pakując je do plecaka miałem wrażenie, że robię coś absurdalnego… a jednak) i przeczekaniu kwadransa zacząłem wracać do żywych. Ruszyłem dalej.
Spory fragment kolejnego etapu (a może cały) spędziłem w towarzystwie Michała, z którym jechałem do Lądka. Razem było zdecydowanie raźniej. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam zbyt wiele z tego fragmentu. Było pod górę, z góry, trochę płasko, godziny mijały. W momentach kiedy nie rozmawialiśmy z Michałem albo oddaliliśmy się o kilka metrów od siebie, miałem wrażenie zatrzymania czasu i przestrzeni, jakby zasada nieoznaczoności Heisenberga przeniosła się do makroskali – kiedy skupiałem się na czasie lub szlaku przesuwającym się pod stopami, moje myśli rozpływały się w nocy, świadomość uciekała niczym ciepłe powietrze ku górze, ku niebu, tam gdzie czerń. Kiedy natomiast czyniłem wysiłki, żeby skupić myśli, wydawało mi się, że nie biegnę, nie poruszam się, nie podróżuję przez czas i przestrzeń, ale po prostu jestem – tyle, że poza nimi.
Gdzieś nad ranem minęła połowa dystansu i na kolejny punkt na Przełeczy Wilcza wbiegaliśmy już w świetle dnia. Cola i kabanos – oto bohaterowie tej nocy i poranka! Humor zdecydowanie się poprawił. Miałem za sobą noc i 60 km. A przede mną – krótki i stosunkowo łatwy etap do Barda.
Tymczasem na punkcie – wczasy. Biegacze – nie tylko z trasy KBL, ale też hardkorowcy zBiegu Szczytów – próbowali odnaleźć się w rzeczywistości nowego dnia. Oj, każda minuta na wygodnej ławce kosztowała… Im dłuższy odpocznek, tym trudniej wyruszało się w dalszą trasę. Wiedząc o tym dobrze, starałem się nie marnować czasu i jak najszybciej opuścić punkt kontrolny.
Na podejściu i zbiegu następującym bezpośrednio po nim Michał wystrzelił do przodu. Zostałem sam na szlaku. Teren łagodnie wznosił się i opadał, pozwalając biec niemal przez cały czas. Słońce uniosło swa złota kule ponad drzewa i zaczęło oświetlać krajobraz dokoła mnie. Pola i łąki, malowane miękkim światłem, mieniły się dzisiątkami pastelowych odcieni. Ptaki śpiewały zachwycone tą feerią barw, jak gdyby nie widziały jej nigdy przedtem, a przecież ten sam cudowny scenariusz powtarza się tu co dnia.
To były chwile prawdziwej teofanii (niewierzący – czytacie ten akapit na własne ryzyko!). Stwórca objawił się w swym stworzeniu. W lekkim powiewie, w subtelnej grze kolorów i świateł, w ptasich trelach. Ból minął, zmęczenie odeszło, byłem lekki, szybki i szczęśliwy. To są przeżycia, które głeboko zapadają w pamięć. Jeśli coś chciałbym w niej zatrzymać, to właśnie byłby to właśnie ten fragment trasy między Przełęczą Wilczą a Bardem. Początkowo myślałem, że opiszę to doświadczenie szerzej, ale to jak tańczenie o architekturze… Trzeba przeżyć samemu.
Na przepaku w Bardzie nie spróbowałem nawet miejscowej zupy – żałuję, na pewno była pyszna! – tylko uzupełniłem zapasy jedzenia i picia i ruszyłem w drogę. Krzyżową. To żadna przenośnia, na biegaczy czekało mocne podejście na Kalwarię, podczas którego mija się stacje Drogi Krzyżowej. Samo podejście jest ciężkie i męczące, a wziąwszy pod uwagę dziesięć godzin napierania w nogach, wymagało ode mnie włożenia sporego wysiłku.
Uwaga – znowu treści duchowo nasycone! Postanowiłem potraktować to jak przeżycie religijne, po prostu odbyłem tę Drogę Krzyżową myśląc o męce Chrystusa, o tym, jak bardzo On cierpiał. Jak mocno kochał ludzi (w tym mnie…), że wziął krzyż na swoje barki. Jednocześnie prosiłem o siły dla siebie, bym zdołał dotrzeć do mety.
Okazało się wkrótce, że siły są potrzebne. Z każdą minutą słońce wspinało się wyżej na nieboskłon a temperatura rosła. Górki mnożyły się ponad miarę. Kolana bolały. Ambit, wyczerpany wysiłkiem, wyłączył się. Na Przełęczy Kłodzkiej usiadłem i – chciło by się rzec – płakałem. No cóż, dusza pewnie łkała.
