Data: 13.04.2014 r. (niedziela)
Godz. 09:30
Waga: 71,3 kg
Zawody: Orlen Warsaw Marathon
Dystans – 42,195 km (pomiar wg stopera – 42,496 km)
Czas – 3:19:29 (PB) – poprawiony o 49 sek.
Tempo - 4:44/km (pomiar wg stopera – 4:42/km)
Międzyczasy (oficjalne):
05,0 km - 0:24:01 – 5,0 km – 24:01, tempo: 4:48,2/km
10,0 km - 0:47:45 – 5,0 km – 23:44, tempo: 4:44,8/km
15,0 km - 1:11:10 – 5,0 km – 23:25, tempo: 4:41,0/km
20,0 km - 1:34:17 – 5,0 km – 23:07, tempo: 4:37,4/km
21,1 km - 1:39:17 (1 połówka)
25,0 km - 1:57:16 – 5,0 km – 22:59, tempo: 4:35,8/km
30,0 km - 2:20:20 – 5,0 km – 23:04, tempo: 4:36,8/km
35,0 km - 2:43:59 – 5,0 km – 23:39, tempo: 4:43,8/km
40,0 km - 3:08:43 – 5,0 km – 24:44, tempo: 4:56,8/km
42,2 km - 3:19:29 – 2,2 km – 10:46, tempo: 4:54,3/km
21,1 km - 1:40:12 (2 połówka) – PS (Positive Split) 55 sek.
Temp.: 8 - 14 st. C
Zachmurzenie: zmienne
Opady: brak
Wiatr: odczuwalny

Pobudkę w dniu startu zaplanowałem sobie na 5, wstałem jednak jakieś pół godziny później. Mimo tego, że poszedłem dość wcześnie spać, nie czułem się wypoczęty. Wilgotna poduszka przypomniała mi, że pociłem się w nocy jak bóbr. Nie mam pojęcia dlaczego. Zacząłem od zważenia się. 71,3 kg – waga ustabilizowała mi się od jakiegoś czasu na tym poziomie i mimo ładowania węgli nie wzrosła. Przed MW we wrześniu ważyłem niecały kg mniej. Potem standardowo: śniadanie (2 bułki z dżemem, 0,5l Powerade, kawa i 2 szklanki wody). Niestety nie zdążyłem dopić dobrze kawy i wylądowałem na kiblu. Hmmm. Nerwy? Typowa jelitówka. Pierwsze objawy czułem już w sobotę. Powtórkę z rozrywki miałem jeszcze dwa razy przed wyjściem. Tym razem postanowiłem skorzystać z usług ZTM i ok. 7:15 poszedłem na przystanek, aby dojechać na start. Około 8 byłem już na miejscu, przebrałem się, założyłem spodnie, bluzę, czapkę i rękawiczki – resztę zostawiłem w depozycie. Spotkałem się ze znajomymi, walnęliśmy sobie fote, trochę pogadaliśmy i tak czas mijał. Ok. 9 zrzuciłem ciuchy, okryłem się folią termo i wspólnie z kolegami poszedłem koroną stadionu w stronę startu. Przed strefami zaliczyłem ostatni kibelek, bez żadnych niespodzianek, także optymizm rósł. W strefie byłem jakieś 15 minut przed startem, nadal w foli. Było dość luźno, dostęp do stref był kontrolowany, także tak, jak to sobie wyobrażałem. Zlokalizowałem baloniki na 3:15 i ustawiłem się w pewnej odległości za nimi. Ok 5 min przed startem wyrzuciłem folię, zostawiłem sobie jeszcze rękawiczki z myślą, że jak się rozgrzeję po stracie, to je wyrzucę. Plan przewidywał 3 km w tempie 4:45, kolejne 11 po 4:41, 14 po 4:37 i 14 po 4:32. Start był trochę dziwny, bo w pewnym momencie wszyscy ruszyli i pomyślałem, że to już, bo przebiegliśmy pod bramą. Włączyłem nawet stoper, który po chwili musiałem zresetować, bo wszyscy się zatrzymali. Czyli nie było jeszcze startu, po chwili nastąpił już wystrzał i teraz nie było wątpliwości, bo minęliśmy matę pomiarową. Podbieg na most dał mi delikatnie do zrozumienia, że z mocą nie jest najlepiej. Początkowe tempo było grubo powyżej 5/km, było bardzo tłoczno i tak praktycznie do palmy. Wiedziałem już wtedy, że na pierwszym punkcie kontrolnym (3 km) będę do tyłu i to dość wyraźnie. Mimo tego nie zwiększałem tempa. Uznałem, że będę realizował założenia z poszczególnych odcinków. Jeżeli coś będzie wolniej, to może i tym lepiej, bo będzie więcej sił na koniec. Na 3 km byłem do tyłu 20 sek. Od tego momentu miałem już lecieć po 4:41, czyli wg. Garmina 4:39 i do 5 km takie tempo udało mi się utrzymać. Mimo tego na pierwszym pomiarze organizatora strata wynosiła już 23 sek. Ale biegłem swoje. Po pomiarze był długi zbieg na Spacerowej i pierwszy punkt odświeżania. Po zbiegu miałem delikatny zapas w tempie, ale już na Sobieskiego został on zniwelowany. Podbieg na Idzikowskiego to był drugi sygnał, że to nie jest mój dzień. Wydał mi się bardzo długi i mocno dał mi się we znaki. Wtedy pomyślałem, że coś jest jednak nie tak. Na 10 km traciłem