Bartek Mejsner- przez Marathon des Sables na Muztagh Ata
Moderator: infernal
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Taki dzień jak dzisiejszy nie powinien się zdarzać, a jeśli już musi, to powinno się też móc go skasować lub przynajmniej nie obarczać nim innych ludzi, zamknąć go w próżni.
Otwieram oczy i po chwili już wiem, że nie czuję się najlepiej. Wcale nie potrzebuję do tego lewej nogi. Z każdą chwilą frustracja, złość i samotność panoszą się coraz bardziej. Bieżnia nie pomaga, wręcz przeciwnie narasta uczucie zmęczenia, nogi są coraz cięższe, a nie jak zwykle lżejsze z każdym kolejnym krokiem. Z tyłu głowy czuję lekkie pulsowanie, to dopiero początek, w dalszej części dnia zmieni się ono w przeraźliwy łomot. To pamiątka po źle przespanej, lepkiej od upału nocy, a może po wieczornym drinku.
W taki dzień, tuż po zejściu z bieżni i długiej lodowato zimnej kąpieli, powinienem wrócić do łóżka i obudzić się kiedy indziej. Zamiast tego praca, warczę na wszystko i wszystkich, przedmioty i ludzi. Na oślep rozdaję złe spojrzenia i myśli, w miejsce dowcipnych uwag rzucam szyderstwa. Wiem lepiej. Wcale nie pomaga świadomość, że to ja buduję napięcie. Mówię to czego nie powinienem powiedzieć, a może wreszcie wyrzucam z siebie to co powinienem powiedzieć już dawno temu.
Nadchodzi wieczór. Wbiegam do lasu, który zaczyna z wolna i z ulgą oddychać po piekielnym upale dnia. Żle mi się biegnie, a kiedy źle mi się biegnie, biegnę szybciej niż powinienem. Czuję pulsowanie krwi w skroniach. Nie pomaga, nie udaje mi się zrzucić z ramion złości, nie udaje wypluć jadu. Kąpiel też nie pomaga , nic już nie pomaga więc kładę się usiłując zasnąć. Może jutro minie, a może nie. Dowiem się jak tylko otworzę oczy. Nienawidzę samotności i pustego domu.
Jutro nie będę biegał, muszę odpocząć.
Otwieram oczy i po chwili już wiem, że nie czuję się najlepiej. Wcale nie potrzebuję do tego lewej nogi. Z każdą chwilą frustracja, złość i samotność panoszą się coraz bardziej. Bieżnia nie pomaga, wręcz przeciwnie narasta uczucie zmęczenia, nogi są coraz cięższe, a nie jak zwykle lżejsze z każdym kolejnym krokiem. Z tyłu głowy czuję lekkie pulsowanie, to dopiero początek, w dalszej części dnia zmieni się ono w przeraźliwy łomot. To pamiątka po źle przespanej, lepkiej od upału nocy, a może po wieczornym drinku.
W taki dzień, tuż po zejściu z bieżni i długiej lodowato zimnej kąpieli, powinienem wrócić do łóżka i obudzić się kiedy indziej. Zamiast tego praca, warczę na wszystko i wszystkich, przedmioty i ludzi. Na oślep rozdaję złe spojrzenia i myśli, w miejsce dowcipnych uwag rzucam szyderstwa. Wiem lepiej. Wcale nie pomaga świadomość, że to ja buduję napięcie. Mówię to czego nie powinienem powiedzieć, a może wreszcie wyrzucam z siebie to co powinienem powiedzieć już dawno temu.
Nadchodzi wieczór. Wbiegam do lasu, który zaczyna z wolna i z ulgą oddychać po piekielnym upale dnia. Żle mi się biegnie, a kiedy źle mi się biegnie, biegnę szybciej niż powinienem. Czuję pulsowanie krwi w skroniach. Nie pomaga, nie udaje mi się zrzucić z ramion złości, nie udaje wypluć jadu. Kąpiel też nie pomaga , nic już nie pomaga więc kładę się usiłując zasnąć. Może jutro minie, a może nie. Dowiem się jak tylko otworzę oczy. Nienawidzę samotności i pustego domu.
Jutro nie będę biegał, muszę odpocząć.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
To jest ten dzień, dzisiaj. W dzieciństwie niecierpliwie wyczekiwany, teraz, w dorosłym życiu, witany przygnębieniem, wspomnieniami, odrobiną żalu, że czas tak szybko przemija. Patrząc na moje dzieci widzę jak galopuje, oglądając zdjęcia sprzed lat słyszę jego tętent. Mam to szczęście, że życie nie ucieka mi między palcami. Mam dobre życie- świetną rodzinę, dobrą pracę, żyję w wolnym kraju. Stać mnie na luksus zabawy w sport- sprzęt, podróże. Czasem bieganie wydaje się zajmować zbyt wiele miejsca w moim życiu, ale to także czyni mnie szczęśliwym człowiekiem, jestem nim. Nie chcę wcale by brzmiało to melancholijnie, po prostu tak jest, że zrywając kolejną kartkę z kalendarza, człowiek dokonuje przeszacowań, podsumowań i rozliczeń.
Ostatni raz mogę powiedzieć, że jestem facetem po trzydziestce. Już od stycznia, a na dobre za rok od dzisiaj, zmienię kategorię na M40. Ostrzę sobie na to zęby, przez najbliższe kilka lat będę walczył o coraz lepsze lokaty, czasy, o coraz lepszą formę. Trochę mgliście, ale widzę już w oddali nowe cele. Te biegowe oczywiście też.
Po kilku dniach odpoczynku, luźnym biegowo tygodniu, który spędziłem nad Bałtykiem, zabrałem się od wczoraj do roboty. Ponieważ upał nie pozwala mi biegać w dzień, nie znoszę go organicznie, biegam wcześnie rano i późnym wieczorem. Dwa razy- raz wolno, raz szybciej, zawsze z narastającą prędkością. Ciekawe co z tego wyniknie, będzie z tego jakaś forma , czy nie, pożyjemy, zobaczymy. Jedno jest pewne, mimo całkiem sporej ilości wybieganych kilometrów nie czuję się nimi przytłoczony.
Aha i jeszcze jedna zaleta TEGO dnia, właśnie mi się przypomniało - dzisiaj przyjdzie paczka z nowymi butami do biegania- mój prezent. Tak to jest w życiu- nie ma tego złego...
Ostatni raz mogę powiedzieć, że jestem facetem po trzydziestce. Już od stycznia, a na dobre za rok od dzisiaj, zmienię kategorię na M40. Ostrzę sobie na to zęby, przez najbliższe kilka lat będę walczył o coraz lepsze lokaty, czasy, o coraz lepszą formę. Trochę mgliście, ale widzę już w oddali nowe cele. Te biegowe oczywiście też.
Po kilku dniach odpoczynku, luźnym biegowo tygodniu, który spędziłem nad Bałtykiem, zabrałem się od wczoraj do roboty. Ponieważ upał nie pozwala mi biegać w dzień, nie znoszę go organicznie, biegam wcześnie rano i późnym wieczorem. Dwa razy- raz wolno, raz szybciej, zawsze z narastającą prędkością. Ciekawe co z tego wyniknie, będzie z tego jakaś forma , czy nie, pożyjemy, zobaczymy. Jedno jest pewne, mimo całkiem sporej ilości wybieganych kilometrów nie czuję się nimi przytłoczony.
Aha i jeszcze jedna zaleta TEGO dnia, właśnie mi się przypomniało - dzisiaj przyjdzie paczka z nowymi butami do biegania- mój prezent. Tak to jest w życiu- nie ma tego złego...
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
http://www.magazynbieganie.pl/ gdyby komuś chciało się zajrzeć to pisuję też tu, nawet zdjęcia pozwolili wstawiać nie wiem czy wolno tu linkować, ale ponieważ mam urodziny to wszystko mi wolno...