Było ciężko. Czułem się zmęczony, znużony i zniechęcony. Od początku moje międzyczasy były gorsze, niż zakładałem i teraz wszystko to razem złożyło się na uczucie przegranej. Wkurzał mnie upał i perspektywa kilkugodzinnego marszu do mety, bo o bieganiu w tamtym momencie nie chciałem nic słyszeć. Podobnie czuł się Bartek, który zaczął mocniej ale opadł z sił i teraz razem ze mną siedział na punkcie i żłopał colę. Postarałem się zmotywowac go trochę licząc, że mnie samemu to pomoże.
Ruszyłem. Po kilku minutach Bartek mnie dogonił i dalej napieraliśmy razem. Po drodze porozmawialiśmy trochę. Okazało się, że obaj mamy małe dzieciaki i podobne marzenia o górach. Bartek rok wcześniej startował w KBL, ale nie ukończył. Bum! Tak to bywa, że kiedy sytuacja jest patowa i nie ma skąd czerpać energii, trzeba znaleźć jej nowe źródło, nowy sposób motywacji. Postanowiłem sobie, że pomoge Bartkowi tym razem dotrzeć do mety. Motywowałem, gadałem o tym i owym, starałem się podnosić na duchu i kierowac myśli na pozytywne tory. Ta taktyka przyniosła dobre rezultaty. Po godzinie, może półtorej wróciło nam nieco sił, próbowaliśmy trochę podbiegać, ale Bartek nie był za bardzo w stanie biec, więc skupiliśmy się na szybkim marszu.
Obraliśmy sobie za cel złamanie osiemnastu godzin i dotarcie do celu zanim Garmin Bartka padnie Na ostatnim punkcie kontrolnym – w Orłowcu – byliśmy na 35. – 36. pozycji. Ruszyliśmy jednak z takim animuszem, że w ciągu godziny znależliśmy się w pierwszej trzydziestce
Potem była patelnia. Szeroka szutrowa droga w pełnym słońcu. Czułem, jak żar pali moje uda, jak nagrzewa się czapka… Koszmar. Brak jakiegokolwiek schronienia. A jednocześnie ulga, jakich mało, kiedy stało się jasnym, że do mety została godzina. Wiedzieliśmy już, że się uda, że ukończymy i to poniżej tych śmiesznych osiemnastu godzin. To nic, że Bartek nie dawał rady zbiegać i straciliśmy kilka pozycji. Mnie samemu brakowało nie tyle sił ile woli walki. Nie ma we mnie chęci rywalizacji, nie ma znaczenia miejsce w klasyfikacji. Chciałem już, żeby była meta. Żeby można było usiąść. Zdjąć buty, wykąpać się. Napić zimnej wody. Przestać liczyć kilometry i przewyższenia.
Szedłem spokojnie asfaltową droga do Lądka. Mijani ludzi, chcąc mnie zagrzać (niefortunne słowo) do walki wołali: „teraz już tylko z górki!”. Zaprawdę, nie mówi się takich rzeczy po 100 km komuś, kogo bolą kolana. Uśmiechałem się jednak, wdzięczny za dobre serce. Od niektórych słysząłem słowa podziwu i szacunku, nie czułem jednak, bym na nie zasłużył. Po pierwsze, pobiegłem gorzej od wlasnych oczekiwań. Po drugie, dużą część dystansu szedłem. Wciąż mam wielkie kompleksy, stawiam sobie wygórowane wymagania i surowo myslę o sobie. Z drugiej strony, nie wydaje mi się, by moje oczekiwania były na wyrost. Biegam ładnych kilka lat, trenuje sporo – może nie najlepiej i nie najciężej, ale jednak. Chciałbym po prostu po plaskim i w dół truchtać a pod gorę mocno maszerować. Czy to zbyt wiele? Tymczasem ostatnie kilka godzin było ledwie średnio forsownym marszem…
Na ostatnich kilometrach takie oto myśli zaczęły napływać do mojej głowy. Nie było widoków do podziwiania, nie trzeba było uwazać pod nogi ani myśleć o kolejnych etapach… Myśli zaczęły atakować osłabiony umysł.
A potem była meta. Przyjemnie. Uśmiechy, medal… Maciek Sokołowski starał się każdego wbiegajacego na metę wywołać z imienia i nazwiska, to miłe. Miało się wrażenie, że każdy finiszer jest ważny. Przynajmniej ja w to uwierzyłem. Po chwili na mecie pojawił się Bartek. Jego towarzystwo pomogło mi bardzo przez kilka ostatnich godzin. Dziękuję.
