tydzień 5-11 sierpnia
ostatnie dni przed Chudym Wawrzyńcem: pon, wt, czw po 9,5km w dwóch ratach, bardzo spokojnie.
wreszcie w sobotę, 10 sierpnia, najważniejszy bieg w roku
Chudy Wawrzyniec 80+
Po nieukończonym Maratonie Gór Stołowych poszedlem po rozum do głowy. Zrobiłem kilka porządnych treningów siły biegowej, po kilkaset metrów podbiegów. Do tego poszedłem do lekarza, który dobrał mi leki, które przez 3 tygodnie pomogły nieco opanować astmatyczne powiklania sezonu alergicznego.
W Beskidy jechałem z przekonaniem, że zrobiłem co można.
Chudy Wawrzyniec jest biegiem specyficznym: po pierwsze, dopiero po 44km de facto decyduje się, czy robi się trasę 50+ czy 80+, bałem się tego momentu, czy nie stchórzę, czy nie wymięknę.
Żeby zminimalizować ryzyko, robiłem wiele rzeczy na opak
Przy Rzeźniku czy MGS miałem cała trasę obcykaną, wiedziałem gdzie jest jaka góra, jaki zbieg, któr fragment jest trudn, który łatwy, czytałem relacje itd. Tym razem oprócz tego, że zerknąłem na schemat trasy i wgrałem do zegarka mapę, nie wiedzialem o biegu prawie nic
W góry jechałem pociągiem

Wyjazd z Poznania rano, ale na tyle późno, że mogłem się wyspać. Zabawne - trafilem do przedziału, w którym jechała ciekawa ekipa: mama z trójką dzieci (na oko 8, 4 i 2 lata!!!) - wielki podziw dla tej Pani, ze Szczecina na Śląsk z taką gromadką - szacun! Dwie miłe starsze Panie oraz miła dziewczyna. Dzieczyna usiadła, wyjęła książkę i zaczęła czytać. Niby nic dziwnego poza tym, ze tą książką byli Urodzeni Biegacze. Jako, że sam w ręku trzymałem Jedz i Biegaj - oczywistym było zacząć gadać o bieganiu. Okazało się, że Dorota (pozdrawiam!) jedzie na swój górski debiut - na Chudego Wawrzyńca właśnie. Pogadalim trochę, ale większość podróży upłynęła mi na lekturze Scotta Jurka.
Wziąłem jego książkę z myślą by lekturą nakręcić się, zmotywować, wejść w klimat biegu i faktycznie tak było. Pochłonąłem książkę całą, z okładkami i zdjęciami.
Długą chwilę wpatrywałem się w dedykację na stronie tytułowej: Kuba, do things, always!
Nie wiem skąd Scott wiedział, że mam problemy z przejściem od myślenia do działania ale postanowiłem zastosować się do jego rady.
Na miejsce dotarłem z kolegami z Wawy - Tomkiem i Piotrem. Zdążyliśmy akurat na odprawę, w czasię której rozszalała się burza. Tej nocy nad Ujsołami przeszły jeszcze przynajmniej dwie burze z ulewami... Druga na godzinę przed pobudką, po drugiej w nocy. Leżałem, co tu duzo mówić, modląc się o poprawę pogody, nie wyobrażałem sobie biegania w takich warunkach... Na szczęście koło trzeciej sie uspokoiło.
Pobudka i krótkie sprawdzenie ekwipunku:
plecak z 1,5l bukłakiem napełnionym WODĄ
3 x 90g żelków
3 x Snickers
4 x żel energetyczny
4 x kabanos
lek rozkurczający oskrzela!
co do wyboru butów nie miałem najmniejszych wątpliwości - na te warunki Inov8 Mudclaw 265 nadawały się idealnie.
na starcie nie było już śladu zmęczenia czy senności a jedynie to pełne napięcia oczekiwanie: to już za chwilę, juz za momencik. to na co czekałem miesiącami będzie się już działo. góry. magiczne słowo.
ruszyliśmy. pierwsze 7km po asfalcie, żeby stawka się rozciągnęła, wreszcie na szlak wlał się długi wąż biegaczy. wstał świt ale z mroku nie wyłoniły się góry. wszystko wokół spowite było szczelnie ciężką mgłą, widoczność sięgała kilkudziesięciu metrów, cały czas siąpił deszcz.
w planie było ukończyć długą trasę w 13-14h, zanim padnie Ambit

na poczatku nie biegło mi się zbyt dobrze. przeszkadzało mi towarzystwo innych biegaczy... ich inny rytm kroków, odgłos oddechu, sama obecność. chciałem mieć góry dla siebie, usłyszeć ich oddech, zestroić się z nimi; tak jak poznaje się dziewczynę na imprezie i nastrój się zmienia - zamiast żłopać piwo i śmiać się głośno pragnie się iść nad rzekę, tam gdzie będzie cicho i spokojnie. z czasem wąż rzedł i zdobywałem więcej przestrzeni wokół siebie. trzymałem bardzo dobre tempo, lepsze niż się spodziewałem. po jakichś trzech i pół godzinach złapałem bardzo dobry rytm - na zbiegu z Wielkiej Raczy. W ciągu następnej póltorej godziny wyprzedziłem kilkadziesiąt osób, w ogóle miałem wrażenie, że zbiegow jest o wiele więcej niż podejść. faktycznie chyba trasa ma taki przebieg, że zbiegi są dość łagodne, przez co długie, na dodatek pod nogami jest na tyle równo, że dobrze się zbiega. w każdym razie na pierwszy punkt odżywczy na Przegibku (po 37km) miałem dobre tempo i dobry humor oraz przekonanie, że jeśli będę się czuł równie dobrze na rozwidleniu dróg to wybiore tę dłuższą.