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
w ostatnich kilku tygodniach dużo biegania, mało pisania. To nie są substytuty, jednak wykańcza mnie to bieganie nie tylko fizycznie, ale także wysysa myśli. Nie żebym chciał pomarudzić bo ku mojemu zaskoczeniu daję radę i czuję się doskonale. Od poniedziałku do piątku biegam rano, przed pracą. Nie długo, tylko 7-10 km, na czczo i zaczynając truchtem w tempie ok 6min/km przyspieszam do 4min/km. Po południu staram się dłużej, ale np wczoraj po długich sobotnio- niedzielnych wybieganiach nie dałem rady i skończyłem kros po 12 km. Zawsze wydawało mi się, że wolę to popołudniowe bieganie, teraz jednak łatwiej jest mi zmobilizować się rano.
W tym tygodniu czeka mnie jeszcze krótki wypad w góry. Zamierzam zrobić dwa krótsze- 3 godzinne biegi i jeden długi- 6 godzinny. To w zasadzie zakończy przygotowania. W ostatnim tygodniu przed wyjazdem do Chamonix będę biegał już tylko raz dziennie, dokładając spokojne rowerowanie.
Ciągle staram się myśleć pozytywnie, zwalczać strach przed dystansem. Jeśli nie będę mógł frunąć zamierzam biec, kiedy zabraknie sił na bieg będę szedł, a kiedy i na to nie wystarczy, poczołgam się. Czy ktoś już tego przede mną nie robił?
W tym tygodniu czeka mnie jeszcze krótki wypad w góry. Zamierzam zrobić dwa krótsze- 3 godzinne biegi i jeden długi- 6 godzinny. To w zasadzie zakończy przygotowania. W ostatnim tygodniu przed wyjazdem do Chamonix będę biegał już tylko raz dziennie, dokładając spokojne rowerowanie.
Ciągle staram się myśleć pozytywnie, zwalczać strach przed dystansem. Jeśli nie będę mógł frunąć zamierzam biec, kiedy zabraknie sił na bieg będę szedł, a kiedy i na to nie wystarczy, poczołgam się. Czy ktoś już tego przede mną nie robił?
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Kilka ostatnich dni spędziłem w górach, co prawda nie w moich kochanych Bieszczadach i nie w Tatrach, a w Beskidzie Śląskim. Szczerze powiedziawszy byłem tam już kilka razy, ale raczej imprezowo, na sylwestra i w wakacje. Nigdy jednak nie podnosiłem głowy, a jest na co patrzeć i po czym biegać. Niestety musiałem się oszczędzać bo do wyjazdu w Alpy pozostał już tylko tydzień. Zaliczyłem dwa kilkugodzinne wybiegania i jedno mocne, ale krótkie rowerowanie. Wystarczyło żeby solidnie zajechać nogi. Na bardziej staranną i dogłębną eksplorację wrócę tam jeszcze mam nadzieję w tym roku.
Od dzisiaj najcięższy z możliwych treningów- regeneracja i łapanie świeżości. W poniedziałek za tydzień lot do Genewy i dalej do Chamoniź. Z jednej strony cieszę się i nie mogę się doczekać, z drugiej jestem przerażony jak nigdy dotąd w całym moim życiu.
Od dzisiaj najcięższy z możliwych treningów- regeneracja i łapanie świeżości. W poniedziałek za tydzień lot do Genewy i dalej do Chamoniź. Z jednej strony cieszę się i nie mogę się doczekać, z drugiej jestem przerażony jak nigdy dotąd w całym moim życiu.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
- może wpadniecie z rodzinką na grilka w następny piątek, planujemy takie nieformalne zakończenie wakacji?
- przykro mi, ale w piątek za tydzień będę biegał, biegł znaczy się będę wieczorkiem
- aha, to może w sobotę? to będzie ostatni dzień wakacji
- niestety w sobotę też biegam
- nie możesz w sobotę odpuścić skoro już biegasz w piątek?, nadrobisz w niedzielę
-ja będę biegł od piątku po południu do niedzieli rano bez przerwy na cokolwiek, na grilka też niestety, ...może za rok?
- przykro mi, ale w piątek za tydzień będę biegał, biegł znaczy się będę wieczorkiem
- aha, to może w sobotę? to będzie ostatni dzień wakacji
- niestety w sobotę też biegam
- nie możesz w sobotę odpuścić skoro już biegasz w piątek?, nadrobisz w niedzielę
-ja będę biegł od piątku po południu do niedzieli rano bez przerwy na cokolwiek, na grilka też niestety, ...może za rok?
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
To wpis z zeszłego roku, co prawda nie znoszę odgrzewanych rzeczy, ale ten jeden raz zrobię wyjątek. Zresztą na tym portalu nie było. Ciągle mam ciary jak to czytam.
Jest niedzielny wieczór, jutro pierwszy dzień szkoły. Siedzę sam w kuchni, jem, powoli sączę zimne piwo ot nic niezwykłego. A jednak ten wieczór jest inny, przed kilkoma godzinami dotarłem do domu, wróciłem po dwudniowej podróży z włoskiego Cormayour nieopodal Chamonix. Zakończyła się moja wyprawa na ultramaraton górski TDS- jeden z biegów największego europejskiego święta ultramaratończyków UTMB- Ultra- Trail du Mont Blanc.
Z tym jedzeniem to od trzech dni szaleństwo. Jestem głodny cały czas, po raz pierwszy w życiu głód budzi mnie w nocy.
Kiedy zamykam oczy ciągle tam jestem, biegnę, walczę, trwam. Powracająca w góry myśl wywołuje dreszcze na przedramionach i wciąż trochę łapie wzruszeniem za gardło. Te doznania każą mi pisać, pisać szybko żeby nie zapomnieć, bo chcę pamiętać o każdej chwili o własnych myślach i doznaniach.
Na bieg jechałem dobrze przygotowany fizycznie i psychicznie. Wszystko miałem skalkulowane, policzone przemyślane. Tempa w kilometrach na godzinę, minutach na kilometr, wejścia, zejścia, zbiegi, po płaskim, po asfalcie, szutrze i po skałach. Miałem policzone kalorie, litry wody, batony, żele, banany. Bieg miał być formalnością. Nic nie mogło mnie zaskoczyć bo przecież bieganie to liczby w arkuszu kalkulacyjnym, to tabelr danielsowskie to proste zadanie matematyczne. Alpy wybiły mi z głowy te liczby, napisały swój scenariusz, wyreżyserowały film w którym przypadła mi rola statysty. Z każdą chwilą biegu pokazywały mi swoją potęgę i moją mizerność.
Na dzień przed startem siedzieliśmy z Kamilem w małej knajpce u stóp Mount Blanca. Już zarejestrowani, przebrani w koszulki sponsora z przyjemnością zbieraliśmy rzucane nam ukradkowe, pełne podziwu spojrzenia innych gości. Z ogromną przyjemnością piłem pyszną, naprawdę wyśmienitą kawę rozkoszując się widokami. Na niebie ani jednej chmurki, słonecznie. Tuż nad nami wspaniałe szczyty, jeszcze niegroźne, uśpione. Pomiędzy nimi zupełnie jak w szerokim psim uśmiechu wisi gigantyczny biały jęzor, Mw kilkaset metrów długości. To jęzor lodowca, przypomina, że to nie górki- to Góry. Nie jestem skory do zachwytów, ale ten widok zatrzymam w mojej pamięci. Nie chciało nam się gadać, chciało nam się tam być.
Poranek w dniu startu przywitał nas chłodem. Smsy przychodzące od organizatorów ostrzegały, że w górach będzie mokro i zimno, nakazano nam zabrać cztery warstwy odzieży. Cztery warstwy! Szaleństwo, pomyślałem, kto będzie to dźwigał? Straszą nas, przekonywał Kamil. Rezygnując z części jedzenia postanowiłem zabrać grubszą, goretexową kurtkę. Decyzji tej zawdzięczam ukończenie zawodów
Kilka minut przed siódmą rano stanęliśmy na starcie w ponad 1400sto osobowym tłumie podekscytowanych ludzi. To ta chwila kiedy wszyscy są pełni wiary, uśmiechnięci zmobilizowani. Lubię na nich patrzyć. Otaczają nas ich bliscy, są wzruszeni, widzę łzy ściekające po policzkach starszego pana, koło mnie stoi gotowy do startu młody mężczyzna- pewnie syn. Młoda dziewczyna uśmiecha się przez łzy, mobilizuje chłopaka, może brata? Wśród biegaczy tuż koło mnie para pięćdziesięciolatków- cieszą się jak dzieci, ściskają, poklepują i w końcu całują na szczęście. Wspaniały tłum. Zupełnie nieświadomie niesiony jakimś instynktem, może przeczuciem w chwili, która kończy odliczanie spikera, w chwili startu, przeżegnałem się. Ruszyliśmy.
