szuracz - szuramCię asfalCie...
Moderator: infernal
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Kurcze, troszkę nie pisałem... nie znaczy to, że się nie szurało. Szurało się a i owszem, co prawda uruchomienie mięśni po półmaratonie trochę trwało, ale jednak udało się. Najbliższe plany to 10km podczas Orlen Maraton i może (jak pozwoli ligowy terminarz) półmaraton Silesia...
A tymczasem...
Bardzo było fajne wczorajsze szuranie! Udało się namówić Krzysia, choć zgodnie z prawdą to sam się namówił i to on był „prowodyrem” wspólnego wieczornego wyjścia. O tyle to cieszy, że wspomniany Kris miał już kiedyś swoje „wielkie dni bieganiowe”, trochę było to jednak dawno. Krzyś zakupił nowe trepki do biegania, powiadomił jeszcze najbardziej z nas doświadczonego Sławka i o godzinie 20.30 spotkaliśmy się pod Stokrotką…
Po krótkiej wymianie spostrzeżeń na temat jakości oraz pokrywy śnieżnej chodników osiedlowych wybraliśmy krótką pętlę ulicami Solidarności, obok Galerii i do góry Warszawską. Z Krzysia zrobiliśmy „zająca”, który dyktował tempo szurania. Trzeba przyznać, że wreszcie było to klasyczne szuranie w typowo szuraniowym tempie:) Ale to Krzyś był gwiazdą i my do niego się dostosowywaliśmy. Trzy kwadranse takie szurania w super towarzystwie, okraszonego fajnymi biegowymi historiami minęło momentalnie. Nasz silnik (zając) się zatarł…:))) i powiedział basta! Nie będę biegał rzekł ów, po czym czmychnął ostatkiem sił, delikatnie kaczkując, między bloki. Podczas rozstania jeszcze szybkie foto w blasku latarni. Foto, które może spowodować spore poruszenie u osiedlowych wiraszków, jednak zapewniam wszem i wobec, że nie będziemy żadną konkurencją zajmującą się wymuszeniami, okupami, gwałtami oraz handlem ziołem. Zwykłe Gangsta Runners. Ot i cała tajemnica:)
A tymczasem...
Bardzo było fajne wczorajsze szuranie! Udało się namówić Krzysia, choć zgodnie z prawdą to sam się namówił i to on był „prowodyrem” wspólnego wieczornego wyjścia. O tyle to cieszy, że wspomniany Kris miał już kiedyś swoje „wielkie dni bieganiowe”, trochę było to jednak dawno. Krzyś zakupił nowe trepki do biegania, powiadomił jeszcze najbardziej z nas doświadczonego Sławka i o godzinie 20.30 spotkaliśmy się pod Stokrotką…
Po krótkiej wymianie spostrzeżeń na temat jakości oraz pokrywy śnieżnej chodników osiedlowych wybraliśmy krótką pętlę ulicami Solidarności, obok Galerii i do góry Warszawską. Z Krzysia zrobiliśmy „zająca”, który dyktował tempo szurania. Trzeba przyznać, że wreszcie było to klasyczne szuranie w typowo szuraniowym tempie:) Ale to Krzyś był gwiazdą i my do niego się dostosowywaliśmy. Trzy kwadranse takie szurania w super towarzystwie, okraszonego fajnymi biegowymi historiami minęło momentalnie. Nasz silnik (zając) się zatarł…:))) i powiedział basta! Nie będę biegał rzekł ów, po czym czmychnął ostatkiem sił, delikatnie kaczkując, między bloki. Podczas rozstania jeszcze szybkie foto w blasku latarni. Foto, które może spowodować spore poruszenie u osiedlowych wiraszków, jednak zapewniam wszem i wobec, że nie będziemy żadną konkurencją zajmującą się wymuszeniami, okupami, gwałtami oraz handlem ziołem. Zwykłe Gangsta Runners. Ot i cała tajemnica:)
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
rzadko zaglądam...ale nie znaczy to, że nic się nie dzieje szuraniowo:)
Przygotowuje się do niedzielnego 10km w Warszawie. Potraktuje to lajcikowo, choć na życiówkę oczywiście liczę:)
a w ostatnią sobotę pobiegłem w biegu w Kielcach. Tak tak, Kielce też mają swój bieg - raczej "bieg". Poniżej trochę krytycznie, ale w dobrej wierze. Aaa no i chciałem Wam pokazać film przedstawiający moją nierówną walkę z samym sobą:) Przeleciałem całość z kamerą GoPRO - efekty poniżej.
Film jest tutaj - http://www.youtube.com/watch?feature=pl ... hhA0-2HXRA
a tak to wyglądało:
W sobotę, 13 kwietnia odbył się w Kielcach X Bieg uliczny o Grand Prix Mosir. Bieg z nazwy uliczny, bo tak naprawdę prowadził po parkowych ścieżkach, nie zahaczając ani na chwilę na ulicę, taką prawdziwą. Jezdnię. Żaden to problem i żadna ujma w sumie, choć może zastanawiać po co coś nazywać ulicznym, skoro ulicznym nie jest. Ale mniejsza o to:) Jak wyglądały same zawody?
Sympatycznie, sporo ludzi, choć przyznać trzeba, że frekwencję „robiły” przede wszystkim dzieciaki zaangażowane przez nauczycieli z kieleckich szkół. Słyszałem teksty typu „teeeż mi się nie chce, ale obiecała (nauczycielka), że postawi piątkę, to jestem”. Padło to z ust może 14 letniej dziewczyny, która swój dystans przebiegła w…jeansach. Czy to jest promocja biegania i zdrowego trybu życia? Otóż nie, ale tak naprawdę na to pytanie muszą odpowiedzieć sobie nauczyciele, którzy na takie rzeczy pozwalają. Smutne to trochę, bo pamiętam jeszcze z moich czasów, że Pan Stanisław Rajch (szkoła nr 24 w Kielcach), nie pozwalał na ćwiczenie w spodniach dresowych, w których się przyszło do szkoły. Muszą być spodnie do tego (chodzenia) i do tego (ćwiczenia). A już zajęcia, czy zawody w jeansach…nie do pomyślenia. Dlatego też dużą frekwencję (na stronie MOSiR czytam, że ponad 600 osób) odbieram z lekkim przymrużeniem oka. Fajnie, że dużo dzieciaków – szkoda, że nie dlatego, że chciały, a dlatego, że ktoś im kazał, albo przyszły „za piątkę”. Mam nadzieję, że tylko mała część przyszła, bo musiała.
Mnie, jako seniora:) najbardziej interesowała frekwencja w biegu głównym, planowanym na 5,6 km. I tu niestety kolejna łyżka dziegciu związana przede wszystkim z zapisami i związanym z nimi utrudnieniami. Otóż aby wziąć udział w biegu należało zapisać się poprzez złożenie wypełnionego formularza (imię, nazwisko, klub, data urodzenia, podpis). Formularze składało się w MOSiRze w kieleckiej Hali Legionów. Nie można było tego zrobić, mailowo, telefonicznie, nie można było wysłać skanu itd. Zapisać można się było też na miejscu (w sobotę) jednak tylko do 10.30 (ponad dwie godziny przed startem). Takie informacje widniały w regulaminie biegu, potwierdzałem je też osobiście. Szkoda, że regulamin i te zasady były tak restrykcyjne, kilkoro spośród moich znajomych zrezygnowało właśnie z tego powodu ze startu. W tygodniu pracują – nie mogą jechać złożyć formularzy, a przychodzenie ponad dwie godziny przed startem nie do końca im się uśmiechało. Szkoda tym bardziej, że w momencie odbierania numerów startowych okazało się, że…pani nie wie gdzie są nasze formularze, trzeba było zapisać się jeszcze raz. Na 30 minut przed startem. Dało się? Dało. A trwało to dosłownie 30 sekund. Ostatecznie pobiegło 11 kobiet i 42 mężczyzn. To bardzo mało jak na miasto w którym nic, no prawie nic, związanego z bieganiem się nie dzieje. A i tak podobno to był rekord frekwencji… Wystarczyło przecież korzystając z lokalnych mediów nagłośnić, że biegamy tu i tu, o tej i o tej godzinie. Nic nie jest potrzebne. Przyjdź, a pobiegniesz i będziesz się świetnie bawić. Szkoda…
Bieg się odbył. Było bardzo sympatycznie, tempo jak dla mnie zabójcze:) Mało uczestników spowodowało, że Ci najszybsi byli tuż obok i ambicja mogła zgubić. Mnie zgubiła, ale to fajne doświadczenie. Zdecydowanie na plus. Trasa to cztery okrążenia po parku, dla kobiet dwa (nie wiem czemu takie rozgraniczenie w biegu open), w sumie miało być 5,6 km. Było czy nie, do końca nie wiadomo. Według mojego Garmina pokazało 5,09 (ale na mapie widać jak biegłem po stawie:) ), innym pokazało 5,4. W sumie to nie jest ważne. Szkoda jeszcze, że nie było oficjalnych wyników z czasami. Mimo, że zegar był. No i że wyniki są niepełne… Jestem przekonany, że biegł ze mną mój znajomy. Jestem pewien, że dobiegł na metę. A w wynikach go nie ma. Może się nie zapisał…chociaż nie, osobiście zawoziłem jego kartę do Mosiru.
mocna grupa:)
od lewej: żona ma, ja, Paweł (szuranie.pl), Piotr (Bambosh, czasami o nim tu pisze i z nim (za nim) szuram, mój były nauczyciel j.polskiego – Tomasz Kozieł, mój były dyrektor z liceum – Kazimierz Mądzik, i Krzysiu, którego nie ma w wynikach:)
Super, że spotkałem się z moim byłym nauczycielem j.polskiego – aaależ mnie „ćwiczył” w szkole…:) A teraz taki sympatyczny:) Pan Tomek biegał wspólnie z… dyrektorem mojego liceum. Fajne spotkanie! Panowie startują w najbliższą sobotę w Orlen Marathonie. Na dystansie 42 km… SZACUNEK i powodzenia!
Podsumowując, cieszę się niezmiernie, że „coś” się dzieje w temacie biegania w naszych Kielcach. Szkoda, że to tylko jakaś delikatne mikro cząsteczka tego co można zrobić. Jakby ktoś zapytał jakie mam wrażenia po sobotnim biegu – to oczywiście bez słowa zastanowienia odpowiadam, że fantastyczne. Wymienione powyżej „uwagi” są moimi spostrzeżeniami na temat tego co mogło by ewentualnie na przyszłość zostać poprawione.