tak też się stało, na Rycerzowej bylem ok. pięćdziesiątą osobą, która zdecydowała pocieszyć się Beskidami nieco dłuzej.
zbieg z Rycerzowej był pierwszym znakiem nadchodzących problemów - zaczęły boleć kolana. podobnie było rok wcześniej na Rzeźniku - tam ból uniemożliwił zbiegania na ostatnich 30km... zaraz po zbiegu czekało jeszcze gorsze - strome i śliskie ściany podejść na Beskid Bednarów i Oszusta. Masakra.
Tempo poleciało na łeb na szyję, kolejne kilometry łagodnych zbiegów, gdzie powinienem biec i to szybko, dłużyły się a ja wloklem się niemiłosiernie, pół idąc, pół podbiegając, wyprzedzany przez kolejnch zawodników. nastroje nie były zbyt dobre, kolana bolały coraz bardziej.
jeden ze zbiegów okazał się bardzo śliski i mokry - trzeba było ostrożnie iść - kolejne sekundy uciekały z wypracowanego tempa, wraz z nimi ulatniał się animusz. starałem się nie myśleć, że przede mną jeszcze ponad 30km, ładne kilka godzin. szlak był samotny i cichy. nadrabiałem miną i uśmiechem, myślałem o mamie, o żonie, o córeczkach.
jakoś doarłem na drugi punkt odzywczy, zjadlem bułkę, uzupełniłem wodę, wyruszyłem na trasę pamiętając słowa Krzyśka, powtórzone przez Olę, że to ostatnia góra, potem już będzie w dół. myślę ok - 2, może 3km w górę, potem będzie łatwiej. postanowiłem nie myślec zbyt wiele tylko póki co wdrapać się na ten szczyt. mijał kilometr za kilometrem, szczytu nie było. potem było trochę w dół a potem znów w górę i w górę. myślalem już tylko, zeby skończyć w limicie, do ósmej dużo czasu, powtarzałem sobie, energii brakowało, a tu wciąż w górę i w górę. byłem zły na siebie i na wszystko. na górę też. miałem ochotę już się pożegnać, spacer nad rzeką przestał być fajny. wreszcie na szczycie, przy zmienie kierunku dziewczyna podaje mi opaskę na rękę. decyduję się zatrzymać, zjeść paczkę żelków i dopiero ruszyc dalej. do tego zakładam kurtkę by się rozgrzać. idę, podbiegam; łatwiej truchta się po płasim i pod górę więc staram się ruchtać ile wlezie, caly czas. żelki i kurtka zaczynają działać. robi mi się ciepło, wracają powoli siły.
biegnę.
licze w myślach jak szybko musze biec, ile sekund a faktycznie MINUT muszę nadrabiać na każdym kilometrze by skoczyć poniżej 13h. co śmieszne, nie wiem do końca jaki dystans mnie czeka - organizatorzy podają 87km, Movescount zmierzył mi 82km...
Umysł nastawiony zadaniowo pobudza wyzwanie - zejśc poniżej 13h. przyspieszam. teraz to ja wyprzedzam, kolana bolą mniej więc wyprzedzam dalej. poniżej 7'/km, poniżej 6'! wreszcie krajobraz się zmienia, staje się jasne, że meta już niedaleko, może 3km, może 5km.
biegnę.
kogokolwiek uchwycę wzrokiem przed sobą, ścigam, i doganiam. na ostatnim zbiegu widać już Ujsoły. przede mną widać też dojkę biegaczy ale ich już nie dogonię. nie będzie 87km, może 83, może 84. i będzie poniżej 12:30! biegnę, czuję metę, wiem, że wygrałem.
mostek - kolejne podobieństwo do Rzeźnika, kochane są te mostki. meta 12:20.
kasza z gulaszem, żółwik od piotrka, uśmiech, ulga.
dziwne. nie ma łez. nie ma wiele z tego czego oczekiwalem na mecie. czas się nie zatrzymał, płynie dalej wraz z chmurami na niebie.
cudowna pustka w środku, cały niepokój, złość, strach wytrząsłem na zbiegach; zazdrość, chore ambicje i wysokie mniemanie o sobie wyplulem wraz z płucami na podejściach. pogubiłem na trasie wszystkie niepotrzebne rzeczy i myśli. w głowie i sercu przyjemna pustka, jak w domu, przez ktory przeszedł tajfun i trzeba było wywalić większość rzeczy.
dobrze mi. jem kaszę z gulaszem.