TDS rozpoczyna się z przytupem. Pełni sił i świadomi tego, że na szczyt prowadzi wąska, uniemożliwiająca wyprzedzanie, ścieżka, ruszamy żwawo. Każdy próbuje zająć dobrą pozycję. Nie widać tu słabeuszy. Biegacze nastawieni na ukończenie, na bieg w granicach limitu czasu ustawili się z tyłu. Wokół mnie walczaki z ogniem w oczach i z twardymi łokciami, koniec mazgajenia.
Na Col de la Youlaz na wysokość 2661m prowadzi ponad 11km wspinaczki, docieram zgodnie z założeniami. Jestem mocny- myślę, żadnych wątpliwości. Rozgrzałem się, nie przeszkadza mi mżawka, zsuwam z ramion ocieplacze i rozpoczynam zbieg. To był najłatwiejszy, jedyny łatwy zbieg TDS-u. Utrzymywałem tempo pozwalając wyprzedzać się dobrym zbiegaczom. Spodziewałem się tego. Akceptowałem to, z satysfakcją myśląc o kolejnych podejściach. Dopadnę was!
Tuż przed wyjazdem w Alpy trenowaliśmy z Kamilem w Tatrach. Trenowaliśmy ciężko. W ciągu czterech dni przebiegliśmy 100km, zaliczając również pięciogodzinny nocny bieg przez Czerwone Wierchy na Kasprowy Wierch. To były trudne biegi, w założeniach miały przewyższać trudnością te alpejskie...te założenia się nie sprawdziły.
Kolejne podejście wykonałem w dobrym tempie. Mżawka zamieniła się w ulewny deszcz. Założyłem kurtkę z goretexu i w doskonałej formie, mijając kilku biegaczy dotarłem do miasteczka, chyba Bourg ST-Maurice. Tu popełniłem pierwszy poważny bląd. Wziąłem za mało wody co miało mi przysporzyć cierpienia na kolejnym podejściu. Obsługa sprawdziła mój sprzęt- telefon, rękawiczki, ciepła czapka, spodnie przeciwdeszczowe, kurtka ok. Mam wszystko, pomyślałem, tylko na cholerę to dźwigam?- to pytanie natrętnie wierci głowę tym częściej im bardziej bolą mnie od plecaka ramiona.
Rozpocząłem najcięższą część biegu. Miałem wrażenie, że to rodzaj plagi egipskiej spadającej na nasze przemoczone tyłki. Mój dodatkowo pogryzła osa. Alpejskie przyjazne i łatwe na co dzień ścieżki, zamieniły się w błotniste koryta spływające obficie wodą. Zaliczyłem kilka spektakularnych upadków. Miałem wrażenie, że moje cascadie mają podeszwę typu slick. Nogi tańczyły, rozjeżdżały się komicznie, ślizgały. Dodatkowo na skalistym zbiegu straciłem koncentrację i spadając z kilku metrów złamałem oba kije. Zostawiłem je wbite ku przestrodze koło znacznika trasy w niebezpiecznym miejscu. To był pierwszy moment kiedy poczułem rozpacz. Byłem poobijany, potwornie zmarznięty, moje założenia czasowe legły w gruzach. Mój główny atut, główna siła- podejścia, były już historią. Niebezpiecznie wychładzające się ciało spowodowało spadek mobilizacji, morale i wiary. Co najgorsze czułem, że nic nie mogę na to poradzić. Zmuszałem się do posuwania naprzód moją maratońską mantrą- lewa noga, lewa noga, lewa noga...
W okolicach 70-72 km zaczął padać śnieg. To było takie wodno- śniegowe świństwo, strasznie zimne. Przed szczytem Col est de la Gitte na 2315m do namiotu zgarnęli mnie goprowcy. W namiocie zjawy- wyziębieni, okutani w koce termiczne, szczękający zębami biegacze. W ich oczach nie było wiary, nie chciałem do nich dołączać. Nie usiadłem nawet na chwilę, jak tylko ratownicy pozwolili ruszyłem.
W tej części biegu, już w nocy byłem ubrany we wszystko co miałem. Te wszystkie ciuchy, które wcześniej przeklinałem, okazały się zbawieniem. Mokre, suche- bez znaczenia, wszystko. To właśnie wtedy, odganiając złe myśli, skupiałem się na tym co ważne. Biegłem, wspinałem się, maszerowałem, wyrywałem dystans po kawałku pazurami rozmyślając o rodzinie, o miłości o Bogu. Odważyłem się nawet pomodlić. Nawet nie chodziło mi o jakąś nieokreśloną boską pomoc, chciałem z kimś pogadać. Te myśli nie były efektem zmęczenia, to raczej rodzaj koncentracji mózgu skupionego na ważnych rzeczach, podpowiadającego- to jest ważne, to mobilizuje, to daje siłę.
Oczywiście, że byłem dobrze przygotowany. W dobrym czasie i niezłej formie przebiegłem dwie ostatnie edycje bieszczadzkiego Rzeźnika. Zrobiłem ogromną ilość kilometrów biegając po asfalcie, lesie i w górach. Poprawiłem czasy na wszystkich dystansach od 10 km do maratonu. Teraz nic to nie znaczyło, zupełnie nic. TDS przerósł moje oczekiwania i zarazem mnie samego zmuszając do nadludzkiego wysiłku do sięgnięcia po rezerwy o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Wokół mnie ludzie. Obserwowałem ich. Biegacze tak jak ja pomału gaśli, ich oczy już nie błyszczały, kolejni rezygnowali. Wolontariusze i ratownicy robili co można- wciąż nas dopingowali, służyli na fantastycznie zorganizowanych punktach żywieniowych, poklepywali i dodawali otuchy- to pomagało. Dla mnie najważniejsi ludzie TDSu to kibice- cudowni kibice, poważnie, wspaniali doceniający mój wysiłek ludzie, stojący w ulewnym deszczu i zimnie i wytrwale pokrzykujący swoje allez!, allez! Kibicowali nie tylko temu facetowi Z Nepalu, Który już odebrał gratulacje i od paru godzin siedział na mecie, oni byli tu dla mnie faceta z końca trzeciej setki. Ich również nigdy nie zapomnę.
Z zazdrością patrzyłem na rodziny biegaczy z niepokojem i rosnącym znużeniem, a jednak wytrwale wypatrujące w mroku swoich. Pomagali im się rozgrzać, rozcierali ręce i stopy, naciągali suche, ciepłe ubrania, karmili, poili. I w końcu pomyślałem, że ja bym nie dał rady. Nie wyszedłbym z namiotu, nie wróciłbym w deszcz na trasę, nie zniósłbym tych pełnych współczucia, miłości i przerażenia spojrzeń. Ja bym pękł, rozkleił się, ale byłem sam i postanowiłem, że wbrew wszystkiemu zrobię to dla nich i dla siebie, dam radę.
To ostatnie podejście na Col de Tricot na 2120 m to nie było z górki. Zwykle świadomość, że to już ostatnia prosta daje mi siłę, tu siłę dało mi co innego. Patrzyłem jak urzeczony na światła, na ludzkie świetliki przemieszczające się wzdłuż potężnego, skalistego wzniesienia. Cudowny, niepowtarzalny widok- dziesiątki światełek, każde niesione przez udręczonego człowieka- ten widok także zapamiętam do końca życia, ten widok mnie zaczarował, poczułem że wracają siły i wiara.
Na błotnistych zbiegach opracowałem ciekawą technikę. W odczuwalnej temperaturze około 0st C i lekko sztywnym od zimna ubraniu, wchodziłem potupując do każdego potoku lub kałuży. Dzięki temu, przez chwilę, podeszwy moich butów trzymały podłoże i przestawałem tańczyć na błocie.