już 40 sekund. Zacząłem się zastanawiać, czy podkręcać tempo po 14 km do 4:37. Na decyzję miałem niespełna 20 minut. Stabilizowałem się na poziomie 4:38 – 4:39, biegło mi się dość komfortowo. Przed 14 km podciągnąłem tempo w górę. O dziwko udało się uzyskać ok. 4:33 – 4:35 i nie sprawiało mi ono jakiegoś wielkiego problemu. Oddechowo było bardzo komfortowo. Niestety nawet małe przewyższenia sprawiały mi trudność, tempo momentalnie spadało. Przed 20 km rozpoczął się dość ostry zbieg, który niestety też dość mocno dał mi się we znaki, bowiem miałem trudności z hamowaniem. Gdy się trochę wypłaszczyło było już nieco lepiej. Na 20 km moja strata w stosunku do planowanego czasu wynosiła ok. 45 sek. Starta była już za duża do zniwelowania, dodatkowo pewne sygnały dawały mi do zrozumienia, że to nie jest mój dzień. Postanowiłem zatem, że będę próbował tempem 4:37 biec do 37 km i jeżeli wtedy będzie z czego przyspieszyć, to przyspieszę. Oszacowałem, że taka strategia może mi dać nawet wynik na poziomie 3:17, co byłoby i tak znaczną poprawą. Po półmetku rozpoczął się powrót w stronę centrum. I to był ten moment, kiedy biegło się bardzo dobrze. O dziwo ta bardzo długa prosta sprzyjała mi. Trzymałem dobre tempo na poziomie 4:34 – 4:35. Zaczęli się pojawiać pierwszy piechurzy. Do tej pory na każdym punkcie piłem wodę albo izo, raz nawet złapałem kawałek banana. Co ciekawe wizyty na punktach w ogóle nie wpływały na moje tempo. Na pomiarze na 25 km okazało się, że kilka sekund nawet nadrobiłem, czyli było bardzo dobrze. Całkiem nieźle szło nadal, gdy biegłem po długich prostych do 30 km. Po 30 km zaczęły pojawiać wyraźne oznaki zbliżającego kryzysu. Zaczęły mi się dłużyć kilometry, jakby trwały w nieskończoność, a każda zmiana, nawet minimalna, kierunku biegu pozbawiała sił. Na 33 km miałem już do czynienia z podręcznikową ścianą. Zwolniłem. Co ciekawe oddechowo i z nogami nie było tak źle. Czysta, klasyczna niemoc. Na 35 km już człapałem. Przestałem już myśleć o jakichkolwiek celach i wynikach. Chciałem już tylko dociągnąć do mety. Truchtałem sobie w tempie powyżej 4:50 – całe szczęście było ono jednak stabilne. Kolejne kilometry trwały jakby wieki. Mijałem wiele osób idących i aż mnie korciło, aby również przejść w marsz. Całą siłę woli ukierunkowałem na to, aby jednak tego nie zrobić. Na 38 km podjąłem wysiłek umysłowy, aby przeliczyć, czy uda mi się połamać 3:20. Przy założeniu, że ostatnie odcinek miałbym pokonać w 20 minut miałem ok minuty zapasu. Krążąc ulicami na Powiślu zbliżałem się do mostu. Ten podbieg na nim, to był dla mnie jak Agrykola. Ledwie się tam doczłapałem. 40 km – czas lekko poniżej 3:09. 3:20 było zagrożone. Odcinek wybrzeża wydawał mi się tak długi jak prosta na Sobieskiego. No i czekała mnie jeszcze niespodzianka po skręcie w lewo. Ostatni kilometr. Kolejne wdrapywanie się na szczyt. Kurczę, mogli organizatorzy ściągnąć z Półmaratonu i zrobić oznaczenia ostatnich metrów. A tak. Biegnę, a raczej powłóczę kończynami dolnymi a meta jakby się oddalała. Istny senny koszmar. Gdy jestem już w stanie ocenić odległość to wiem, że 3:20 jednak obronię. Ostatecznie zatrzymuję stoper na 3h19m30s. Nareszcie to się skończyło. Omijam dekoracje, biorę izo i wodę. Szybko uzupełniam płyny. Odbieram depozyt i idę do przebieralni. Podczas przebierania stwierdzam, że lekko zdarłem sobie kostkę i zabarwiłem skarpety na czerwono. Udaje mi się namierzyć ekipę medyczną, gdzie otrzymuję 2 plasterki (jeden na zapas). I to by było na tyle. Czuję niedosyt, ale wiem, że na pewno przesadziłem z celem. Start w PW na 2 tygodnie przed maratonem też na pewno mi nie pomógł. Brakowało mi siły biegowej. Omijałem teren z daleka, bo trasa miała być płaska i pewnie była, ale nie dla mnie. Bez poprawy techniki biegu nie mam co marzyć o lepszym jakościowo bieganiu. Ćwiczenia stabilności leżały i kwiczały. Co dalej? Biegać, czy nie biegać – oto jest pytanie. Mam kilka dnia na przemyślenia.