Przygotowuje się do niedzielnego 10km w Warszawie. Potraktuje to lajcikowo, choć na życiówkę oczywiście liczę:)
a w ostatnią sobotę pobiegłem w biegu w Kielcach. Tak tak, Kielce też mają swój bieg - raczej "bieg". Poniżej trochę krytycznie, ale w dobrej wierze. Aaa no i chciałem Wam pokazać film przedstawiający moją nierówną walkę z samym sobą:) Przeleciałem całość z kamerą GoPRO - efekty poniżej.
Film jest tutaj - http://www.youtube.com/watch?feature=pl ... hhA0-2HXRA
a tak to wyglądało:
W sobotę, 13 kwietnia odbył się w Kielcach X Bieg uliczny o Grand Prix Mosir. Bieg z nazwy uliczny, bo tak naprawdę prowadził po parkowych ścieżkach, nie zahaczając ani na chwilę na ulicę, taką prawdziwą. Jezdnię. Żaden to problem i żadna ujma w sumie, choć może zastanawiać po co coś nazywać ulicznym, skoro ulicznym nie jest. Ale mniejsza o to:) Jak wyglądały same zawody?
Sympatycznie, sporo ludzi, choć przyznać trzeba, że frekwencję „robiły” przede wszystkim dzieciaki zaangażowane przez nauczycieli z kieleckich szkół. Słyszałem teksty typu „teeeż mi się nie chce, ale obiecała (nauczycielka), że postawi piątkę, to jestem”. Padło to z ust może 14 letniej dziewczyny, która swój dystans przebiegła w…jeansach. Czy to jest promocja biegania i zdrowego trybu życia? Otóż nie, ale tak naprawdę na to pytanie muszą odpowiedzieć sobie nauczyciele, którzy na takie rzeczy pozwalają. Smutne to trochę, bo pamiętam jeszcze z moich czasów, że Pan Stanisław Rajch (szkoła nr 24 w Kielcach), nie pozwalał na ćwiczenie w spodniach dresowych, w których się przyszło do szkoły. Muszą być spodnie do tego (chodzenia) i do tego (ćwiczenia). A już zajęcia, czy zawody w jeansach…nie do pomyślenia. Dlatego też dużą frekwencję (na stronie MOSiR czytam, że ponad 600 osób) odbieram z lekkim przymrużeniem oka. Fajnie, że dużo dzieciaków – szkoda, że nie dlatego, że chciały, a dlatego, że ktoś im kazał, albo przyszły „za piątkę”. Mam nadzieję, że tylko mała część przyszła, bo musiała.
Mnie, jako seniora:) najbardziej interesowała frekwencja w biegu głównym, planowanym na 5,6 km. I tu niestety kolejna łyżka dziegciu związana przede wszystkim z zapisami i związanym z nimi utrudnieniami. Otóż aby wziąć udział w biegu należało zapisać się poprzez złożenie wypełnionego formularza (imię, nazwisko, klub, data urodzenia, podpis). Formularze składało się w MOSiRze w kieleckiej Hali Legionów. Nie można było tego zrobić, mailowo, telefonicznie, nie można było wysłać skanu itd. Zapisać można się było też na miejscu (w sobotę) jednak tylko do 10.30 (ponad dwie godziny przed startem). Takie informacje widniały w regulaminie biegu, potwierdzałem je też osobiście. Szkoda, że regulamin i te zasady były tak restrykcyjne, kilkoro spośród moich znajomych zrezygnowało właśnie z tego powodu ze startu. W tygodniu pracują – nie mogą jechać złożyć formularzy, a przychodzenie ponad dwie godziny przed startem nie do końca im się uśmiechało. Szkoda tym bardziej, że w momencie odbierania numerów startowych okazało się, że…pani nie wie gdzie są nasze formularze, trzeba było zapisać się jeszcze raz. Na 30 minut przed startem. Dało się? Dało. A trwało to dosłownie 30 sekund. Ostatecznie pobiegło 11 kobiet i 42 mężczyzn. To bardzo mało jak na miasto w którym nic, no prawie nic, związanego z bieganiem się nie dzieje. A i tak podobno to był rekord frekwencji… Wystarczyło przecież korzystając z lokalnych mediów nagłośnić, że biegamy tu i tu, o tej i o tej godzinie. Nic nie jest potrzebne. Przyjdź, a pobiegniesz i będziesz się świetnie bawić. Szkoda…
Bieg się odbył. Było bardzo sympatycznie, tempo jak dla mnie zabójcze:) Mało uczestników spowodowało, że Ci najszybsi byli tuż obok i ambicja mogła zgubić. Mnie zgubiła, ale to fajne doświadczenie. Zdecydowanie na plus. Trasa to cztery okrążenia po parku, dla kobiet dwa (nie wiem czemu takie rozgraniczenie w biegu open), w sumie miało być 5,6 km. Było czy nie, do końca nie wiadomo. Według mojego Garmina pokazało 5,09 (ale na mapie widać jak biegłem po stawie:) ), innym pokazało 5,4. W sumie to nie jest ważne. Szkoda jeszcze, że nie było oficjalnych wyników z czasami. Mimo, że zegar był. No i że wyniki są niepełne… Jestem przekonany, że biegł ze mną mój znajomy. Jestem pewien, że dobiegł na metę. A w wynikach go nie ma. Może się nie zapisał…chociaż nie, osobiście zawoziłem jego kartę do Mosiru.
mocna grupa:)
od lewej: żona ma, ja, Paweł (szuranie.pl), Piotr (Bambosh, czasami o nim tu pisze i z nim (za nim) szuram, mój były nauczyciel j.polskiego – Tomasz Kozieł, mój były dyrektor z liceum – Kazimierz Mądzik, i Krzysiu, którego nie ma w wynikach:)
Super, że spotkałem się z moim byłym nauczycielem j.polskiego – aaależ mnie „ćwiczył” w szkole…:) A teraz taki sympatyczny:) Pan Tomek biegał wspólnie z… dyrektorem mojego liceum. Fajne spotkanie! Panowie startują w najbliższą sobotę w Orlen Marathonie. Na dystansie 42 km… SZACUNEK i powodzenia!
Podsumowując, cieszę się niezmiernie, że „coś” się dzieje w temacie biegania w naszych Kielcach. Szkoda, że to tylko jakaś delikatne mikro cząsteczka tego co można zrobić. Jakby ktoś zapytał jakie mam wrażenia po sobotnim biegu – to oczywiście bez słowa zastanowienia odpowiadam, że fantastyczne. Wymienione powyżej „uwagi” są moimi spostrzeżeniami na temat tego co mogło by ewentualnie na przyszłość zostać poprawione.
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Orlen Warsaw Marathon – Super życiówka, super bieg. Świetna impreza!
Drugi w 2013 roku start miał być zabawą. Na to od początku do końca liczyłem. Byłem spokojny, wiedziałem, że 10 km to nie jest już odległość, która wzbudza u mnie przerażenie (a jeszcze we wrześniu 2012 tak było). Podchodziłem do biegu spokojnie, może aż wręcz za spokojnie. Był to bieg w którym od początku do końca miałem znajome towarzystwo. Wcześniej byłem sam, nikogo z boku. Teraz było inaczej. Było super!
Na miejsce wyruszyłem z Kielc o 5.30. Droga minęła ekspresowo, w Jankach byliśmy już o 7.00. Duuużo za wcześnie, zapas wystarczył zatem na kawkę i delikatne śniadanie w… McDonaldzie, z którego skorzystali moi towarzysze. Ja zgodnie z założeniem energetycznym:) chciałem pociągnąć tylko na tym co zjadłem przed wyjazdem, dwie kromeczki z miodem. W zupełności wystarczyło.
Jedyną obawą przed imprezą była ta o miejsca parkingowe, co prawda jest ciepło i można spokojnie stanąć dalej, przejść na start i też nikomu korona z głowy nie spadnie. Jednak to zawsze obce miasto, dużo ludzi i nie pewność, a ja wolę jednak mieć wszystko zaplanowane i nie liczyć w takich momentach na niespodzianki. Podczas Półmaratonu Warszawskiego znalazłem sobie fajne miejsce prawie przy samym Moście Poniatowskiego, liczyłem, że i tym razem tam się uda. Udało się, miejsce parkingowe wymarzone, choć oczywiście Straż Miejska miała z tych miejsc ogromny zarobek. Okropnie mnie wkurzało, napisałem o tej sytuacji TUTAJ
Po zaparkowaniu musieliśmy znaleźć jeszcze jednego, w tej chwili najważniejszego dla nas, uczestnika biegu. Pawła. Nazwijmy go Pawłem III, no bo dwóch pierwszych to ja, i Paweł II. Oto my jeszcze przed startem.
Dlaczego Paweł III był najważniejszy? Ano dlatego, że miał nasze pakiety startowe:) Odebrał je dzień wcześniej i dzięki niemu mogliśmy w ogóle startować – dziękujemy! Udało się, numery powędrowały na nasze grube brzuchy jeszcze profilaktyczna:) wizyta w niebieskiej budce, których było sporo i które mimo wszystko generowały ogromne kolejki. Ale dało się, nie marudzę:)
Od samego rana, od wjazdu do Warszawy widoczni byli biegacze, szuracze, bądź poprostu ludzie z numerkami na piersi. Jednak to co zobaczyłem przed stadionem było szokiem, a to co ujrzałem wchodząc na barierki aby zrobić zdjęcie, delikatnie zbiło mnie z nóg. Ogrom ludzi, morze głów, większość w białych (10km) lub czerwonych (42km) koszulkach z pakietów startowych. Łącznie sporo ponad 10 tysięcy osób ustawionych na dwóch pasach szerokiej ulicy.
Oczekiwanie przed startem umilał bardzo miło i rozsądnie, nie narzucając swoich racji (co często się niestety u prowadzących spotyka:))) DJ i prezenter w jednej osobie. Ludzie byli usłuchani, co rusz wszyscy podskakiwali, klaskali czy rytmicznie tupali. Wychodziło to fantastycznie.