Do Les Houches wbiegłem już w dzień za to znowu w ulewnym deszczu, który dał od siebie odpocząć zaledwie przez około godzinę. Na 106 km było mi to już zupełnie obojętne, byłem absolutnie pewien, że swój cel osiągnę. Do Chamonix prowadziła najpierw asfaltowa potem szutrowa ścieżka. To było najcięższe i najdłuższe 8 km w moim życiu. Bolało mnie wszystko, jak powiedział kiedyś pewien znany ultramaratończyk- bolało wszystko oprócz krwi i włosów. Mam wrażenie, że znajdowałem się gdzieś na styku rzeczywistości i majaczenia. Zmiażdżona podczas upadku lewa stopa wraz z dwoma odpadającymi paznokciami uniemożliwiała równy bieg, choćby trucht. Człapałem. Na tym etapie biegu byłem sam, nie widziałem innych biegaczy, tempo było bez znaczenia.
Ostatnie metry w Chamonix pokonałem niesiony ogromnym dopingiem i bardzo wzruszony. To ostatnia z niezapomnianych chwil- ta w której mogłem się zatrzymać po prawie 27 godzinach biegu.
Dzisiaj pisząc te słowa wiem, że za rok tam wrócę.
Ostatecznie TDS mimo znacznego wydłużenia limitu czasu ukończyło zaledwie nieco ponad sześciuset biegaczy. Z powodu bardzo trudnych warunków atmosferycznych bieg na pełnym dystansie- kultowe UTMB zostało skrócone do 104 km.
Podczas biegu zjadłem 4 banany, 5 batoników, 4 talerze rosołu, dwa opakowania sezamków, 1 kawałek salami i jeden kawałek sera, wypiłem około 10 litrów wody i coca-coli. Mój organizm spalił około 17 tysięcy kilokalorii.
Jest niedzielny wieczór, jutro pierwszy dzień szkoły. Siedzę sam w kuchni, jem, powoli sączę zimne piwo ot nic niezwykłego. A jednak ten wieczór jest inny, przed kilkoma godzinami dotarłem do domu, wróciłem po dwudniowej podróży z włoskiego Cormayour nieopodal Chamonix. Zakończyła się moja wyprawa na ultramaraton górski TDS- jeden z biegów największego europejskiego święta ultramaratończyków UTMB- Ultra- Trail du Mont Blanc.
Z tym jedzeniem to od trzech dni szaleństwo. Jestem głodny cały czas, po raz pierwszy w życiu głód budzi mnie w nocy.
Kiedy zamykam oczy ciągle tam jestem, biegnę, walczę, trwam. Powracająca w góry myśl wywołuje dreszcze na przedramionach i wciąż trochę łapie wzruszeniem za gardło. Te doznania każą mi pisać, pisać szybko żeby nie zapomnieć, bo chcę pamiętać o każdej chwili o własnych myślach i doznaniach.
Na bieg jechałem dobrze przygotowany fizycznie i psychicznie. Wszystko miałem skalkulowane, policzone przemyślane. Tempa w kilometrach na godzinę, minutach na kilometr, wejścia, zejścia, zbiegi, po płaskim, po asfalcie, szutrze i po skałach. Miałem policzone kalorie, litry wody, batony, żele, banany. Bieg miał być formalnością. Nic nie mogło mnie zaskoczyć bo przecież bieganie to liczby w arkuszu kalkulacyjnym, to tabelr danielsowskie to proste zadanie matematyczne. Alpy wybiły mi z głowy te liczby, napisały swój scenariusz, wyreżyserowały film w którym przypadła mi rola statysty. Z każdą chwilą biegu pokazywały mi swoją potęgę i moją mizerność.
Na dzień przed startem siedzieliśmy z Kamilem w małej knajpce u stóp Mount Blanca. Już zarejestrowani, przebrani w koszulki sponsora z przyjemnością zbieraliśmy rzucane nam ukradkowe, pełne podziwu spojrzenia innych gości. Z ogromną przyjemnością piłem pyszną, naprawdę wyśmienitą kawę rozkoszując się widokami. Na niebie ani jednej chmurki, słonecznie. Tuż nad nami wspaniałe szczyty, jeszcze niegroźne, uśpione. Pomiędzy nimi zupełnie jak w szerokim psim uśmiechu wisi gigantyczny biały jęzor, Mw kilkaset metrów długości. To jęzor lodowca, przypomina, że to nie górki- to Góry. Nie jestem skory do zachwytów, ale ten widok zatrzymam w mojej pamięci. Nie chciało nam się gadać, chciało nam się tam być.
Poranek w dniu startu przywitał nas chłodem. Smsy przychodzące od organizatorów ostrzegały, że w górach będzie mokro i zimno, nakazano nam zabrać cztery warstwy odzieży. Cztery warstwy! Szaleństwo, pomyślałem, kto będzie to dźwigał? Straszą nas, przekonywał Kamil. Rezygnując z części jedzenia postanowiłem zabrać grubszą, goretexową kurtkę. Decyzji tej zawdzięczam ukończenie zawodów
Kilka minut przed siódmą rano stanęliśmy na starcie w ponad 1400sto osobowym tłumie podekscytowanych ludzi. To ta chwila kiedy wszyscy są pełni wiary, uśmiechnięci zmobilizowani. Lubię na nich patrzyć. Otaczają nas ich bliscy, są wzruszeni, widzę łzy ściekające po policzkach starszego pana, koło mnie stoi gotowy do startu młody mężczyzna- pewnie syn. Młoda dziewczyna uśmiecha się przez łzy, mobilizuje chłopaka, może brata? Wśród biegaczy tuż koło mnie para pięćdziesięciolatków- cieszą się jak dzieci, ściskają, poklepują i w końcu całują na szczęście. Wspaniały tłum. Zupełnie nieświadomie niesiony jakimś instynktem, może przeczuciem w chwili, która kończy odliczanie spikera, w chwili startu, przeżegnałem się. Ruszyliśmy.
TDS rozpoczyna się z przytupem. Pełni sił i świadomi tego, że na szczyt prowadzi wąska, uniemożliwiająca wyprzedzanie, ścieżka, ruszamy żwawo. Każdy próbuje zająć dobrą pozycję. Nie widać tu słabeuszy. Biegacze nastawieni na ukończenie, na bieg w granicach limitu czasu ustawili się z tyłu. Wokół mnie walczaki z ogniem w oczach i z twardymi łokciami, koniec mazgajenia.
Na Col de la Youlaz na wysokość 2661m prowadzi ponad 11km wspinaczki, docieram zgodnie z założeniami. Jestem mocny- myślę, żadnych wątpliwości. Rozgrzałem się, nie przeszkadza mi mżawka, zsuwam z ramion ocieplacze i rozpoczynam zbieg. To był najłatwiejszy, jedyny łatwy zbieg TDS-u. Utrzymywałem tempo pozwalając wyprzedzać się dobrym zbiegaczom. Spodziewałem się tego. Akceptowałem to, z satysfakcją myśląc o kolejnych podejściach. Dopadnę was!
Tuż przed wyjazdem w Alpy trenowaliśmy z Kamilem w Tatrach. Trenowaliśmy ciężko. W ciągu czterech dni przebiegliśmy 100km, zaliczając również pięciogodzinny nocny bieg przez Czerwone Wierchy na Kasprowy Wierch. To były trudne biegi, w założeniach miały przewyższać trudnością te alpejskie...te założenia się nie sprawdziły.
Kolejne podejście wykonałem w dobrym tempie. Mżawka zamieniła się w ulewny deszcz. Założyłem kurtkę z goretexu i w doskonałej formie, mijając kilku biegaczy dotarłem do miasteczka, chyba Bourg ST-Maurice. Tu popełniłem pierwszy poważny bląd. Wziąłem za mało wody co miało mi przysporzyć cierpienia na kolejnym podejściu. Obsługa sprawdziła mój sprzęt- telefon, rękawiczki, ciepła czapka, spodnie przeciwdeszczowe, kurtka ok. Mam wszystko, pomyślałem, tylko na cholerę to dźwigam?- to pytanie natrętnie wierci głowę tym częściej im bardziej bolą mnie od plecaka ramiona.