I jeszcze jeden mily akcent, kto wie czy nie najważeniejszy. Dowiedziwaszy się, że nie za bardzo mam dograny nocleg i transport do domu, Piotrek pożyczył auto i przyjechał po mnie. Nie trzeba o tym rozmawiać, takie rzeczy po prostu zapadają w serce i tam zostają. Wiele dobra spotkało mnie ze strony ludzi przez te kilka dni, i te „sygnały dobra”, mówiąc językiem książek z mojego dzieciństwa, były równie ważne co sam bieg.
A bieg był doskonała lekcją. Po pierwsze, po raz pierwszy zderzyłem się ze ścianą, stawiłem czoła kryzysowi, niechciejstwu, i przetrwałem. Straciłem godzinę, ale dalej byłem na szlaku. A kilka godzin później miałem powtórkę z rozrywki. Po dwóch kryzysach i piętnastu godzinach napierania poczułem napływ tych sił, o których wcześniej tylko czytałem:
Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili.
Taka jest prawda. To niesamowite do czego człowiek jest zdolny, choćby sam sądził, że nie stać go już na nic więcej.
Po drugie, przekonałem się, co jest poza granicą stu kilometrów. Odpowiedź nie mogła być inna, ale i tak pragnąłem niczym niewierny Tomasz dotknąć tych dziur po gwoździach i samemu stwierdzić, że świat po stu kilometrach się nie kończy, ale istnieje nadal; ba! Jest wciąż taki sam, tylko wolniej się przesuwa.
Po trzecie, przeżyłem zachód słońca podczas biegu, noc przy świetle czołówki i świt zapierający dech w piersiach skuteczniej niż najcięższe interwały.
Po czwarte… Nie. Nie będę dalej wyliczał, choć kolejnych punktów mogoby być ze dwadzieścia. Przejdę do sedna.
Po ostatnie, utwierdziłem się w przekonaniu, że góry to jest miejsce, gdzię chcę być. Tu jest prawdziwe życie: naturalny cykl dnia i nocy, nie oszukany przez światła ulicznych lamp, wiadomości przez 24 godziny na dobę i takież sklepy monopolowe. To nie jest wirualne królestwo cyfrowych mediów, tworzących własne, niefizykalne zmysły. W ciemności nocy dotyk mokrej skały atakuje mózg milionem doznań. W biegu serce bije tak, że całe ciało rezonuje niczym nie zagłuszane, aż włoski na przedramionach drgają w rytmie wyznaczanym przez potężny bęben zamknięty w mojej piersi. Wszystko jest bardziej namacalne.
Uświadamiam sobie, czym jest życie: nieustannym procesem pracy miliardów komórek; frenetycznym pulsowaniem krwi w żyłach. Nie muszę sobie zadawać pytań egzystencjalnych, nie muszę siebie sprawdzać, jak Trent Reznor:
I hurt myself today to see if I still feel
Zraniłem się dzisiaj, by przekonać się, czy jeszcze czuję
Żyję, bo biegnę. Czuję wiatr we włosach, słony smak potu w ustach, kwas w mięśniach ud.
Pamiętam, jak na studiach pisałem recenzję filmu Petera Greenaway’a Piknik pod wiszącą skałą, na zaliczenie historii filmu. Nigdy nie wyjaśniona tajemnica, potęga góry, rytuał przejścia. Choć nie pamiętam treści mojej pracy zaliczeniowej, to przypominam sobie, że po jej oddaniu czułem zmianę, jaka we mnie zaszła. Z gór schodzimy inni, niż wchodziliśmy. Nieważne, gdzie jest start i meta oraz jakim szlakiem prowadzi droga. Ważne, że wracając z gór jestem inny – chcę wierzyć, że lepszy.
Nie potrafiłbym stojąc u stóp najwyższej góry w Alpach wyobrazić sobie siebie na jej szczycie. Mój umysł potrzebowałby podzielić trasę na etapy, dość krótkie, by móc każdy z nich objąć i pozwolić ciału urzeczywistnić dany fragment marzenia. Podobnie czas dzielący mnie od UTMB kroję niczym chleb, karmiąc się powoli, by się nie zadławić.
Kolejnym etapem był bieg K-B-L rozgywany w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Bazą dla festiwalu był Lądek-Zdrój, z którego Piotrek Hercog wyznaczył 240-kilometrową trasę wiodącą dookoła Kotliny Kłodzkiej. Cała pętla to Bieg 7 Szczytów, mordercze wyzwanie, któremu w tym rou najlepiej sprostał Paweł Dybek, w sercu Mohikanin Pierwsza, południowa część, o długości 130 km, to Super Trail z metą w Kudowie-Zdroju. Tam również początek swój bierze trasa biegu K-B-L, 110 km drugiej, północnej części wielkiej pętli.