Ruszyli Maratończycy. Jako pierwsi. 10 minut przed nami. Chyba im wtedy zazdrościłem, zazdrościłem tych czerwonych numerków na koszulce. Już za dwie, trzy, a często i cztery bądź pięć godzin będą bohaterami. Zazdroszczę im tego już tu na starcie…Może kiedyś…
Na starcie z Pawłem II ustawiliśmy się ambitnie, w sektorze na 55 minut. Jeszcze wtedy myślałem, że to nie możliwe…
Cztery, trzy, dwa, jeden – odliczał prowadzący, a w rytm jego słów zmieniały się cyfry na wielkim telebimie. Ruszyliśmy. Okazało się, że tylko na chwilkę – bo był to start honorowy. Nie wiem do końca co miał na celu, ale po przejściu kilkudziesięciu metrów nastąpiło kolejne odliczanie i teraz już poszło. 3 minuty zajęło nam dojście do mat z czujnikami odmierzającymi czas. Garmin w ruch, muzyka na uszy i w drogę. Zgubiłem Pawła. Na początek fantastycznie prezentujący się Most Świętokrzyski.
Było ciasno, czasami bardzo ciasno. Nie chcę wychodzić na nie wiadomo jakiego fachowca w temacie, bo takim nie jestem. Nie biegam też szybko, ale na Boga, nie zrozumiem ludzi ustawiających się z przodu (tym bardziej, że start był podzielony na strefy czasowe – na słupach po lewej) tylko po to aby być z przodu, a po kilkuset metrach zwalniać lub nagle przechodzić do marszu. Powoduje to mocno niewygodne sytuacje, czasami nawet niebezpieczne. Ciasno było do ul. Tamka. Tam też był podbieg, jak się okazało jedyny podbieg na trasie, podbieg który delikatnie przerzedził biegowe towarzystwo. Trochę się go obawiałem, bo czytałem, że daje popalić. To był drugi kilometr. Pierwszy przebiegłem w 5:28, zwalniając nawet specjalnie bo wydawało mi się, że to za szybko. Podbieg na ul. Tamka zrobiłem w 5:40 – byłem zdziwiony, że poszło mi tak gładko. Minąłem mnóstwo ludzi, biegłem tuż przy osi jezdni, przy barierkach. W pewnej chwili w okropnie szybkim tempie w przeciwnym kierunku polecieli maratońscy liderzy. Tempo mieli zawrotne! Dłuuugo za nimi reszta maratończyków. Nieziemski klimat zrobił się tuż przed Starym Miastem, nasza fala 10 kilometrowców mijała się z falą maratończyków. Wrzask, pisk i wzajemny doping biegaczy był ogromny. Ciary na plecach i łzy w oczach, że jestem w środku takiego wydarzenia. Darłem się oczywiście jak opętany:) Tempo nadal jak dla mnie bardzo szybkie – 3 km – 5:17.
To był chyba najfajniejszy fragment biegu, mnóstwo ludzi kibicujących, robiących nam zdjęcia, pomagających. Czuć było, że to naprawdę jest Narodowe Święto Biegania.
Trochę dalej zrobiło się przez moment delikatnie nie wygodnie, kostka brukowa jednak nie pomaga w bieganiu. Ale to był moment, zakręt i w dół obok stadionu Polonii. Tam też usytuowany był jedyny podczas naszego biegu punkt z wodą. Ja nie korzystałem, doszedłem do wniosku, że 50 kilka minut wytrzymam bez picia, a nie chciałem wybić się ze znakomitego rytmu.
To był piąty kilometr. Czwarty przebiegłem w 5:27, piąty 5:23. Czyli nadal szybko. Według oficjalnego czasu (bo to co podaje powyżej to wyniki z Garmina) na 5 km miałem 27:21 – czyli tak szybko jak nigdy! Moim planem maksimum, do którego jednak bardzo się nie napinałem, było ukończenie biegu poniżej 57 minut. Po półmetku wiedziałem, że jest to do zrobienia, choć łatwo nie będzie. Ale o dziwo było. Chyba, aż za łatwo. Co ciekawe, albo trasa była wymierzona idealnie, albo dodatkowo Garmin spisywał się znakomicie. Piąty kilometr „piknął” idealnie w momencie postawienia nogi na macie z czasomierzem. Szósty kilometr był rekordowy – 4:57! Następne także „łykałem” leciutko, 7 – 5:22, 8 – 5:26. Nie ukrywam, że byłem zaskoczony taką dyspozycją. Biegło mi się nadzwyczaj cudownie, leciutko. Bez żadnych kolek, bóli, zadyszek, obtarć itd. Delikatnie bolała mnie lewa noga, naprawiałem ją przez ostatni tydzień, ogoliłem nawet, fachowcy obkleili ją magicznymi plastrami. Trochę pomogło. Ale nie o tym, tutaj:)
Nie wszystkim jednak chyba wychodziło wszystko to co chcieli, mimo, że dystans krótki to widziałem kilka mocnych kryzysów na trasie, starałem się dodawać siły, chociażby krótkim klepnięciem i zmotywowaniem słowem. Widziałem, że pomagało. Sam tak byłem motywowany przez znajomego w grudniu w Biegu Mikołajkowym, wiedziałem, że działa fajnie. Starałem się robić podobnie. Mam nadzieję, że skutecznie. Oczywiście nie brakło przybijanych z dopingującymi dzieciakami piątek, oklasków i tym podobnych.
Dwa kilometry do mety wiedziałem, że musi być dobrze. Cały czas samopoczucie rewelacyjne, aż za bardzo. Przyspieszyłem. 9 kilometr w 5:11, czekałem podświadomie kiedy jednak stracę siły. Bo to nie możliwe przecież, że wieczorne treningi robię w okolicach 6 min/km i często łapie mnie zadyszka, a teraz jest super. Musi się coś stać. Czekałem na to… Jednak się nie stało, ostatni, 10 kilometr jeszcze szybciej 5:05. Na metę wpadam z czasem 53:46, później w smsie od organizatora dowiaduje się, że oficjalny wynik jest o dwie sekundy gorszy. Ale to i tak mój rekord życiowy. I to taki o którym nie śniłem nawet. We wrześniu 2012 swoją pierwszą dyszkę przeszurałem w godzinę i osiem minut. To prawie kwadrans dłużej! Ogromnie się cieszę z niedzielnego wyniku – OGROMNIE!
Teraz wiem, że mogłem chyba poszurać lepiej. Szczególnie ten podbieg na ul. Tamka – czułem się tam bardzo mocno, później też jeszcze kilkanaście sekund można było zyskać. Może gdybym nie robił tysiąca zdjęć wszystkim dookoła, tylko zajął się bieganiem… Ale nie ważne. Jeszcze przyjdzie taki czas, że będzie „czwórka z przodu”…i nie mówię o wieku, bo to już niebawem:)
Po przekroczeniu mety od sympatycznej Pani odebrałem medal i dumnie pomaszerowałem w stronę picia. Teraz, w porównaniu do 5km, odczuwałem potrzebę nawodnienia. Woda plus dwa banany uspokoiły pragnienie.
Wyjście ze strefy dla zawodników trochę utrudnione i zakorkowane, sieć komórkowa przeciążona, ciężko było się znaleźć z dopingującą ekipą. Pamiątkowe zdjęcie solo…
Paweł III był już na mecie, też wykręcił życiówkę, taką z czwórką na początku. Paweł II za kilka minut też do nas dołączył. Także z życiówką! Niewiele ponad godzinę. Ale to jego pierwszy oficjalny bieg na 10km – brawa jak najbardziej się należą!
Wspólnie poczekaliśmy na pierwszych zawodników królewskiego dystansu – ich tempo o czym już wspominałem, dla mnie było kosmiczne. Oto zwycięzca.
Podsumowując, ogromnie udana dla mnie impreza. Super pogoda, świetna organizacja, fantastyczny wynik. Zdecydowanie na plus. Coraz bardziej i coraz częściej myślę o 42 kilometrach…
PS.
przed startem spotkałem sporo znajomych z Kielc. Marcin Dulnik z bratem wykręcili fantastyczny wynik w maratonie – gratulacje, Tomek Pawlusek na 10 km też dobry czas, dla mnie nie osiągalny – ale on bez zadowolenia. Mimo wszystko gratulacjone! Z innych znanych osobistości należy dodać, że przegrałem o dwie minuty z Adamem Małyszem, za to wyprzedziłem Krzysztofa Ibisza i znacznie Tomasza Karolaka
na mecie widziani byli też znani panowie z pyta.pl – nas nie zaczepiali:)
Drugi w 2013 roku start miał być zabawą. Na to od początku do końca liczyłem. Byłem spokojny, wiedziałem, że 10 km to nie jest już odległość, która wzbudza u mnie przerażenie (a jeszcze we wrześniu 2012 tak było). Podchodziłem do biegu spokojnie, może aż wręcz za spokojnie. Był to bieg w którym od początku do końca miałem znajome towarzystwo. Wcześniej byłem sam, nikogo z boku. Teraz było inaczej. Było super!
Na miejsce wyruszyłem z Kielc o 5.30. Droga minęła ekspresowo, w Jankach byliśmy już o 7.00. Duuużo za wcześnie, zapas wystarczył zatem na kawkę i delikatne śniadanie w… McDonaldzie, z którego skorzystali moi towarzysze. Ja zgodnie z założeniem energetycznym:) chciałem pociągnąć tylko na tym co zjadłem przed wyjazdem, dwie kromeczki z miodem. W zupełności wystarczyło.
Jedyną obawą przed imprezą była ta o miejsca parkingowe, co prawda jest ciepło i można spokojnie stanąć dalej, przejść na start i też nikomu korona z głowy nie spadnie. Jednak to zawsze obce miasto, dużo ludzi i nie pewność, a ja wolę jednak mieć wszystko zaplanowane i nie liczyć w takich momentach na niespodzianki. Podczas Półmaratonu Warszawskiego znalazłem sobie fajne miejsce prawie przy samym Moście Poniatowskiego, liczyłem, że i tym razem tam się uda. Udało się, miejsce parkingowe wymarzone, choć oczywiście Straż Miejska miała z tych miejsc ogromny zarobek. Okropnie mnie wkurzało, napisałem o tej sytuacji TUTAJ
Po zaparkowaniu musieliśmy znaleźć jeszcze jednego, w tej chwili najważniejszego dla nas, uczestnika biegu. Pawła. Nazwijmy go Pawłem III, no bo dwóch pierwszych to ja, i Paweł II. Oto my jeszcze przed startem.