Rozpocząłem najcięższą część biegu. Miałem wrażenie, że to rodzaj plagi egipskiej spadającej na nasze przemoczone tyłki. Mój dodatkowo pogryzła osa. Alpejskie przyjazne i łatwe na co dzień ścieżki, zamieniły się w błotniste koryta spływające obficie wodą. Zaliczyłem kilka spektakularnych upadków. Miałem wrażenie, że moje cascadie mają podeszwę typu slick. Nogi tańczyły, rozjeżdżały się komicznie, ślizgały. Dodatkowo na skalistym zbiegu straciłem koncentrację i spadając z kilku metrów złamałem oba kije. Zostawiłem je wbite ku przestrodze koło znacznika trasy w niebezpiecznym miejscu. To był pierwszy moment kiedy poczułem rozpacz. Byłem poobijany, potwornie zmarznięty, moje założenia czasowe legły w gruzach. Mój główny atut, główna siła- podejścia, były już historią. Niebezpiecznie wychładzające się ciało spowodowało spadek mobilizacji, morale i wiary. Co najgorsze czułem, że nic nie mogę na to poradzić. Zmuszałem się do posuwania naprzód moją maratońską mantrą- lewa noga, lewa noga, lewa noga...
W okolicach 70-72 km zaczął padać śnieg. To było takie wodno- śniegowe świństwo, strasznie zimne. Przed szczytem Col est de la Gitte na 2315m do namiotu zgarnęli mnie goprowcy. W namiocie zjawy- wyziębieni, okutani w koce termiczne, szczękający zębami biegacze. W ich oczach nie było wiary, nie chciałem do nich dołączać. Nie usiadłem nawet na chwilę, jak tylko ratownicy pozwolili ruszyłem.
W tej części biegu, już w nocy byłem ubrany we wszystko co miałem. Te wszystkie ciuchy, które wcześniej przeklinałem, okazały się zbawieniem. Mokre, suche- bez znaczenia, wszystko. To właśnie wtedy, odganiając złe myśli, skupiałem się na tym co ważne. Biegłem, wspinałem się, maszerowałem, wyrywałem dystans po kawałku pazurami rozmyślając o rodzinie, o miłości o Bogu. Odważyłem się nawet pomodlić. Nawet nie chodziło mi o jakąś nieokreśloną boską pomoc, chciałem z kimś pogadać. Te myśli nie były efektem zmęczenia, to raczej rodzaj koncentracji mózgu skupionego na ważnych rzeczach, podpowiadającego- to jest ważne, to mobilizuje, to daje siłę.
Oczywiście, że byłem dobrze przygotowany. W dobrym czasie i niezłej formie przebiegłem dwie ostatnie edycje bieszczadzkiego Rzeźnika. Zrobiłem ogromną ilość kilometrów biegając po asfalcie, lesie i w górach. Poprawiłem czasy na wszystkich dystansach od 10 km do maratonu. Teraz nic to nie znaczyło, zupełnie nic. TDS przerósł moje oczekiwania i zarazem mnie samego zmuszając do nadludzkiego wysiłku do sięgnięcia po rezerwy o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Wokół mnie ludzie. Obserwowałem ich. Biegacze tak jak ja pomału gaśli, ich oczy już nie błyszczały, kolejni rezygnowali. Wolontariusze i ratownicy robili co można- wciąż nas dopingowali, służyli na fantastycznie zorganizowanych punktach żywieniowych, poklepywali i dodawali otuchy- to pomagało. Dla mnie najważniejsi ludzie TDSu to kibice- cudowni kibice, poważnie, wspaniali doceniający mój wysiłek ludzie, stojący w ulewnym deszczu i zimnie i wytrwale pokrzykujący swoje allez!, allez! Kibicowali nie tylko temu facetowi Z Nepalu, Który już odebrał gratulacje i od paru godzin siedział na mecie, oni byli tu dla mnie faceta z końca trzeciej setki. Ich również nigdy nie zapomnę.
Z zazdrością patrzyłem na rodziny biegaczy z niepokojem i rosnącym znużeniem, a jednak wytrwale wypatrujące w mroku swoich. Pomagali im się rozgrzać, rozcierali ręce i stopy, naciągali suche, ciepłe ubrania, karmili, poili. I w końcu pomyślałem, że ja bym nie dał rady. Nie wyszedłbym z namiotu, nie wróciłbym w deszcz na trasę, nie zniósłbym tych pełnych współczucia, miłości i przerażenia spojrzeń. Ja bym pękł, rozkleił się, ale byłem sam i postanowiłem, że wbrew wszystkiemu zrobię to dla nich i dla siebie, dam radę.
To ostatnie podejście na Col de Tricot na 2120 m to nie było z górki. Zwykle świadomość, że to już ostatnia prosta daje mi siłę, tu siłę dało mi co innego. Patrzyłem jak urzeczony na światła, na ludzkie świetliki przemieszczające się wzdłuż potężnego, skalistego wzniesienia. Cudowny, niepowtarzalny widok- dziesiątki światełek, każde niesione przez udręczonego człowieka- ten widok także zapamiętam do końca życia, ten widok mnie zaczarował, poczułem że wracają siły i wiara.
Na błotnistych zbiegach opracowałem ciekawą technikę. W odczuwalnej temperaturze około 0st C i lekko sztywnym od zimna ubraniu, wchodziłem potupując do każdego potoku lub kałuży. Dzięki temu, przez chwilę, podeszwy moich butów trzymały podłoże i przestawałem tańczyć na błocie.
Do Les Houches wbiegłem już w dzień za to znowu w ulewnym deszczu, który dał od siebie odpocząć zaledwie przez około godzinę. Na 106 km było mi to już zupełnie obojętne, byłem absolutnie pewien, że swój cel osiągnę. Do Chamonix prowadziła najpierw asfaltowa potem szutrowa ścieżka. To było najcięższe i najdłuższe 8 km w moim życiu. Bolało mnie wszystko, jak powiedział kiedyś pewien znany ultramaratończyk- bolało wszystko oprócz krwi i włosów. Mam wrażenie, że znajdowałem się gdzieś na styku rzeczywistości i majaczenia. Zmiażdżona podczas upadku lewa stopa wraz z dwoma odpadającymi paznokciami uniemożliwiała równy bieg, choćby trucht. Człapałem. Na tym etapie biegu byłem sam, nie widziałem innych biegaczy, tempo było bez znaczenia.
Ostatnie metry w Chamonix pokonałem niesiony ogromnym dopingiem i bardzo wzruszony. To ostatnia z niezapomnianych chwil- ta w której mogłem się zatrzymać po prawie 27 godzinach biegu.
Dzisiaj pisząc te słowa wiem, że za rok tam wrócę.
Ostatecznie TDS mimo znacznego wydłużenia limitu czasu ukończyło zaledwie nieco ponad sześciuset biegaczy. Z powodu bardzo trudnych warunków atmosferycznych bieg na pełnym dystansie- kultowe UTMB zostało skrócone do 104 km.
Podczas biegu zjadłem 4 banany, 5 batoników, 4 talerze rosołu, dwa opakowania sezamków, 1 kawałek salami i jeden kawałek sera, wypiłem około 10 litrów wody i coca-coli. Mój organizm spalił około 17 tysięcy kilokalorii.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Zrobiłem To! Dacie wiarę? Naprawdę mi się udało. Nie pochwalę się czasem, ani miejscem- jedno i drugie mam w nosie, poważnie. Jestem strasznie szczęśliwy. Wszystkim bardzo, bardzo dziękuję za wsparcie i gratulacje.