Bardzo lubię Kotlinę Kłodzką. W mojej pamięci pozostają żywe wspomnienia ze szkolnej wycieczki w Gory Stołowe oraz z harcerskich (a w moim przypadku raczej zuszych) wypadów z rodzicami do Kletna u stóp Śnieżnika.
Z Poznania do Lądka jechałem w miłym towarzystwie poznańskich „maniaców”: Izy, Marka i Michała. Po drodze opowiadali o swoich biegach, budząc we mnie podziw dla ich dokonań – mają niesamowitą kolekcję startów! Pod wieczór dotarliśmy na miejsce. Jako że miałem osobną kwaterę, cały wieczór spędziłem na skrupulatnym przygotowaniu ekwipunku na bieg: tu plecak, ten batonik do tej kieszonki, ten do tamtej… Nie, oba do tej, a do tamtej co innego. Wybrałem ciuchy na bieg, zdecydowałem, które buty założę i co wyślę w worku na przepak w Bardzie.
W tle grał telewizor, którym stacje prześcigały się w relacjach z katastrofy samolotu na Ukrainie. Tak blisko i tak daleko… Nie potrafię zrozumieć jak patriotyzm, walka o wolność, miłość do ojcowizny i tym podobne wartości znajdują ujście w postaci przemocy skierowanej przeciwko drugiemu człowiekowi, aż do momentu, w którym zapada decyzja o pozbawieniu go życia. Osoby niewierzące uznają ten fragment za bełkot, ale ja mocno wierzę i każdy bieg traktuję jak modlitwę. Wybieram intencję i ofiaruję cały trud, ból i zmęczenie dla tej intencji. W czwartek wieczorem wiedziałem już, dla kogo pobiegnę następnego dnia.
Leżąc na łóżku przeczytałem jeszcze kilka fragmentów z książki Kiliana, ale żaden nie utkwił mi w pamięci. Lektura wprowadziła mnie jednak w adwentowy nastrój radosnego oczekiwania mieszającego się z niepokojem. Pierwsza stówa. Pierwsza stówa po górach. Pierwsza stówa po górach i cała noc biegu… Zasnąłem.
Następnego dnia rano uświadomiłem sobie, że skoro wziąłem nocleg tylko na jedną noc, to nie mam co zrobić z plecakiem na czas biegu, nie mam się też gdzie się po nim umyć… Z pomocą przyszli Iza i Marek, za co im jeszcze raz serdecznie dziękuję. Po odebraniu parkietu spędziłem kilka chwil w sporej poznańskiej grupie przy „słodkim”, tzn. ciastku. Kiedy większość udała się na przedbiegowy relaks do swoich kwater, wyszło na jaw, że muszę przeczekać te kilka godzin do startu gdzieś na ławce w parku. Po raz kolejny tego dnia z pomocą przyszli kochani biegowi przyjaciele – tym razem Sławek Marszałek z rodzinką, którzy zaoferowali mi, żebym skorzystał z miejsca w jednym z ich pokoi. Dzięki ich uprzejmości mogłem odpocząć, ba! Zdrzemnąć się nawet… Ta dawka bezinteresownej dobroci naadowała mnie pozytywną energią na bieg.
Wieczorny charakter startu sprawił, że było mnóstwo czasu, żeby każdy element stroju i ekwipunku sprawdzić, poprawić i ułożyć. Drobne rytuały odmierzały czas do rozpoczęcia biegu.
Strzał! I od razu pierwsza różnica między KBL a Rzeźnikiem i Chudym Wawrzyńcem. Tam na początku jest kilkukilometrowy odcinek drogą asfaltową, na którym stawka się rozciąga, można łagodnie wprowadzić się w klimat zawodów. Tu nie było nic z tych rzeczy. Od razu pod górę, z góry, pod górę… Zaczął się wyścig! Przede wszystkim szalejących emocji i startowej euforii, dlatego starałem się ze wszystkich sił zachować spokój i oszczędnie dysponować siłami. Przeczekać pierwsze godziny jak gdyby nigdy nic.