Dlaczego Paweł III był najważniejszy? Ano dlatego, że miał nasze pakiety startowe:) Odebrał je dzień wcześniej i dzięki niemu mogliśmy w ogóle startować – dziękujemy! Udało się, numery powędrowały na nasze grube brzuchy jeszcze profilaktyczna:) wizyta w niebieskiej budce, których było sporo i które mimo wszystko generowały ogromne kolejki. Ale dało się, nie marudzę:)
Od samego rana, od wjazdu do Warszawy widoczni byli biegacze, szuracze, bądź poprostu ludzie z numerkami na piersi. Jednak to co zobaczyłem przed stadionem było szokiem, a to co ujrzałem wchodząc na barierki aby zrobić zdjęcie, delikatnie zbiło mnie z nóg. Ogrom ludzi, morze głów, większość w białych (10km) lub czerwonych (42km) koszulkach z pakietów startowych. Łącznie sporo ponad 10 tysięcy osób ustawionych na dwóch pasach szerokiej ulicy.
Oczekiwanie przed startem umilał bardzo miło i rozsądnie, nie narzucając swoich racji (co często się niestety u prowadzących spotyka:))) DJ i prezenter w jednej osobie. Ludzie byli usłuchani, co rusz wszyscy podskakiwali, klaskali czy rytmicznie tupali. Wychodziło to fantastycznie.
Ruszyli Maratończycy. Jako pierwsi. 10 minut przed nami. Chyba im wtedy zazdrościłem, zazdrościłem tych czerwonych numerków na koszulce. Już za dwie, trzy, a często i cztery bądź pięć godzin będą bohaterami. Zazdroszczę im tego już tu na starcie…Może kiedyś…
Na starcie z Pawłem II ustawiliśmy się ambitnie, w sektorze na 55 minut. Jeszcze wtedy myślałem, że to nie możliwe…
Cztery, trzy, dwa, jeden – odliczał prowadzący, a w rytm jego słów zmieniały się cyfry na wielkim telebimie. Ruszyliśmy. Okazało się, że tylko na chwilkę – bo był to start honorowy. Nie wiem do końca co miał na celu, ale po przejściu kilkudziesięciu metrów nastąpiło kolejne odliczanie i teraz już poszło. 3 minuty zajęło nam dojście do mat z czujnikami odmierzającymi czas. Garmin w ruch, muzyka na uszy i w drogę. Zgubiłem Pawła. Na początek fantastycznie prezentujący się Most Świętokrzyski.
Było ciasno, czasami bardzo ciasno. Nie chcę wychodzić na nie wiadomo jakiego fachowca w temacie, bo takim nie jestem. Nie biegam też szybko, ale na Boga, nie zrozumiem ludzi ustawiających się z przodu (tym bardziej, że start był podzielony na strefy czasowe – na słupach po lewej) tylko po to aby być z przodu, a po kilkuset metrach zwalniać lub nagle przechodzić do marszu. Powoduje to mocno niewygodne sytuacje, czasami nawet niebezpieczne. Ciasno było do ul. Tamka. Tam też był podbieg, jak się okazało jedyny podbieg na trasie, podbieg który delikatnie przerzedził biegowe towarzystwo. Trochę się go obawiałem, bo czytałem, że daje popalić. To był drugi kilometr. Pierwszy przebiegłem w 5:28, zwalniając nawet specjalnie bo wydawało mi się, że to za szybko. Podbieg na ul. Tamka zrobiłem w 5:40 – byłem zdziwiony, że poszło mi tak gładko. Minąłem mnóstwo ludzi, biegłem tuż przy osi jezdni, przy barierkach. W pewnej chwili w okropnie szybkim tempie w przeciwnym kierunku polecieli maratońscy liderzy. Tempo mieli zawrotne! Dłuuugo za nimi reszta maratończyków. Nieziemski klimat zrobił się tuż przed Starym Miastem, nasza fala 10 kilometrowców mijała się z falą maratończyków. Wrzask, pisk i wzajemny doping biegaczy był ogromny. Ciary na plecach i łzy w oczach, że jestem w środku takiego wydarzenia. Darłem się oczywiście jak opętany:) Tempo nadal jak dla mnie bardzo szybkie – 3 km – 5:17.
To był chyba najfajniejszy fragment biegu, mnóstwo ludzi kibicujących, robiących nam zdjęcia, pomagających. Czuć było, że to naprawdę jest Narodowe Święto Biegania.
Trochę dalej zrobiło się przez moment delikatnie nie wygodnie, kostka brukowa jednak nie pomaga w bieganiu. Ale to był moment, zakręt i w dół obok stadionu Polonii. Tam też usytuowany był jedyny podczas naszego biegu punkt z wodą. Ja nie korzystałem, doszedłem do wniosku, że 50 kilka minut wytrzymam bez picia, a nie chciałem wybić się ze znakomitego rytmu.
To był piąty kilometr. Czwarty przebiegłem w 5:27, piąty 5:23. Czyli nadal szybko. Według oficjalnego czasu (bo to co podaje powyżej to wyniki z Garmina) na 5 km miałem 27:21 – czyli tak szybko jak nigdy! Moim planem maksimum, do którego jednak bardzo się nie napinałem, było ukończenie biegu poniżej 57 minut. Po półmetku wiedziałem, że jest to do zrobienia, choć łatwo nie będzie. Ale o dziwo było. Chyba, aż za łatwo. Co ciekawe, albo trasa była wymierzona idealnie, albo dodatkowo Garmin spisywał się znakomicie. Piąty kilometr „piknął” idealnie w momencie postawienia nogi na macie z czasomierzem. Szósty kilometr był rekordowy – 4:57! Następne także „łykałem” leciutko, 7 – 5:22, 8 – 5:26. Nie ukrywam, że byłem zaskoczony taką dyspozycją. Biegło mi się nadzwyczaj cudownie, leciutko. Bez żadnych kolek, bóli, zadyszek, obtarć itd. Delikatnie bolała mnie lewa noga, naprawiałem ją przez ostatni tydzień, ogoliłem nawet, fachowcy obkleili ją magicznymi plastrami. Trochę pomogło. Ale nie o tym, tutaj:)
Nie wszystkim jednak chyba wychodziło wszystko to co chcieli, mimo, że dystans krótki to widziałem kilka mocnych kryzysów na trasie, starałem się dodawać siły, chociażby krótkim klepnięciem i zmotywowaniem słowem. Widziałem, że pomagało. Sam tak byłem motywowany przez znajomego w grudniu w Biegu Mikołajkowym, wiedziałem, że działa fajnie. Starałem się robić podobnie. Mam nadzieję, że skutecznie. Oczywiście nie brakło przybijanych z dopingującymi dzieciakami piątek, oklasków i tym podobnych.
Dwa kilometry do mety wiedziałem, że musi być dobrze. Cały czas samopoczucie rewelacyjne, aż za bardzo. Przyspieszyłem. 9 kilometr w 5:11, czekałem podświadomie kiedy jednak stracę siły. Bo to nie możliwe przecież, że wieczorne treningi robię w okolicach 6 min/km i często łapie mnie zadyszka, a teraz jest super. Musi się coś stać. Czekałem na to… Jednak się nie stało, ostatni, 10 kilometr jeszcze szybciej 5:05. Na metę wpadam z czasem 53:46, później w smsie od organizatora dowiaduje się, że oficjalny wynik jest o dwie sekundy gorszy. Ale to i tak mój rekord życiowy. I to taki o którym nie śniłem nawet. We wrześniu 2012 swoją pierwszą dyszkę przeszurałem w godzinę i osiem minut. To prawie kwadrans dłużej! Ogromnie się cieszę z niedzielnego wyniku – OGROMNIE!
Teraz wiem, że mogłem chyba poszurać lepiej. Szczególnie ten podbieg na ul. Tamka – czułem się tam bardzo mocno, później też jeszcze kilkanaście sekund można było zyskać. Może gdybym nie robił tysiąca zdjęć wszystkim dookoła, tylko zajął się bieganiem… Ale nie ważne. Jeszcze przyjdzie taki czas, że będzie „czwórka z przodu”…i nie mówię o wieku, bo to już niebawem:)
Po przekroczeniu mety od sympatycznej Pani odebrałem medal i dumnie pomaszerowałem w stronę picia. Teraz, w porównaniu do 5km, odczuwałem potrzebę nawodnienia. Woda plus dwa banany uspokoiły pragnienie.
Wyjście ze strefy dla zawodników trochę utrudnione i zakorkowane, sieć komórkowa przeciążona, ciężko było się znaleźć z dopingującą ekipą. Pamiątkowe zdjęcie solo…
Paweł III był już na mecie, też wykręcił życiówkę, taką z czwórką na początku. Paweł II za kilka minut też do nas dołączył. Także z życiówką! Niewiele ponad godzinę. Ale to jego pierwszy oficjalny bieg na 10km – brawa jak najbardziej się należą!
Wspólnie poczekaliśmy na pierwszych zawodników królewskiego dystansu – ich tempo o czym już wspominałem, dla mnie było kosmiczne. Oto zwycięzca.
Podsumowując, ogromnie udana dla mnie impreza. Super pogoda, świetna organizacja, fantastyczny wynik. Zdecydowanie na plus. Coraz bardziej i coraz częściej myślę o 42 kilometrach…
PS.
przed startem spotkałem sporo znajomych z Kielc. Marcin Dulnik z bratem wykręcili fantastyczny wynik w maratonie – gratulacje, Tomek Pawlusek na 10 km też dobry czas, dla mnie nie osiągalny – ale on bez zadowolenia. Mimo wszystko gratulacjone! Z innych znanych osobistości należy dodać, że przegrałem o dwie minuty z Adamem Małyszem, za to wyprzedziłem Krzysztofa Ibisza i znacznie Tomasza Karolaka
na mecie widziani byli też znani panowie z pyta.pl – nas nie zaczepiali:)
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Setka pękła, a w Szczecinie też się szurało...
To był bardzo udany miesiąc jeśli chodzi o moje szuranie. Dwanaście treningów, łącznie ponad 100 km. Pierwszy raz w mojej „biegowej historii” udało mi się przejść przez magiczną dla mnie barierę. W kwietniu dwa razy stanąłem na starcie zorganizowanego biegu. Było to dwa totalne przeciwieństwa…pierwsze zawody odbyły się w kieleckim parku (tutaj o tym pisałem), drugi bieg to Orlen Warsaw Marathon.