Aha. już napisałem ,ale trzeba to jeszcze z lekka ogarnąć i przepisać...
jupi
Aha. już napisałem ,ale trzeba to jeszcze z lekka ogarnąć i przepisać...
jupi
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
http://www.magazynbieganie.pl/utmb-czyl ... azy-skale/
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Piotrek- Kulawy Pies zwerbalizował to co ja sam i pewnie wiele innych osób tylko pomyślało. Popatrzmy na mój czas w UTMB w zestawieniu z wyczynem nowego rekordzisty trasy. Otóż nie owijając w bawełnę poruszałem się około dwóch razy wolniej. Porównajmy to do maratonu. Najlepsi biegają, powiedzmy w zaokrągleniu 2h10min. Dwa razy wolniej to już spacer- 4h20min. Nikogo to nie zachwyca, przeciętny debiutant potrafi pobiec przynajmniej pół godziny szybciej. I czego to dowodzi? Ano zupełnie niczego bo takie porównanie zupełnie nie ma sensu. To jak przeliczanie jaki czas osiągnąłby Usain Bolt biegnąc na 10 000 m i utrzymując tempo z 200m.
Jeśli chodzi o mnie, wydłużenie dystansu, z pokonanych dotąd 115 do 168 okazało się ogromnie ciężkim wyzwaniem. Pomimo tych trudności w optymalnej dyspozycji z pewnością mógłbym pokonać trasę minimum 5-6 h szybciej. Przecież ponad 2 godziny spędziłem w toaletach, krzaków nie zliczę.
Nie zamierzam nikogo przekonywać o trudności górskiego ultramaratonu ani o tym, że to łatwizna. Każdy kto chce spróbuje i sam to oceni. Kto nie chce będzie miał swoje niesprawdzone praktyką przekonanie i już. Powiem tylko tyle. Problemy zdrowotne, kontuzja na trasie- to coś z czym można się zmierzyć i coś co może się stać powodem odpuszczenia, wycofania. To samo dotyczy pogody- zamarzasz i idziesz dalej, albo przyjeżdżasz za rok by zrobić to samo, ale w promieniach słońca. Dla mnie to nie rozwiązanie. To trochę jak w tych słowach- "jeżeli możesz- zwyciężaj, jeżeli musisz- przegrywaj, ale nigdy nie rezygnuj."
I na sam koniec pytanie. Dramatyzuję, poważnie? Ktoś zna jakieś pensjonarki?
Jeśli chodzi o mnie, wydłużenie dystansu, z pokonanych dotąd 115 do 168 okazało się ogromnie ciężkim wyzwaniem. Pomimo tych trudności w optymalnej dyspozycji z pewnością mógłbym pokonać trasę minimum 5-6 h szybciej. Przecież ponad 2 godziny spędziłem w toaletach, krzaków nie zliczę.
Nie zamierzam nikogo przekonywać o trudności górskiego ultramaratonu ani o tym, że to łatwizna. Każdy kto chce spróbuje i sam to oceni. Kto nie chce będzie miał swoje niesprawdzone praktyką przekonanie i już. Powiem tylko tyle. Problemy zdrowotne, kontuzja na trasie- to coś z czym można się zmierzyć i coś co może się stać powodem odpuszczenia, wycofania. To samo dotyczy pogody- zamarzasz i idziesz dalej, albo przyjeżdżasz za rok by zrobić to samo, ale w promieniach słońca. Dla mnie to nie rozwiązanie. To trochę jak w tych słowach- "jeżeli możesz- zwyciężaj, jeżeli musisz- przegrywaj, ale nigdy nie rezygnuj."
I na sam koniec pytanie. Dramatyzuję, poważnie? Ktoś zna jakieś pensjonarki?
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Pozwolicie, że pozwolę sobie na post scriptum. Nie żadne tam podsumowanie, raczej kilka luźnych myśli- puentę.
Oczekiwania, albo inaczej cele lub po prostu marzenia, to coś co nas napędza do działania. W życiu codziennym cel jest odległy, rutyna przesłania czasem odległe spojrzenie. Grunt by nie zabijała. Czasem przestajesz dostrzegać, ważne by nie zgubić wytyczonego kierunku. Za mało czytelnie? Wszyscy mamy lepsze i gorsze chwile. To nie slogan, że mamy unikalną, ludzką umiejętność odbijania się od dna. Więc kiedy wydaje się, że gorzej być nie może...
Gdy gdzieś uporczywie zmierzamy, pokonujemy liczne trudności, wydaje się, że gdy w końcu się uda będziemy naprawdę szczęśliwi, spełnieni. Nie wiem dlaczego i czy na pewno wszyscy tak mamy, ale to szczęście nie trwa długo. Za szczytem jest przepaść, pustka ogarnia i wsysa. Z niewiadomych przyczyn los często z nas kpi i każe słono płacić za szczęście. Jakby za każdym szczęściem stała pycha.
Czy czegoś wam to nie przypomina. Tyramy miesiącami w pocie czoła. Oczywiście, że to zazwyczaj lubimy- to pasja, odskocznia i radość. Tylko czasami nie chce nam się ruszyć i sami sobie zadajemy pytanie -po co to wszystko? Odpowiedź jest prosta. Mamy jakieś tam cele, marzenia, przeszkody do przeskoczenia, szczyty do zdobycia. Nawet jeśli odległe i w chmurach to są i wciąż popychają do przodu.
Aż wreszcie nadchodzi ten od dawna wyczekiwany dzień i osiągamy swój cel. Budzi to tym większą radość im było trudniej, im więcej było kamieni i wywrotek....A potem wpadamy w czarną dziurę, bo przecież za szczytem jest przepaść.
Podczas tego mojego ostatniego biegania w Alpach coś do mnie dotarło. Przez czterdzieści godzin trudziłem się, odczuwałem ból, niewygodę, rezygnację by pod koniec sfrunąć z gór lekko, bezboleśnie, radośnie i z uśmiechem na ustach. Takie są proporcje wysiłku do nagrody.
Tak to jest z tym bieganiem, tak to jest z życiem. Bo bieganie to nic innego jak prosta alegoria życia.
...i co tu począć z tytułem mojego bloga, który aż dziobie oczy nieaktualnością, a pomysłu niestety brak czarna dziura
Oczekiwania, albo inaczej cele lub po prostu marzenia, to coś co nas napędza do działania. W życiu codziennym cel jest odległy, rutyna przesłania czasem odległe spojrzenie. Grunt by nie zabijała. Czasem przestajesz dostrzegać, ważne by nie zgubić wytyczonego kierunku. Za mało czytelnie? Wszyscy mamy lepsze i gorsze chwile. To nie slogan, że mamy unikalną, ludzką umiejętność odbijania się od dna. Więc kiedy wydaje się, że gorzej być nie może...
Gdy gdzieś uporczywie zmierzamy, pokonujemy liczne trudności, wydaje się, że gdy w końcu się uda będziemy naprawdę szczęśliwi, spełnieni. Nie wiem dlaczego i czy na pewno wszyscy tak mamy, ale to szczęście nie trwa długo. Za szczytem jest przepaść, pustka ogarnia i wsysa. Z niewiadomych przyczyn los często z nas kpi i każe słono płacić za szczęście. Jakby za każdym szczęściem stała pycha.
Czy czegoś wam to nie przypomina. Tyramy miesiącami w pocie czoła. Oczywiście, że to zazwyczaj lubimy- to pasja, odskocznia i radość. Tylko czasami nie chce nam się ruszyć i sami sobie zadajemy pytanie -po co to wszystko? Odpowiedź jest prosta. Mamy jakieś tam cele, marzenia, przeszkody do przeskoczenia, szczyty do zdobycia. Nawet jeśli odległe i w chmurach to są i wciąż popychają do przodu.
Aż wreszcie nadchodzi ten od dawna wyczekiwany dzień i osiągamy swój cel. Budzi to tym większą radość im było trudniej, im więcej było kamieni i wywrotek....A potem wpadamy w czarną dziurę, bo przecież za szczytem jest przepaść.
Podczas tego mojego ostatniego biegania w Alpach coś do mnie dotarło. Przez czterdzieści godzin trudziłem się, odczuwałem ból, niewygodę, rezygnację by pod koniec sfrunąć z gór lekko, bezboleśnie, radośnie i z uśmiechem na ustach. Takie są proporcje wysiłku do nagrody.