Na drugim kilometrze coś mnie użarło. W pierwszej chwili pomyślałem, że otarlem się kolanem o pokrzywy – ścieżka była dość wąska – ale kiedy odruchowo sięgnąłem dłonią, poczułem między palcami COŚ. To coś ulotniło się szybko, moje kolano za to zaczęło boleć i puchnąć. Po kilku minutach wypełnionych (metefora) przekleństwami i złorzeczeniami w kierunku całej fauny latającej zatrzymałem się, by sprawdzić kolano. Spróbowałem wycisnąć rankę, żeby upewnić się, że nie ma w niej pszczelego żądła. Nie było. Pobiegłem dalej modląc się, by ból nie narastał i żeby okazało się, że to tylko końska mucha, a nie osa. Na szczęście nie było gorzej, tylko po prostu wciąż tak samo źle.
W takim nie do końca dobrym nastroju pokonałem podejście na Błedne Skały, po czym w zapadających ciemnościach zacząłem zbieg do Pasterki. Na kilometr przed punktem potknąłem się i runąłem w przydrożne krzaki. Lądowanie było dość miękkie i szybko się podniosłem, po chwili jednak odkryłem z nieprzyjemnym zaskoczeniem, że coś mi się stało w mały palec. Bolał. Puchnął. Siniał. Wykrzywiał się w dziwny sposób. Przy chronisku wypiłem kubek wody i pomacałem palec. Hmm… Bardzo dziwnie pracował w stawie. Bolał w cholerę, zsiniał mocniej… Zsiniało zresztą pół dłoni.
Fajnie się zaczyna – pomyślałem. Zapadła noc i mrok okrył mój wstyd oraz strach.
Atrakcje kolejnych kilometrów pozwoliły mi zapomnieć o bólu. Najpierw podejście na Szczeliniec a potem lawirowanie w skalnym labiryncie. Kilkadziesiąt minut fantastycznej zabawy. A potem – kilkanaście plaskich kilometrów do Ścinawki. I właśnie tam, po około 3, może 4 godzinach biegu, przyszedł kryzys.
Niesamowite! – pomyślałem. Biorę udział w zawodach na 110km i mam kryzys po ledwo 30? Ścięło mnie, ogarnęło zniechęcenie, musiałem w łatwym terenie przejśc do marszu. I tak przemaszerowalem ostatnie 4-5km do punktu. Tam usiadłem na krzesełku i zacząłem się trząść. „Masz colę?”, spytałem kolegi rozlewającego driki przybywającym nocnm marom. „Tak”, padło upragnione słowo. Po wlaniu w siebie 5 kubków coli, założeniu kurtki (i rękawiczek – pakując je do plecaka miałem wrażenie, że robię coś absurdalnego… a jednak) i przeczekaniu kwadransa zacząłem wracać do żywych. Ruszyłem dalej.
Spory fragment kolejnego etapu (a może cały) spędziłem w towarzystwie Michała, z którym jechałem do Lądka. Razem było zdecydowanie raźniej. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam zbyt wiele z tego fragmentu. Było pod górę, z góry, trochę płasko, godziny mijały. W momentach kiedy nie rozmawialiśmy z Michałem albo oddaliliśmy się o kilka metrów od siebie, miałem wrażenie zatrzymania czasu i przestrzeni, jakby zasada nieoznaczoności Heisenberga przeniosła się do makroskali – kiedy skupiałem się na czasie lub szlaku przesuwającym się pod stopami, moje myśli rozpływały się w nocy, świadomość uciekała niczym ciepłe powietrze ku górze, ku niebu, tam gdzie czerń. Kiedy natomiast czyniłem wysiłki, żeby skupić myśli, wydawało mi się, że nie biegnę, nie poruszam się, nie podróżuję przez czas i przestrzeń, ale po prostu jestem – tyle, że poza nimi.
Gdzieś nad ranem minęła połowa dystansu i na kolejny punkt na Przełeczy Wilcza wbiegaliśmy już w świetle dnia. Cola i kabanos – oto bohaterowie tej nocy i poranka! Humor zdecydowanie się poprawił. Miałem za sobą noc i 60 km. A przede mną – krótki i stosunkowo łatwy etap do Barda.
Tymczasem na punkcie – wczasy. Biegacze – nie tylko z trasy KBL, ale też hardkorowcy zBiegu Szczytów – próbowali odnaleźć się w rzeczywistości nowego dnia. Oj, każda minuta na wygodnej ławce kosztowała… Im dłuższy odpocznek, tym trudniej wyruszało się w dalszą trasę. Wiedząc o tym dobrze, starałem się nie marnować czasu i jak najszybciej opuścić punkt kontrolny.