Wystartowałem na 10 km i był to chyba najlepszy mój bieg w życiu:) Tak zdecydowanie najlepszy! (tu o nim pisałem). Poza tym kilka razy udało się wyjść na fajne biegnio/szuranie po Kielcach lub okolicy. Miałem w międzyczasie drobne problemy z achillesem, lub brzuchatym łydki (do końca nie wiem…), ale na szczęście dzięki pomocy masażysty-specjalisty:) Łukasza, udało się nogę wyleczyć.
Przy okazji moich wojaży służbowych staram się także pozwiedzać jeśli jest co do zwiedzania akurat. Mecz w Szczecinie był wspaniałą ku temu okazją, bo miasto ciekawe, a poza tym byłem tutaj ostatni raz jako kilku letni szczylek:) Mimo pogody nie zachęcającej do szurania udało się spędzić kilkadziesiąt minut szurając szczeciński asfalt. Sympatyczna pani z hotelowej recepcji poleciła park (podobno znakomicie nadający się do biegania, i blisko hotelu). Oczywiście skorzystałem. Jednak chciałem zobaczyć statki:) Bo w Szczecinie przecież port jest:) Zaczepiłem starszego pana we wspomnianym parku pytając o port i prosząc aby wskazał mniej więcej w którą stronę mam się udać. Był mocno zdziwiony, mówił, że to bardzo daleko, że piechotą to nie bardzo – ale w końcu uległ:) pokazał i powiedział …”oo tam niech pan biegnie”. Pobiegłem. Nie było wcale tak daleko, w sumie w godzinę zwiedzania zrobiłem troszkę ponad 8 km, czyli bardzo delikatnie. Trochę czasu jednak zajęło (a nie miałem autopauzy) fotografowanie Daru Młodzieży. Tak, tak mi się akurat udało, że trafiłem na dzień kiedy ten chyba najbardziej znany polski żaglowiec przypłynął do Szczecina. Telefon ustawiłem na „prądowej skrzynce” i pamiątkową fotografię wykonałem. Powrót pod górkę do hotelu. Endorfiny były tego dnia ogromne! A do domu ponad 600 km….
"w parku polecanym przez panią z recepcji znalazłem takie coś…
nie mam pojęcia o co chodzi, ale to co brał autor musiało być niezłe!"
To był bardzo udany miesiąc jeśli chodzi o moje szuranie. Dwanaście treningów, łącznie ponad 100 km. Pierwszy raz w mojej „biegowej historii” udało mi się przejść przez magiczną dla mnie barierę. W kwietniu dwa razy stanąłem na starcie zorganizowanego biegu. Było to dwa totalne przeciwieństwa…pierwsze zawody odbyły się w kieleckim parku (tutaj o tym pisałem), drugi bieg to Orlen Warsaw Marathon.
Wystartowałem na 10 km i był to chyba najlepszy mój bieg w życiu:) Tak zdecydowanie najlepszy! (tu o nim pisałem). Poza tym kilka razy udało się wyjść na fajne biegnio/szuranie po Kielcach lub okolicy. Miałem w międzyczasie drobne problemy z achillesem, lub brzuchatym łydki (do końca nie wiem…), ale na szczęście dzięki pomocy masażysty-specjalisty:) Łukasza, udało się nogę wyleczyć.
Przy okazji moich wojaży służbowych staram się także pozwiedzać jeśli jest co do zwiedzania akurat. Mecz w Szczecinie był wspaniałą ku temu okazją, bo miasto ciekawe, a poza tym byłem tutaj ostatni raz jako kilku letni szczylek:) Mimo pogody nie zachęcającej do szurania udało się spędzić kilkadziesiąt minut szurając szczeciński asfalt. Sympatyczna pani z hotelowej recepcji poleciła park (podobno znakomicie nadający się do biegania, i blisko hotelu). Oczywiście skorzystałem. Jednak chciałem zobaczyć statki:) Bo w Szczecinie przecież port jest:) Zaczepiłem starszego pana we wspomnianym parku pytając o port i prosząc aby wskazał mniej więcej w którą stronę mam się udać. Był mocno zdziwiony, mówił, że to bardzo daleko, że piechotą to nie bardzo – ale w końcu uległ:) pokazał i powiedział …”oo tam niech pan biegnie”. Pobiegłem. Nie było wcale tak daleko, w sumie w godzinę zwiedzania zrobiłem troszkę ponad 8 km, czyli bardzo delikatnie. Trochę czasu jednak zajęło (a nie miałem autopauzy) fotografowanie Daru Młodzieży. Tak, tak mi się akurat udało, że trafiłem na dzień kiedy ten chyba najbardziej znany polski żaglowiec przypłynął do Szczecina. Telefon ustawiłem na „prądowej skrzynce” i pamiątkową fotografię wykonałem. Powrót pod górkę do hotelu. Endorfiny były tego dnia ogromne! A do domu ponad 600 km….
"w parku polecanym przez panią z recepcji znalazłem takie coś…
nie mam pojęcia o co chodzi, ale to co brał autor musiało być niezłe!"
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Ale ten czas biegnie (nie szura, tylko biegnie) okropnie szybko. Pamiętam moment, kiedy dzieliłem się tutaj nie do końca przemyślanym czynem:) Czyli zapisaniem się na Półmaraton Warszawski. Biegowo byłem wtedy w „czarnej dupce” i samo zapisanie się na taki bieg było wariactwem. Miesiące jednak minęły, oczywiście szybko, trzy tygodnie przed samym startem chorowałem i nie biegałem, ale udało się! Czas…czas pomińmy. Ukończyłem! Do tej pory to mój największy wyczyn, z którego jestem dumny bardzo. Kończąc PMW myślałem „nigdy więcej”, ale tuż za metą, po odebraniu medalu wiedziałem, że chcę „jeszcze”. Był pomysł z Sielsią, ostatecznie upadł z powodu przede wszystkim wysokości wpisowego. Celem ostatecznym okazał się Radom, a tam I Półmaraton Radomskiego Czerwca’76. Patrząc na listę startową widzę ponad 800 zapisanych osób, to zwiastuje fajną zabawę:) Na liście jest masa ludzi z Kielc, znajomych, mniej znajomych – to tym bardziej przekonuje mnie, że może być fajnie. Szuranie.pl będzie reprezentowane przez dwóch Pawłów. Ja i nie ja:) Nie stawiam sobie żadnych oficjalnych celów przed tym startem, nie dlatego, żeby się asekurować w razie niepowodzenia. Tak po prostu, nie mam żadnej spinki na coś konkretnego. Przed PMW miałem, chciałem przede wszystkim ukończyć, ale też zrobić to poniżej dwóch godzin. Ostatecznie złapałem paskudne choróbsko, myślałem o zrezygnowaniu, ale ostatecznie pobiegłem…powyżej dwóch godzin. Dlatego teraz pewnie, że super by było jakby się udało złamać te 120 minut, ale jak się nie uda – trudno. Jeszcze przyjdzie taki dzień:)
Nie korzystam z żadnego specjalnego planu, biegam tyle ile mogę. Tyle na ile mam sił, tyle na ile pozwala mi czas. Dwa ostatnie miesiące to miesiące rekordowe jeśli chodzi o moje odległości. W kwietniu 102, w maju 105 km! Wiem, że dla wielu z Was to odległości śmieszne – ale mnie cieszą! Mam nadzieję, że będzie mi dane w czerwcu zrobić więcej.
Co do samego biegu mam kilka obaw – pierwsza to pogoda. Mega słabo się czuje (pewnie zresztą jak większość) w dużym upale. A to będzie 23 czerwca, czyli było nie było – prażyć może zacnie. Chyba najwyższa pora pomyśleć o jakiejś czapce na mój wielki łeb:) Zawsze ich unikałem, bo ciężko o taki rozmiar, ale perspektywa ponad dwóch godzin w pełnym słońcu i wysiłku trochę mnie w stronę nakrycia głowy skłania. Obawiam się też zmęczeniowej niedyspozycji w związku z moimi obowiązkami na Stadionie Narodowym. Dzień przed biegiem będę dawał głos przy Paulu McCartneyu. Skończymy pewnie mega późno w nocy. Wracać do Kielc koło 4 w nocy, by za dwie godziny wyjechać do Radomia? Czy zostać w Warszawie, przespać się trzy godziny i ruszyć na południe…? Kurcze nie wiem jak to zrobić? Logistyka muszę zatrudnić chyba:)
I jeszcze słówko o szuraniu. Chwaliłem się już, że dwa razy stówką pękła. Tę ostatnią majową pomogli zrobić fajni ludzie biegający od czasu do czasu:) pod szyldem Biegam Bo Muszę, poszuraliśmy wspólnie do Cedzyny, nad zalew i inną trasą powrotną dotarliśmy do naszych domów. Mimo tego, że zazwyczaj byłem z małżonką osobami zamykającymi peleton:) i to na nas czekano, to było super. Fajnie się biega w większej grupie, nie ma mowy o opieprzaniu. Super sprawa, Garmin pokazał ponad 14 km, a poniżej fotka:)
Nie korzystam z żadnego specjalnego planu, biegam tyle ile mogę. Tyle na ile mam sił, tyle na ile pozwala mi czas. Dwa ostatnie miesiące to miesiące rekordowe jeśli chodzi o moje odległości. W kwietniu 102, w maju 105 km! Wiem, że dla wielu z Was to odległości śmieszne – ale mnie cieszą! Mam nadzieję, że będzie mi dane w czerwcu zrobić więcej.