Tak to jest z tym bieganiem, tak to jest z życiem. Bo bieganie to nic innego jak prosta alegoria życia.
...i co tu począć z tytułem mojego bloga, który aż dziobie oczy nieaktualnością, a pomysłu niestety brak czarna dziura
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
To jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie będzie - TA DAM!- plan na 2014 pod tytułem.... Potrzebuję jeszcze chwilę na przemyślenia, kilka spraw musi się ułożyć, choć muszę przyznać, że coś tam zaczyna się w głowie krystalizować.
Ktoś mi ostatnio zarzucił, a może zwyczajnie powiedział, że jestem w swoich tekstach strasznie pesymistyczny. Odebrałem to z pewnym zdumieniem i natychmiast zacząłem sam się czytać. Poza wyłapaniem paru literówek, błędów składniowych i interpunkcyjnych, odszukałem też zarzucany mi pesymizm. I to niemało go odszukałem. Zastanawiam się skąd to się we mnie bierze. Przecież moje bieganie nie wynika z przymusu, nie jest na pokaz, nie dla potomności...
Wczoraj byłem po raz pierwszy w życiu na crossficie. Od razu powiem, że nie rzucę dla niego mojego biegania. Może jednak uda się wyrzucić z siebie choć trochę tego pesymizmu? Nie polubię zapewne skakanki. Wolne nadgarstki, czy brak koordynacji ręka, noga- nie wiem co za cholera, ale jakoś nie idzie mi to kicanie. Za to główny punkt programu, mmmmmm, śmiać mi się chce na samo wspomnienie. Czas start!- pięć razy bieg sprintem wzdłuż sali, po tym natychmiast pięćdziesiąt brzuchów- porządnych! do pionu, nie żadne tam pitu pitu. Cztery sprinty wzdłuż sali- już wiem, że przedobrzyłem na początku bo mam mroczki przed oczami. Padam na materac i robię czterdzieści pompek- znowu pełne, do leżenia, ręce oderwane od podłoża - mięśnie drżą, oddech rozsadza płuca, na nogi i znowu trzy sprinty. Teraz wskoki na skrzynię- jest coraz wyższa i wyższa, znowu sprinty i jeszcze pajacyki iii....czas stop- nieco ponad siedem minut...SIEDEM MINUT! Ledwo trzymam się na nogach, inni tak samo, za to już po chwili wszyscy leżymy z bananami na twarzach. Rozciąganie i do domu. Crossfit- czysty optymizm, sama esencja, śmietanka. Będę go czasem dodawał do mojego biegania.
Ktoś mi ostatnio zarzucił, a może zwyczajnie powiedział, że jestem w swoich tekstach strasznie pesymistyczny. Odebrałem to z pewnym zdumieniem i natychmiast zacząłem sam się czytać. Poza wyłapaniem paru literówek, błędów składniowych i interpunkcyjnych, odszukałem też zarzucany mi pesymizm. I to niemało go odszukałem. Zastanawiam się skąd to się we mnie bierze. Przecież moje bieganie nie wynika z przymusu, nie jest na pokaz, nie dla potomności...
Wczoraj byłem po raz pierwszy w życiu na crossficie. Od razu powiem, że nie rzucę dla niego mojego biegania. Może jednak uda się wyrzucić z siebie choć trochę tego pesymizmu? Nie polubię zapewne skakanki. Wolne nadgarstki, czy brak koordynacji ręka, noga- nie wiem co za cholera, ale jakoś nie idzie mi to kicanie. Za to główny punkt programu, mmmmmm, śmiać mi się chce na samo wspomnienie. Czas start!- pięć razy bieg sprintem wzdłuż sali, po tym natychmiast pięćdziesiąt brzuchów- porządnych! do pionu, nie żadne tam pitu pitu. Cztery sprinty wzdłuż sali- już wiem, że przedobrzyłem na początku bo mam mroczki przed oczami. Padam na materac i robię czterdzieści pompek- znowu pełne, do leżenia, ręce oderwane od podłoża - mięśnie drżą, oddech rozsadza płuca, na nogi i znowu trzy sprinty. Teraz wskoki na skrzynię- jest coraz wyższa i wyższa, znowu sprinty i jeszcze pajacyki iii....czas stop- nieco ponad siedem minut...SIEDEM MINUT! Ledwo trzymam się na nogach, inni tak samo, za to już po chwili wszyscy leżymy z bananami na twarzach. Rozciąganie i do domu. Crossfit- czysty optymizm, sama esencja, śmietanka. Będę go czasem dodawał do mojego biegania.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
W działach sportowych, na czołówkach gazet całego świata- news- 42- letni Chris Horner, zwyciężył w tegorocznej edycji Vuelta a Espana. Co więcej sprawa nie dotyczy, na razie oczywiście, dopingu lub innego nielegalnego wspomagania organizmu. A organizm w wieku 42 lat, powtórzę raz jeszcze, w ciągu trzech tygodni morderczego wyścigu objechał nie jednego lub dwóch, ale dziesiątki młodych wilków. Niech nikt mi tu nie mówi o doświadczeniu, ten facet pokazał stalowe mięśnie i za przeproszeniem tytanowe jaja. Przed ostatnim górskim etapem, jego najgroźniejsi rywale ostrzegali, że podjazd jest makabrycznie ciężki i nie da się w stylu Hornera z poprzednich etapów- na stojąco. A co zrobił niezrażony przestrogami Chris? A no stanął na pedały i podjechał na stojąco, gubiąc rywali jednego po drugim.
Dlaczego mu kibicowałem, to oczywiste. Sporo mam jeszcze czasu do tego wieku, w którym człowiek staje na pedały osiągając szczyty swoich możliwości. Chcę wierzyć i wierzę, że to przede mną!- najlepsze, najciekawsze wyzwania i wyniki.
A jeśli ktoś ma już dawno 40tkę na karku niech bierze przykład z innego pana. Martin Rees- 60cio latek z Wielkiej Brytanii, ustanowił pare dni temu record świata na 10 km w swojej kategorii wiekowej. 32.48! – z tym wynikiem wygrałby kategorię open większości biegów ulicznych w których brałem udział. Co najlepsze ten facet zaczął biegać w wieku 37lat. Cóż za inspirujący wyczyn.
W związku z powyższym pomyślałem sobie, że czas najwyższy zabić lenia i brać się do roboty.
Dlaczego mu kibicowałem, to oczywiste. Sporo mam jeszcze czasu do tego wieku, w którym człowiek staje na pedały osiągając szczyty swoich możliwości. Chcę wierzyć i wierzę, że to przede mną!- najlepsze, najciekawsze wyzwania i wyniki.
A jeśli ktoś ma już dawno 40tkę na karku niech bierze przykład z innego pana. Martin Rees- 60cio latek z Wielkiej Brytanii, ustanowił pare dni temu record świata na 10 km w swojej kategorii wiekowej. 32.48! – z tym wynikiem wygrałby kategorię open większości biegów ulicznych w których brałem udział. Co najlepsze ten facet zaczął biegać w wieku 37lat. Cóż za inspirujący wyczyn.
W związku z powyższym pomyślałem sobie, że czas najwyższy zabić lenia i brać się do roboty.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Nie chciałbym przynudzać, ale mam nadzieję wybaczycie powrót do wcześniejszego wątku. Sukces osiągnięty w dojrzałym wieku. Nie wracam do tego trzymając się uparcie jakiejś wizji siebie samego z wieńcem laurowym na głowie. Wracam bo coś tam zostało niedopowiedziane. Doświadczenie, które postawiłem w drugim za fizycznością rzędzie sportowych przewag- ot co. Otóż to doświadczenie, w rzeczywistości jest pojęciem - czarną skrzynką. Znaczy dużo więcej niż pamięć dotychczasowych startów, latami ubite kości, mięśnie, stawy i ścięgna. Akceptacja bólu, cierpienia to doświadczenie rzadko dostępne młodym ludziom. Nie pochodzi jedynie z wewnątrz. To obserwacja rzeczywistości, opływ czasu, świadomość przemijania nas tego uczą. Pamiętam to swoje odpuszczanie powodowane myślę, że ciągle mam mnóstwo czasu, że wszystko jeszcze zdążę. Teraz już wiem, że to co mam zrobić dzisiaj, muszę zrobić właśnie dzisiaj, bo jutro może być za późno.