Na podejściu i zbiegu następującym bezpośrednio po nim Michał wystrzelił do przodu. Zostałem sam na szlaku. Teren łagodnie wznosił się i opadał, pozwalając biec niemal przez cały czas. Słońce uniosło swa złota kule ponad drzewa i zaczęło oświetlać krajobraz dokoła mnie. Pola i łąki, malowane miękkim światłem, mieniły się dzisiątkami pastelowych odcieni. Ptaki śpiewały zachwycone tą feerią barw, jak gdyby nie widziały jej nigdy przedtem, a przecież ten sam cudowny scenariusz powtarza się tu co dnia.
To były chwile prawdziwej teofanii (niewierzący – czytacie ten akapit na własne ryzyko!). Stwórca objawił się w swym stworzeniu. W lekkim powiewie, w subtelnej grze kolorów i świateł, w ptasich trelach. Ból minął, zmęczenie odeszło, byłem lekki, szybki i szczęśliwy. To są przeżycia, które głeboko zapadają w pamięć. Jeśli coś chciałbym w niej zatrzymać, to właśnie byłby to właśnie ten fragment trasy między Przełęczą Wilczą a Bardem. Początkowo myślałem, że opiszę to doświadczenie szerzej, ale to jak tańczenie o architekturze… Trzeba przeżyć samemu.
Na przepaku w Bardzie nie spróbowałem nawet miejscowej zupy – żałuję, na pewno była pyszna! – tylko uzupełniłem zapasy jedzenia i picia i ruszyłem w drogę. Krzyżową. To żadna przenośnia, na biegaczy czekało mocne podejście na Kalwarię, podczas którego mija się stacje Drogi Krzyżowej. Samo podejście jest ciężkie i męczące, a wziąwszy pod uwagę dziesięć godzin napierania w nogach, wymagało ode mnie włożenia sporego wysiłku.
Uwaga – znowu treści duchowo nasycone! Postanowiłem potraktować to jak przeżycie religijne, po prostu odbyłem tę Drogę Krzyżową myśląc o męce Chrystusa, o tym, jak bardzo On cierpiał. Jak mocno kochał ludzi (w tym mnie…), że wziął krzyż na swoje barki. Jednocześnie prosiłem o siły dla siebie, bym zdołał dotrzeć do mety.
Okazało się wkrótce, że siły są potrzebne. Z każdą minutą słońce wspinało się wyżej na nieboskłon a temperatura rosła. Górki mnożyły się ponad miarę. Kolana bolały. Ambit, wyczerpany wysiłkiem, wyłączył się. Na Przełęczy Kłodzkiej usiadłem i – chciło by się rzec – płakałem. No cóż, dusza pewnie łkała.
Było ciężko. Czułem się zmęczony, znużony i zniechęcony. Od początku moje międzyczasy były gorsze, niż zakładałem i teraz wszystko to razem złożyło się na uczucie przegranej. Wkurzał mnie upał i perspektywa kilkugodzinnego marszu do mety, bo o bieganiu w tamtym momencie nie chciałem nic słyszeć. Podobnie czuł się Bartek, który zaczął mocniej ale opadł z sił i teraz razem ze mną siedział na punkcie i żłopał colę. Postarałem się zmotywowac go trochę licząc, że mnie samemu to pomoże.
Ruszyłem. Po kilku minutach Bartek mnie dogonił i dalej napieraliśmy razem. Po drodze porozmawialiśmy trochę. Okazało się, że obaj mamy małe dzieciaki i podobne marzenia o górach. Bartek rok wcześniej startował w KBL, ale nie ukończył. Bum! Tak to bywa, że kiedy sytuacja jest patowa i nie ma skąd czerpać energii, trzeba znaleźć jej nowe źródło, nowy sposób motywacji. Postanowiłem sobie, że pomoge Bartkowi tym razem dotrzeć do mety. Motywowałem, gadałem o tym i owym, starałem się podnosić na duchu i kierowac myśli na pozytywne tory. Ta taktyka przyniosła dobre rezultaty. Po godzinie, może półtorej wróciło nam nieco sił, próbowaliśmy trochę podbiegać, ale Bartek nie był za bardzo w stanie biec, więc skupiliśmy się na szybkim marszu.
Obraliśmy sobie za cel złamanie osiemnastu godzin i dotarcie do celu zanim Garmin Bartka padnie Na ostatnim punkcie kontrolnym – w Orłowcu – byliśmy na 35. – 36. pozycji. Ruszyliśmy jednak z takim animuszem, że w ciągu godziny znależliśmy się w pierwszej trzydziestce
Potem była patelnia. Szeroka szutrowa droga w pełnym słońcu. Czułem, jak żar pali moje uda, jak nagrzewa się czapka… Koszmar. Brak jakiegokolwiek schronienia. A jednocześnie ulga, jakich mało, kiedy stało się jasnym, że do mety została godzina. Wiedzieliśmy już, że się uda, że ukończymy i to poniżej tych śmiesznych osiemnastu godzin. To nic, że Bartek nie dawał rady zbiegać i straciliśmy kilka pozycji. Mnie samemu brakowało nie tyle sił ile woli walki. Nie ma we mnie chęci rywalizacji, nie ma znaczenia miejsce w klasyfikacji. Chciałem już, żeby była meta. Żeby można było usiąść. Zdjąć buty, wykąpać się. Napić zimnej wody. Przestać liczyć kilometry i przewyższenia.