Co do samego biegu mam kilka obaw – pierwsza to pogoda. Mega słabo się czuje (pewnie zresztą jak większość) w dużym upale. A to będzie 23 czerwca, czyli było nie było – prażyć może zacnie. Chyba najwyższa pora pomyśleć o jakiejś czapce na mój wielki łeb:) Zawsze ich unikałem, bo ciężko o taki rozmiar, ale perspektywa ponad dwóch godzin w pełnym słońcu i wysiłku trochę mnie w stronę nakrycia głowy skłania. Obawiam się też zmęczeniowej niedyspozycji w związku z moimi obowiązkami na Stadionie Narodowym. Dzień przed biegiem będę dawał głos przy Paulu McCartneyu. Skończymy pewnie mega późno w nocy. Wracać do Kielc koło 4 w nocy, by za dwie godziny wyjechać do Radomia? Czy zostać w Warszawie, przespać się trzy godziny i ruszyć na południe…? Kurcze nie wiem jak to zrobić? Logistyka muszę zatrudnić chyba:)
I jeszcze słówko o szuraniu. Chwaliłem się już, że dwa razy stówką pękła. Tę ostatnią majową pomogli zrobić fajni ludzie biegający od czasu do czasu:) pod szyldem Biegam Bo Muszę, poszuraliśmy wspólnie do Cedzyny, nad zalew i inną trasą powrotną dotarliśmy do naszych domów. Mimo tego, że zazwyczaj byłem z małżonką osobami zamykającymi peleton:) i to na nas czekano, to było super. Fajnie się biega w większej grupie, nie ma mowy o opieprzaniu. Super sprawa, Garmin pokazał ponad 14 km, a poniżej fotka:)
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Powitać biegową Brać!
dwa zaległe wpisiory - i na sam początek pytanie, które jest też na końcu, ale wierzę, że nie wszyscy przebrną przez całość:)
jaką macie radę na bolące sutki. Za cholerę nie mogę ich zakleić, plastry odpadają po 3 km. Próbowałem różnych. Pierońsko mnie to boli, a w perspektywie dwóch dni mam półmaraton... martwi mnie to:)
Boje się Radomia - wpis z 18 czerwca
5 dni pozostało do Półmaratonu Radomskiego Czerwca. W najbliższą niedzielę będę walczył po raz drugi w swoim życiu na dystansie 21,097 km. Przyznam się bez bicia, że mam przed nim większe obawy niż przed moim debiutem na tym dystansie. Start, czy samo zapisanie się na Półmaraton Warszawski był efektem klasycznego BPM czyli braku poprawnego myślenia. Było – minęło, przebiegło się jakoś i prawie zapomniało. Prawie, robi sporą w tym wypadku różnicę. Otóż coś tam z tej Warszawy jednak pamiętam, przypominam sobie przede wszystkim mocne choróbsko, które mnie rozłożyło na prawie trzy tygodnie przed startem. Trzy tygodnie bez szurania. Pamiętam super pierwsze 12 km i kryzys od 17km… Pamiętam, że było mi cholernie zimno na mecie i zamarzały mi getry oraz pamiętam mega wielką radość po jej przekroczeniu! I ta radość właśnie spowodowała, że już w momencie zakładania na szyję medalu, wiedziałem, że CHCE JESZCZE. Mimo wszystko, że kilka kilometrów wcześniej, na Moście Poniatowskiego, odchodziłem od zmysłów, a przekleństwa jakie kierowałem w swoim kierunku nie nadają się nawet na tego bloga:)
No i poszło, miały być Katowice i tamtejsza Silesia, ale drogo, zatem padło na Radom. Blisko, tanio, pierwsza taka impreza w Radomiu, sporo znajomych – super. Choróbsko (tfuuu tfuuu) póki co żadne mnie nie ściga, choć w domu miałem mały szpital i trzy kobietki z którymi zamieszkuje smarkały i kichały zdrowo (raczej nie zdrowo) przez ponad ostatni tydzień. To ja się obroniłem. Szuranie uskuteczniam regularnie, nawet w poprzednim tygodniu malutki rekord odległości osiągnąłem:) To czego się boję? Tak ogólnie mam obawy, przede wszystkim oczywiście związane z odległością, a największe z pogodą. Z upałem konkretnie. Chyba nie ma nikogo – przynajmniej nie znam, kto znosił by wysokie temperatury w sposób należyty. Też mam z tym problem, a wizja dwugodzinnego biegu w 30 stopniowym upale, po asfalcie trochę mnie przeraża. Wiem co trzeba robić, pić, pić i pić. Nie można dopuścić do tego aby się odwodnić, ale to tylko gadanie. Jasne, że będziemy pili, mam nadzieję, że organizatorzy zadbają może o jakieś kurtyny wodne, a może o taki coś jak na fotce? Było by miło!
Tak, upału się boję najbardziej. W ostatnią niedzielę, wyszedłem biegać w dzień, specjalnie aby sprawdzić się w takiej temperaturze, trasę ustawiłem tak aby po 6 km być ponownie obok auta, w którym zostawiłem picie, wodę do lania po głowie… (mądrze nie?:) I powiem Wam, że gdyby nie to, nie było by opcji abym przebiegł coś więcej. Taki upał to dla mnie MA SA KRA!
Ale daaaamy radę! Nie spinam się na żadną życiówkę i tym podobne tematy. Ma być fajnie i wesoło. Na liście startowej widzę już ponad 1000 osób i mnóstwo ludzi z Kielc. Zapowiada się świetna impreza!
PS. Organizatorzy sprawili także ogromną niespodziankę Bartkowi, o którym pisałem na szuranie.pl wiele razy. Po koncercie na Kadzielni, Piątce dla Bartka teraz Półmaraton w Radomiu dołącza się do akcji! Od każdego dzieciaka w biegu przedszkolaków 10 zł powędruje na konto Bartusia. SUPER SPRAWA! I gdybym tylko logistycznie mógł to rozwiązać inaczej, to moich dwóch przedszkolaków też bym przywiózł. Ale niestety do Radomia jadę prosto z Warszawy…
Do zobaczenia szuracze!
-------------------------------------------
Tuż tuż…a kierowca busa BURAK! - wpis z 21 czerwca
Założenie miałem inne. Ostatni tydzień przed półmaratonem w Radomiu miałem odpoczywać, ale…no właśnie. Nie wytrzymałem. I choć na troszkę, tak powoluśku (noo nie do końca) wyszedłem poszurać. Radom tuż tuż…
Będzie krótko. Szuranie krótkie, droga do Cedzyny, pokazana jakiś czas temu i przeszurana wspólnie z Darkiem i kompanami z Biegam Bo Muszę. 3 km w jedną stronę i powrót. Milion komarów, nie ma mowy o jakimkolwiek zatrzymaniu. Chciałem tylko na sekundkę zrobić zdjęcie, ooo to poniżej.
I nie wiadomo skąd ale obsiadło mnie tysiące małych krwiopijców. Droga powrotna to oczywiście pod górkę, ale to dobrze – wykorzystałem nawet całego „ślimaka” wbiegając na wiadukt. Ostatni kilometr poszurałem szybciej, poniżej 5:00/km. O dziwo, biegło mi się całkiem nieźle. Tętno wiadomo powędrowało w okolice 183, ale żyłem. Zdenerwował mnie okropnie kierowca busa. Nie wiem czy ja jestem wyjątkiem, ale mega drażnią mnie takie nie wytłumaczalne w normalny sposób sytuacje. Już prawie pod samym blokiem, biegnę ulicą (osiedlową) po lewej stronie asfaltu, przy krawężniku. Chodnik jest tylko po prawej i w dodatku bardzo dziurawy, nigdy z niego nie korzystam bo się boje o nogi. Biegnę dosyć jak na mnie mocno, z przodu zbliża się bus, duży – biały. Jedzie przy samym krawężniku. Mimo, że ma 6 metrów wolnej przestrzeni na całym asfalcie to ciśnie prosto na mnie. W ostatniej chwili uciekam na trawnik podkręcając mocno nogę, zdążyłem machnąć mu jeszcze coś rękami, nie zatrzymałem się – kierowca coś tam wymachiwał swoimi buraczanymi rękami. Nie wiem, czy tylko ja jestem jakiś taki inny, czy tylko mnie wkurzają takie sytuacje – ale jak jestem raczej pokojowo nastawiony do „całego zła tego świata” to takiego buraka bym najchętniej poprostu pierdolnął w łeb, za przeproszeniem. Okropnie mnie wkurza cwaniactwo, nienawidzę takich ludzi. Rozumiem, jakby z naprzeciwka coś jechało, jakby nie miał gdzie zjechać. Ale on specjalnie jechał na mnie, pewnie nie chciał mnie potrącić, ale spowodować abym to ja zbiegł mu z drogi, a nie on mnie. Mam nadzieje, że debila więcej na swojej drodze nie spotkam!
Ufff…
W niedzielę Radom, będzie mega gorąco… Będziecie?
PS. Aaaa i jeszcze jedno. Totalnie nie radzę sobie z zaklejaniem sutków:) Któraś już z kolei próba, różne plastry, różne techniki i wszystko na nic. 3 kilometry i odpadają. Nie wiem jak to zrobić, nie chcę golić klaty:))) może się czymś obwinę, czy jak…? Kurcze – NIE WIEM!
dwa zaległe wpisiory - i na sam początek pytanie, które jest też na końcu, ale wierzę, że nie wszyscy przebrną przez całość:)
jaką macie radę na bolące sutki. Za cholerę nie mogę ich zakleić, plastry odpadają po 3 km. Próbowałem różnych. Pierońsko mnie to boli, a w perspektywie dwóch dni mam półmaraton... martwi mnie to:)
Boje się Radomia - wpis z 18 czerwca
5 dni pozostało do Półmaratonu Radomskiego Czerwca. W najbliższą niedzielę będę walczył po raz drugi w swoim życiu na dystansie 21,097 km. Przyznam się bez bicia, że mam przed nim większe obawy niż przed moim debiutem na tym dystansie. Start, czy samo zapisanie się na Półmaraton Warszawski był efektem klasycznego BPM czyli braku poprawnego myślenia. Było – minęło, przebiegło się jakoś i prawie zapomniało. Prawie, robi sporą w tym wypadku różnicę. Otóż coś tam z tej Warszawy jednak pamiętam, przypominam sobie przede wszystkim mocne choróbsko, które mnie rozłożyło na prawie trzy tygodnie przed startem. Trzy tygodnie bez szurania. Pamiętam super pierwsze 12 km i kryzys od 17km… Pamiętam, że było mi cholernie zimno na mecie i zamarzały mi getry oraz pamiętam mega wielką radość po jej przekroczeniu! I ta radość właśnie spowodowała, że już w momencie zakładania na szyję medalu, wiedziałem, że CHCE JESZCZE. Mimo wszystko, że kilka kilometrów wcześniej, na Moście Poniatowskiego, odchodziłem od zmysłów, a przekleństwa jakie kierowałem w swoim kierunku nie nadają się nawet na tego bloga:)
No i poszło, miały być Katowice i tamtejsza Silesia, ale drogo, zatem padło na Radom. Blisko, tanio, pierwsza taka impreza w Radomiu, sporo znajomych – super. Choróbsko (tfuuu tfuuu) póki co żadne mnie nie ściga, choć w domu miałem mały szpital i trzy kobietki z którymi zamieszkuje smarkały i kichały zdrowo (raczej nie zdrowo) przez ponad ostatni tydzień. To ja się obroniłem. Szuranie uskuteczniam regularnie, nawet w poprzednim tygodniu malutki rekord odległości osiągnąłem:) To czego się boję? Tak ogólnie mam obawy, przede wszystkim oczywiście związane z odległością, a największe z pogodą. Z upałem konkretnie. Chyba nie ma nikogo – przynajmniej nie znam, kto znosił by wysokie temperatury w sposób należyty. Też mam z tym problem, a wizja dwugodzinnego biegu w 30 stopniowym upale, po asfalcie trochę mnie przeraża. Wiem co trzeba robić, pić, pić i pić. Nie można dopuścić do tego aby się odwodnić, ale to tylko gadanie. Jasne, że będziemy pili, mam nadzieję, że organizatorzy zadbają może o jakieś kurtyny wodne, a może o taki coś jak na fotce? Było by miło!