Sport zawodowy rządzi się swoimi prawami. Nie ma w nim marginesu na błąd. O zwycięstwie decyduje jeden, dwa może trzy procent możliwości fizycznych wytrenowanych do granic możliwości organizmów. Trening, biomechanika, technika, medycyna i jeszcze wiele innych dziedzin nauki stoi za człowiekiem. Nie byle jakim, jeśli chce zostać mistrzem. Przykłady można mnożyć w nieskończoność- Justyna Kowalczyk. Nie trzeba wielkiego znawcy sportu by powiedzieć dlaczego to ona, a nie którakolwiek inna spośród grupy naszych biegaczek- narciarek, sięgnęła po globalny sukces. Pełne poświęcenie- to kolejna wartość dodana.
Konkluzja. Talent i młodość nie wystarczą, dojrzałość nie może stać się wymówką. Każdy wiek ma swoje prawa i przewagi mu należne.
Wczoraj wieczorem robiłem interwały. Przygotowując się do UTMB prawie ich zaniechałem. Robiąc ostatnie trzyminutowe powtórzenie, pomyślałem, że lubię to uczucie - że nie odpuszczam, że nigdy się nie poddaję. W niedzielę dyszka- powalczę, może nie trafi się kolejna okazja?
Sport zawodowy rządzi się swoimi prawami. Nie ma w nim marginesu na błąd. O zwycięstwie decyduje jeden, dwa może trzy procent możliwości fizycznych wytrenowanych do granic możliwości organizmów. Trening, biomechanika, technika, medycyna i jeszcze wiele innych dziedzin nauki stoi za człowiekiem. Nie byle jakim, jeśli chce zostać mistrzem. Przykłady można mnożyć w nieskończoność- Justyna Kowalczyk. Nie trzeba wielkiego znawcy sportu by powiedzieć dlaczego to ona, a nie którakolwiek inna spośród grupy naszych biegaczek- narciarek, sięgnęła po globalny sukces. Pełne poświęcenie- to kolejna wartość dodana.
Konkluzja. Talent i młodość nie wystarczą, dojrzałość nie może stać się wymówką. Każdy wiek ma swoje prawa i przewagi mu należne.
Wczoraj wieczorem robiłem interwały. Przygotowując się do UTMB prawie ich zaniechałem. Robiąc ostatnie trzyminutowe powtórzenie, pomyślałem, że lubię to uczucie - że nie odpuszczam, że nigdy się nie poddaję. W niedzielę dyszka- powalczę, może nie trafi się kolejna okazja?
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Pytanie- odpowiedź. Wydawałoby się prosta sprawa. I to rzeczywiście prosta sprawa, ale tylko wtedy gdy takim jest pytanie.
Wczesnym rankiem zahaczyłem okiem o teleturniej. Musiałem, bo podczas gdy kończyłem bieg tempowy na bieżni, coś co oglądałem wcześniej się niestety skończyło, a nie mam pilota by się uwolnić. Pytanie do telewidzów- jaki ptak odlatuje z Polski na zimę? A- gawron, B- bocian. Nie, że kto pierwszy, 30sekund na odpowiedź więc jeśli się wahasz, możesz spokojnie sprawdzić w internecie. Albo z innej beczki. Mój serdeczny kolega, pare lat temu, zabrał wybrankę na Jasną Górę. Tam wsparty o potężną, skierowaną w górę armatę, padł na kolana i poprosił o rękę ukochaną. Wyjdziesz za mnie czy nie? Znowu prosta sprawa, która by mu w tych jasnogórskich okolicznościach odmówiła. Przykłady można mnożyć, ale ja nie o prostej sprawie chciałem pisać, wbrew rozbudowanej treści wstępu.
Pół Polski zadaje sobie pytanie- Czy ci co przeżyli, są odpowiedzialni za śmierć tych co umarli na Broad Peak? Taką odpowiedź i to w sposób zaowalowany acz kategorycznie twierdzący daje speckomisja środowiska himalaistów. Ku mojemu absolutnemu osłupieniu, bo odpowiedź opiera, między innymi, na domniemaniu intencji jednego z uczestników ataku szczytowego . Dlaczego? Ja sam znajduję tylko jedną odpowiedź- musi być winny i tym winnym musi być ten kto przeżył. My Polacy potrzebujemy etosu, to część naszej tożsamości, świadomości narodowej. Etos powstańca, etos matki Polki, etos braterstwa broni i jednej liny. Ten ostatni nakazuje nigdy nie odcinać towarzysza, choćby już był tylko bryłą lodu. Jest ich- tych etosów mnóstwo, są nienaruszalne, budujemy kolejne. Nie podejmuję się oceny czy to dobrze, czy źle, czy ich potrzebujemy.
Od odpowiedzi na pytanie coś innego wydaje mi się jednak ważniejsze. Człowiek. Ten o którym teraz wszyscy mówią, który z całych sił w telewizji, radiu, prasie broni swojego honoru, swojej uczciwości wreszcie spokoju swoich bliskich. Niezależnie od moich własnych wątpliwości w tej sprawie, zresztą nie dotyczą one kwestii winy lub jej braku, bardzo mu kibicuję. Chciałbym żeby pozwolono mu samemu uporać się z tą sprawą i znaleźć odpowiedzi na trudne pytania. To nie jest prosta sprawa.
Wczesnym rankiem zahaczyłem okiem o teleturniej. Musiałem, bo podczas gdy kończyłem bieg tempowy na bieżni, coś co oglądałem wcześniej się niestety skończyło, a nie mam pilota by się uwolnić. Pytanie do telewidzów- jaki ptak odlatuje z Polski na zimę? A- gawron, B- bocian. Nie, że kto pierwszy, 30sekund na odpowiedź więc jeśli się wahasz, możesz spokojnie sprawdzić w internecie. Albo z innej beczki. Mój serdeczny kolega, pare lat temu, zabrał wybrankę na Jasną Górę. Tam wsparty o potężną, skierowaną w górę armatę, padł na kolana i poprosił o rękę ukochaną. Wyjdziesz za mnie czy nie? Znowu prosta sprawa, która by mu w tych jasnogórskich okolicznościach odmówiła. Przykłady można mnożyć, ale ja nie o prostej sprawie chciałem pisać, wbrew rozbudowanej treści wstępu.
Pół Polski zadaje sobie pytanie- Czy ci co przeżyli, są odpowiedzialni za śmierć tych co umarli na Broad Peak? Taką odpowiedź i to w sposób zaowalowany acz kategorycznie twierdzący daje speckomisja środowiska himalaistów. Ku mojemu absolutnemu osłupieniu, bo odpowiedź opiera, między innymi, na domniemaniu intencji jednego z uczestników ataku szczytowego . Dlaczego? Ja sam znajduję tylko jedną odpowiedź- musi być winny i tym winnym musi być ten kto przeżył. My Polacy potrzebujemy etosu, to część naszej tożsamości, świadomości narodowej. Etos powstańca, etos matki Polki, etos braterstwa broni i jednej liny. Ten ostatni nakazuje nigdy nie odcinać towarzysza, choćby już był tylko bryłą lodu. Jest ich- tych etosów mnóstwo, są nienaruszalne, budujemy kolejne. Nie podejmuję się oceny czy to dobrze, czy źle, czy ich potrzebujemy.
Od odpowiedzi na pytanie coś innego wydaje mi się jednak ważniejsze. Człowiek. Ten o którym teraz wszyscy mówią, który z całych sił w telewizji, radiu, prasie broni swojego honoru, swojej uczciwości wreszcie spokoju swoich bliskich. Niezależnie od moich własnych wątpliwości w tej sprawie, zresztą nie dotyczą one kwestii winy lub jej braku, bardzo mu kibicuję. Chciałbym żeby pozwolono mu samemu uporać się z tą sprawą i znaleźć odpowiedzi na trudne pytania. To nie jest prosta sprawa.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659