Szedłem spokojnie asfaltową droga do Lądka. Mijani ludzi, chcąc mnie zagrzać (niefortunne słowo) do walki wołali: „teraz już tylko z górki!”. Zaprawdę, nie mówi się takich rzeczy po 100 km komuś, kogo bolą kolana. Uśmiechałem się jednak, wdzięczny za dobre serce. Od niektórych słysząłem słowa podziwu i szacunku, nie czułem jednak, bym na nie zasłużył. Po pierwsze, pobiegłem gorzej od wlasnych oczekiwań. Po drugie, dużą część dystansu szedłem. Wciąż mam wielkie kompleksy, stawiam sobie wygórowane wymagania i surowo myslę o sobie. Z drugiej strony, nie wydaje mi się, by moje oczekiwania były na wyrost. Biegam ładnych kilka lat, trenuje sporo – może nie najlepiej i nie najciężej, ale jednak. Chciałbym po prostu po plaskim i w dół truchtać a pod gorę mocno maszerować. Czy to zbyt wiele? Tymczasem ostatnie kilka godzin było ledwie średnio forsownym marszem…
Na ostatnich kilometrach takie oto myśli zaczęły napływać do mojej głowy. Nie było widoków do podziwiania, nie trzeba było uwazać pod nogi ani myśleć o kolejnych etapach… Myśli zaczęły atakować osłabiony umysł.
A potem była meta. Przyjemnie. Uśmiechy, medal… Maciek Sokołowski starał się każdego wbiegajacego na metę wywołać z imienia i nazwiska, to miłe. Miało się wrażenie, że każdy finiszer jest ważny. Przynajmniej ja w to uwierzyłem. Po chwili na mecie pojawił się Bartek. Jego towarzystwo pomogło mi bardzo przez kilka ostatnich godzin. Dziękuję.
I jeszcze jeden mily akcent, kto wie czy nie najważeniejszy. Dowiedziwaszy się, że nie za bardzo mam dograny nocleg i transport do domu, Piotrek pożyczył auto i przyjechał po mnie. Nie trzeba o tym rozmawiać, takie rzeczy po prostu zapadają w serce i tam zostają. Wiele dobra spotkało mnie ze strony ludzi przez te kilka dni, i te „sygnały dobra”, mówiąc językiem książek z mojego dzieciństwa, były równie ważne co sam bieg.
A bieg był doskonała lekcją. Po pierwsze, po raz pierwszy zderzyłem się ze ścianą, stawiłem czoła kryzysowi, niechciejstwu, i przetrwałem. Straciłem godzinę, ale dalej byłem na szlaku. A kilka godzin później miałem powtórkę z rozrywki. Po dwóch kryzysach i piętnastu godzinach napierania poczułem napływ tych sił, o których wcześniej tylko czytałem:
Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili.
Taka jest prawda. To niesamowite do czego człowiek jest zdolny, choćby sam sądził, że nie stać go już na nic więcej.
Po drugie, przekonałem się, co jest poza granicą stu kilometrów. Odpowiedź nie mogła być inna, ale i tak pragnąłem niczym niewierny Tomasz dotknąć tych dziur po gwoździach i samemu stwierdzić, że świat po stu kilometrach się nie kończy, ale istnieje nadal; ba! Jest wciąż taki sam, tylko wolniej się przesuwa.
Po trzecie, przeżyłem zachód słońca podczas biegu, noc przy świetle czołówki i świt zapierający dech w piersiach skuteczniej niż najcięższe interwały.
Po czwarte… Nie. Nie będę dalej wyliczał, choć kolejnych punktów mogoby być ze dwadzieścia. Przejdę do sedna.
Po ostatnie, utwierdziłem się w przekonaniu, że góry to jest miejsce, gdzię chcę być. Tu jest prawdziwe życie: naturalny cykl dnia i nocy, nie oszukany przez światła ulicznych lamp, wiadomości przez 24 godziny na dobę i takież sklepy monopolowe. To nie jest wirualne królestwo cyfrowych mediów, tworzących własne, niefizykalne zmysły. W ciemności nocy dotyk mokrej skały atakuje mózg milionem doznań. W biegu serce bije tak, że całe ciało rezonuje niczym nie zagłuszane, aż włoski na przedramionach drgają w rytmie wyznaczanym przez potężny bęben zamknięty w mojej piersi. Wszystko jest bardziej namacalne.