Tak, upału się boję najbardziej. W ostatnią niedzielę, wyszedłem biegać w dzień, specjalnie aby sprawdzić się w takiej temperaturze, trasę ustawiłem tak aby po 6 km być ponownie obok auta, w którym zostawiłem picie, wodę do lania po głowie… (mądrze nie?:) I powiem Wam, że gdyby nie to, nie było by opcji abym przebiegł coś więcej. Taki upał to dla mnie MA SA KRA!
Ale daaaamy radę! Nie spinam się na żadną życiówkę i tym podobne tematy. Ma być fajnie i wesoło. Na liście startowej widzę już ponad 1000 osób i mnóstwo ludzi z Kielc. Zapowiada się świetna impreza!
PS. Organizatorzy sprawili także ogromną niespodziankę Bartkowi, o którym pisałem na szuranie.pl wiele razy. Po koncercie na Kadzielni, Piątce dla Bartka teraz Półmaraton w Radomiu dołącza się do akcji! Od każdego dzieciaka w biegu przedszkolaków 10 zł powędruje na konto Bartusia. SUPER SPRAWA! I gdybym tylko logistycznie mógł to rozwiązać inaczej, to moich dwóch przedszkolaków też bym przywiózł. Ale niestety do Radomia jadę prosto z Warszawy…
Do zobaczenia szuracze!
-------------------------------------------
Tuż tuż…a kierowca busa BURAK! - wpis z 21 czerwca
Założenie miałem inne. Ostatni tydzień przed półmaratonem w Radomiu miałem odpoczywać, ale…no właśnie. Nie wytrzymałem. I choć na troszkę, tak powoluśku (noo nie do końca) wyszedłem poszurać. Radom tuż tuż…
Będzie krótko. Szuranie krótkie, droga do Cedzyny, pokazana jakiś czas temu i przeszurana wspólnie z Darkiem i kompanami z Biegam Bo Muszę. 3 km w jedną stronę i powrót. Milion komarów, nie ma mowy o jakimkolwiek zatrzymaniu. Chciałem tylko na sekundkę zrobić zdjęcie, ooo to poniżej.
I nie wiadomo skąd ale obsiadło mnie tysiące małych krwiopijców. Droga powrotna to oczywiście pod górkę, ale to dobrze – wykorzystałem nawet całego „ślimaka” wbiegając na wiadukt. Ostatni kilometr poszurałem szybciej, poniżej 5:00/km. O dziwo, biegło mi się całkiem nieźle. Tętno wiadomo powędrowało w okolice 183, ale żyłem. Zdenerwował mnie okropnie kierowca busa. Nie wiem czy ja jestem wyjątkiem, ale mega drażnią mnie takie nie wytłumaczalne w normalny sposób sytuacje. Już prawie pod samym blokiem, biegnę ulicą (osiedlową) po lewej stronie asfaltu, przy krawężniku. Chodnik jest tylko po prawej i w dodatku bardzo dziurawy, nigdy z niego nie korzystam bo się boje o nogi. Biegnę dosyć jak na mnie mocno, z przodu zbliża się bus, duży – biały. Jedzie przy samym krawężniku. Mimo, że ma 6 metrów wolnej przestrzeni na całym asfalcie to ciśnie prosto na mnie. W ostatniej chwili uciekam na trawnik podkręcając mocno nogę, zdążyłem machnąć mu jeszcze coś rękami, nie zatrzymałem się – kierowca coś tam wymachiwał swoimi buraczanymi rękami. Nie wiem, czy tylko ja jestem jakiś taki inny, czy tylko mnie wkurzają takie sytuacje – ale jak jestem raczej pokojowo nastawiony do „całego zła tego świata” to takiego buraka bym najchętniej poprostu pierdolnął w łeb, za przeproszeniem. Okropnie mnie wkurza cwaniactwo, nienawidzę takich ludzi. Rozumiem, jakby z naprzeciwka coś jechało, jakby nie miał gdzie zjechać. Ale on specjalnie jechał na mnie, pewnie nie chciał mnie potrącić, ale spowodować abym to ja zbiegł mu z drogi, a nie on mnie. Mam nadzieje, że debila więcej na swojej drodze nie spotkam!
Ufff…
W niedzielę Radom, będzie mega gorąco… Będziecie?
PS. Aaaa i jeszcze jedno. Totalnie nie radzę sobie z zaklejaniem sutków:) Któraś już z kolei próba, różne plastry, różne techniki i wszystko na nic. 3 kilometry i odpadają. Nie wiem jak to zrobić, nie chcę golić klaty:))) może się czymś obwinę, czy jak…? Kurcze – NIE WIEM!
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Połóweczka w Radomiu
W czasie mojej krótkiej biegowej przygody półmaraton przebiegłem tylko raz. Było to w Warszawie, 21,097km poprzedzone było wtedy 3 tygodniowym zmaganiem się z jakimś dziadostwem, antybiotykami i totalną, prawie miesięczną, przerwą w bieganiu. Sam bieg odbywał się w duużym mrozie, ale było !@#$%! Na tyle, że ukończyłem:) Czas 2 godziny i 8 minut był „na wtedy” moim rekordem. Rekordem z którego byłem dumny, choć znajomi moooocno „łamali dwójkę”. Radom miał być inny, chciałem się do niego przygotować lepiej. I tak też to wszystko wyglądało.
Przygotowania nie były oczywiście wzorowe, były takie dni, że ogromnie się nie chciało, były takie gdy odpuściłem. Diety oczywiście też nie trzymałem, a co za tym idzie ze styczniowych planów dotyczących wskazań na wadze nici. Ale szurałem, było tego jak na mnie sporo. Trzy ostatnie miesiące to ponad 100km wybieganych w każdym z nich. Taaaak, wiem wiem, są tacy którzy tyle, albo i więcej biegają tygodniowo. Ale dla mnie taka stówka to było sporo, to średnio ponad 3 km dziennie. Patrząc wstecz, gdy po takich 3 kilometrach dochodziłem do siebie ze trzy dni to sukces!
1 grudnia 2011 pisałem tak:)
Każdy trening to coraz większa przebiegnięta – przemaszerowana odległość – początek 2 km, dzisiaj już 3,7 km. Po pierwszy treningu mega wielkie zakwasy – teraz już nie ma o tym mowy, choć wieczorem po bieganiu nogi są ciężkie.
3,7 km! To było wyzwanie! Czas mija to i szuranie wygląda zupełnie inaczej. 3 kilometry to pikuś! Ale już Półmaraton to już nie taki Pan Pikuś. Bałem się tego biegu, bałem się bo pamiętałem jak walczyłem od 16 kilometra na połówce w Warszawie. Chciałem tego uniknąć. Biegałem sporo, czasami nawet mądrze, próbowałem trzymać się w tej magicznej strefie tętna, rzadko się to udawało, ale próbowałem i sumienie mam w miarę czyste. Przed Półmaratonem w Radomiu bałem się jeszcze upału, przez ostatnie dwa tygodnie temperatura powietrza utrzymywała się na mega wysokim poziomie. Tego się bałem. Upału!
Niedziela, 23 grudnia, godz. 6.00 – wyglądało to zupełnie inaczej. Ogromne czarne chmury, wiatr i deszcz. Albo nawet nie deszcz, tylko wielkie oberwanie chmury. Trwające długo, bardzo długo. Dojeżdżając do Radomia około godz. 8.00 ciężko było wyjść z samochodu na szybką kawkę w „restauracji” na Mc. Lało niemiłosiernie. W środku fajny widok, mimo, że miejsce nie kojarzące się za bardzo ze zdrowym trybem życia, to kolorowo. Mnóstwo kolorowych koszulek, wszyscy w krótkich spodenkach i jeden temat…bieganie i półmaraton. Czy hamburgery były spożywane? Szczerze – nie wiem, ja zadowoliłem się kawą. Ulewa powoli się kończyła, choć padało nadal. Wtedy w mojej głowie pojawiły się pierwsze obawy o bieg. Czy na pewno się odbędzie?
W pobliże startu dotarliśmy o 8.30. Przestało padać. Auto zaparkowane tuż przed biurem zawodów obok wielkiego wesołego i białego busa Biegam Bo Muszę z Kielc. O, i pamiątkowa fota.
Jeśli dobrze patrzę to nie wszyscy akurat załapali się na tę fotografię. Kielce ogólnie były w Radomiu mocno reprezentowane. Prawie na każdym kroku można było spotkać kogoś znajomego.
Jeszcze fajna sprawa, stawiająca ogromnie pozytywną ocenie dla Radomia. Pamiętacie jak pisałem o „przyjaznej Warszawie”, o TUTAJ, która jak tylko może stara się wyciągnąć każdą złotówkę z biegaczy, m.in. wlepiając totalnie bezmyślnie mandaty za parkowanie. W Radomiu było zupełnie inaczej. Przy hali i stadionie, czyli tuż przy starcie i mecie, obowiązywał zakaz parkowania. Po obu stronach ulicy. Co robiły służby miejskie na dwie godziny przed startem? Zaklejały znaki zakazu folią! Tak zaklejały znaki, dzięki temu biegacze, którzy przyjechali z całej Polski mogli zaparkować spokojnie, bez kombinowania. Nikt nikogo nie zastawił, nie było problemów. Straż miejska i policja kręciła się co jakiś czas i pilnowała aby wszystko było ładnie i grzecznie! Można? MOŻNA! Brawo RADOM! Niech „stolica” się uczy!