Uświadamiam sobie, czym jest życie: nieustannym procesem pracy miliardów komórek; frenetycznym pulsowaniem krwi w żyłach. Nie muszę sobie zadawać pytań egzystencjalnych, nie muszę siebie sprawdzać, jak Trent Reznor:
I hurt myself today to see if I still feel
Zraniłem się dzisiaj, by przekonać się, czy jeszcze czuję
Żyję, bo biegnę. Czuję wiatr we włosach, słony smak potu w ustach, kwas w mięśniach ud.
Pamiętam, jak na studiach pisałem recenzję filmu Petera Greenaway’a Piknik pod wiszącą skałą, na zaliczenie historii filmu. Nigdy nie wyjaśniona tajemnica, potęga góry, rytuał przejścia. Choć nie pamiętam treści mojej pracy zaliczeniowej, to przypominam sobie, że po jej oddaniu czułem zmianę, jaka we mnie zaszła. Z gór schodzimy inni, niż wchodziliśmy. Nieważne, gdzie jest start i meta oraz jakim szlakiem prowadzi droga. Ważne, że wracając z gór jestem inny – chcę wierzyć, że lepszy.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 11474
- Rejestracja: 16 kwie 2008, 22:31
3 miesiące, 4 biegi, 372 km napierania, 15100 m pod górę. 10 punktów do UTMB.
3 months, 4 races, 372k of distance, 15100m of vertical gain. 10 UTMB points.
http://qbakrause.blogspot.com/2014/09/10-punktow.html
Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w realizacji tego wyzwania. W szczególności dziękuję Szymonowi Bujalskiemu za zaufanie, wspólny Bieg Rzeźnika i zagorzałe kibicowanie podczas kolejnych wyścigów; Bartkowi Mejsnerowi za przyjaźń, wsparcie i wszystkie rozmowy; wreszcie mojej ukochanej żonie Ani Krause i całej mojej rodzinie za wiarę, nadzieję i miłość.
Dziękuję za wyjątkowe chwile podczas każdego z biegów: za Połoninę Caryńską razem z Domi na Rzeźniku, świt w Górach Bardzkich razem z Michałem Matlągiem podczas biegu K-B-L; wspólne nerwy przed Chudym Wawrzyńcem z Moniką Bilnik; i wreszcie te kilka słów od taty w Wierchomli na trasie Biegu 7 Dolin.
Dziękuję także moim partnerom: bieganie.pl, The North Face oraz Julbo.
Dziękuję wszystkim przyjaciołom za wszelkiego rodzaju wsparcie.
Dziękuję Timmy'emu Olsonowi i Robowi Krarowi za inspirację i przykład jak górskie ultra kształtuje charakter.
Wreszcie dziękuję Panu Bogu, który stworzył góry i pozwolił mi po nich biegać.
3 months, 4 races, 372k of distance, 15100m of vertical gain. 10 UTMB points.
http://qbakrause.blogspot.com/2014/09/10-punktow.html
Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w realizacji tego wyzwania. W szczególności dziękuję Szymonowi Bujalskiemu za zaufanie, wspólny Bieg Rzeźnika i zagorzałe kibicowanie podczas kolejnych wyścigów; Bartkowi Mejsnerowi za przyjaźń, wsparcie i wszystkie rozmowy; wreszcie mojej ukochanej żonie Ani Krause i całej mojej rodzinie za wiarę, nadzieję i miłość.
Dziękuję za wyjątkowe chwile podczas każdego z biegów: za Połoninę Caryńską razem z Domi na Rzeźniku, świt w Górach Bardzkich razem z Michałem Matlągiem podczas biegu K-B-L; wspólne nerwy przed Chudym Wawrzyńcem z Moniką Bilnik; i wreszcie te kilka słów od taty w Wierchomli na trasie Biegu 7 Dolin.
Dziękuję także moim partnerom: bieganie.pl, The North Face oraz Julbo.
Dziękuję wszystkim przyjaciołom za wszelkiego rodzaju wsparcie.
Dziękuję Timmy'emu Olsonowi i Robowi Krarowi za inspirację i przykład jak górskie ultra kształtuje charakter.
Wreszcie dziękuję Panu Bogu, który stworzył góry i pozwolił mi po nich biegać.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.