Odbiór pakietów przebiegał prawie bez problemów, kolejka – wiadomo, musiała się tworzyć, tuż przy wejściu lista (nie wiem co na to ustawa o danych osobowych )). Sam pakiet…”na bogato”. Koszulka techniczna, skarpetki, dwie szklanki i informatory o Radomiu, wydarzeniach czerwcowych itp. Porządnie! W kolejce po odbiór numerka startowego dotarła wiadomość o przełożeniu startu o godzinę (czyli jednak). Pojawiły się też plotki o całkowitym odwołaniu biegu… Gdzieś wylała podobno rzeka i trasa jest nie do przebiegnięcia. Później, w okolicach 13 kilometra rzeczywiście było widać, że jeszcze niedawno po drodze płynęło duuuużo wody, a wielkie rozlewiska wody omijaliśmy trawnikiem. Mimo przełożonego startu o nudzie nie było mowy, obejrzeliśmy Charytatywną Milę, czyli towarzyszący bieg, który także cieszył się sporym powodzeniem zarówno wśród uczestników, jak i widzów (w większości uczestników półmaratonu) którzy prawie w całości wypełnili trybuny pięknego stadionu lekkoatletycznego w Radomiu.
Powolutku udaliśmy się na start, który znajdował się tuż przed halą sportową. Dosłownie 100 metrów od stadionu.
Ludzi sporo, miejsca zajęte tuż przed balonikami na 2:00. Aaaaa, niech tam. Spróbuję, zobaczymy co z tego wyjdzie. Po wypuszczeniu biało-czerwonych baloników w powietrze, odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego ruszyliśmy!
Pierwsze metry z górki, ulice jeszcze mokre po niedawnej ulewie, bardzo parno. Ale do przodu. Wiedziałem, że aby złamać te nieszczęsne dwie godziny, choć wcale się na to nie spinałem, trzeba było biec szybciej niż 5:40/km. Tak też ustawiłem sobie Garmina i z założeniem „pilnowania” szurałem kolejne kilometry. Nie wiem skąd się to bierze, ale zawsze na zawodach biegnie mi się szybciej niż na samotnym, wieczornym bieganiu. Adrenalina i wszystko dookoła chyba działa. Pierwsze kilometry szybko jak na mnie, około 5:16. Później delikatnie, świadomie zwolniłem obawiając się zbyt szybkiego zmęczenia i przedobrzenia. Chciałem od początku do końca mieć zadowolenie z tego biegu. 5:30 – 5:40, najwolniejszy miałem 13 kilometr. Ogólnie tamten fragment trasy był jak dla mnie dość nudny, jakieś przemysłowe dzielnice, działki, dziwnie. Na 13 kilometrze zjadłem żel – pierwszy raz w życiu:) Naczytałem się, że „brak prądu”, który przydarzył mi się w Warszawie, mógł być spowodowany zwykłym brakiem energii, którą czasami trzeba uzupełniać. No to uzupełniłem, słodkie pieroństwo popiłem solidnie wodą i w drogę, też w podobnym tempie około 5:40. Cały czas w głowie siedziały te dwie godziny. Niby bez spinania, ale wiedziałem, że na początku nadrobiłem, a teraz w miarę trzymam tempo. Zegarek pokazywał, że jestem półtorej minuty do przodu. Był 16 kilometr. To na tym w Warszawie „odebrało mi nogi”, a tutaj nie jest źle. Nie lecę co prawda jak Kenijczycy, ba nie lecę nawet jak znajomi z Biegam Bo Muszę, którzy wtedy już powoli podnosili ręce na finiszu. Ale lecę swoim w miarę jak na mnie i na odległość, która już za mną dobrym tempem. 17 kilometr mam najszybszy od dawna. 5:27 – chyba było z górki:) Pozostałe w okolicach 5:40. Na 19 kilometrze ostatni raz spojrzałem na Garmina z pytaniem, czy się uda? Miałem wtedy 1:45 biegu, do mety dwa kilometry. Z matematyki noga jestem okrutna, jednak szybko przeliczyłem, podzieliłem, dodałem i odjąłem – wyszło, że chyba dam radę – jeśli nic się dalej nie spierdzieli! Siły miałem jeszcze na tyle, że przyspieszyłem, 21 kilometr najszybciej od 13 km (nie licząc tej górki). Końcówa to finisz poniżej 5 minut!!! Czas według zegarka 1:58:20 !!! Według oficjalnych wyników o dwie sekundy lepszy! UDAŁO SIĘ!!! Jestę półmaratończykę ))
Przebiegłem cały dystans, nawet na sekundę się nie zatrzymałem. Teraz patrząc z perspektywy czasu, oczywiście wydaje mi się, że tu albo tu mogłem zachować się inaczej. Można było przyspieszyć, tu można nie trzeba było wlatywać w wodę:), tu nie przybijać piątek z dzieciakami. Nie biec tyłem do kamery, albo nie tańczyć przy „Ona tańczy dla mnie:)) ” Pewnie z minutę by się uzbierało… Ale naprawdę bawiłem się tym biegiem znakomicie! Odczucia mam tylko i wyłącznie pozytywne. Ogromną robotę robiły dzieciaki. Masa dzieciaków ustawionych przy trasie, wszyscy ubrani jednakowo – w granatowe koszulki. Śpiewały piosenki, przyśpiewki, rymowanki. Grali na różnych instrumentach, a jak już brakowało wspólnych pomysłów to motywowali, tak jak im się wydawało najlepiej. Długo zapamiętam słowa wypowiadane przez jednego z chłopców, który biegł ze mną kilkadziesiąt metrów i zdartym głosem krzyczał, że jestem najlepszy, że już wygrałem, a jak wytrzymam jeszcze trochę to będę człowiekiem z żelaza i że jest dumny, że choć przez chwilę może ze mną pobiec. Kurde, dawało to takiego kopa, że aż trudno mi to opisać!!! Dzieciaki były najfajniejszą częścią tego biegu! Nie mogłem nie przybijać im piątek, wyciągając łapki tego chciały i szczerze w dupie mam tę minutę, czy dwie które dzięki temu być może straciłem. Po zdjęciach widzę, że nie tylko ja tak robiłem. To cieszy! Poniżej Damian i Bartek.
Z pozytywnych rzeczy, to chyba wszystko, naprawdę jestem MEGA zadowolony. Na milion procent wrócę do Radomia za rok. Oczywiście nie byłbym sobą, gdyby wszystko było super. Nawet jak jest najpiękniej na świcie to u mnie coś się musi spierd..ić. Pisałem wcześniej, że nie radzę sobie z…sutkami:) Za nic na świecie nie mogę tak się okleić, aby nie zgubić plastrów po kilku kilometrach. Dostałem propozycję od BBMów aby posmarować się wazeliną, nawet już byłem tego bliski… zrezygnowałem jednak na rzecz super, hiper, sport extreme plaster 2000, czy jakoś tak. Ogólnie pani w aptece zapewniała, że szook, masakra i kosmos. Nie ma chu… nie odklei się. Nigdy. Delikatnie, starannie zakleiłem co trzeba tuż przed startem. Na 4 km zgubiłem pierwszy plaster, na 5 km drugi… Na 19 kilometrze zobaczyłem, że moja koszulka już nie jest zielona (czy tam żółta) tylko mocno czerwona. Cały przód miałem we krwi… Na ostatnim „wodopoju” wylałem na siebie kilka kubków po to aby na mecie wyglądać „jako tako”. Piekło niemiłosiernie. Nadal nie mam na to pomysłu. Co z tym zrobić. Chyba się będę oklejał jakimś bandażem, czy pieron wie…
A dodatkowo jeszcze załatwiłem paznokieć:) Mam takie koślawe kulosy, że drugiego palca mam najdłuższego ze wszystkich, zawsze coś tam zawadzał, ale nigdy aż tak. Wszystko wygląda na to (a wygląda słabo:), że pożegnam się z paznokciem… To chyba efekt wbiegania w wodę, mokrych butów, skarpet itd. Tak mi się wydaje, że mu to nie pomogło…:)
Aaaale, odrośnie! Cycki już nie bolą! Zadowolenie jest nadal ogromne!
Dziękuje wszystkim za wspaniałą atmosferę, za dodawanie otuchy w czasie biegu, BBMowiczom, Adasiowi z Polonii Warszawa (mocno się zdziwiłem, że przybiegłeś za mną), Tomkowi Pawluskowi za donoszenie wody i wspieranie na trasie. Poznanemu po drodze „puncherowi”, który długo biegł ze mną na „dwie godziny” – chyba jakiś znany w Radomiu wieeeelki facet, walczący. Dużo ludzi go znało…takich ludzi, których ja chyba do końca spotkać w nocy bym nie chciał:) I wszystkim innym, którzy stworzyli ogromnie fajne święto biegania w Radomiu!
Gratulacje też dla Bartka, który przebiegł swój pierwszy w życiu bieg. Bieg przedszkolaka! Miał fantastycznych kibiców – musiało się udać!
a na koniec fajny film zrobiony przez Przemka. Polecam w HD:)
http://www.youtube.com/watch?feature=pl ... xsQMQ8_jOI
W czasie mojej krótkiej biegowej przygody półmaraton przebiegłem tylko raz. Było to w Warszawie, 21,097km poprzedzone było wtedy 3 tygodniowym zmaganiem się z jakimś dziadostwem, antybiotykami i totalną, prawie miesięczną, przerwą w bieganiu. Sam bieg odbywał się w duużym mrozie, ale było !@#$%! Na tyle, że ukończyłem:) Czas 2 godziny i 8 minut był „na wtedy” moim rekordem. Rekordem z którego byłem dumny, choć znajomi moooocno „łamali dwójkę”. Radom miał być inny, chciałem się do niego przygotować lepiej. I tak też to wszystko wyglądało.
Przygotowania nie były oczywiście wzorowe, były takie dni, że ogromnie się nie chciało, były takie gdy odpuściłem. Diety oczywiście też nie trzymałem, a co za tym idzie ze styczniowych planów dotyczących wskazań na wadze nici. Ale szurałem, było tego jak na mnie sporo. Trzy ostatnie miesiące to ponad 100km wybieganych w każdym z nich. Taaaak, wiem wiem, są tacy którzy tyle, albo i więcej biegają tygodniowo. Ale dla mnie taka stówka to było sporo, to średnio ponad 3 km dziennie. Patrząc wstecz, gdy po takich 3 kilometrach dochodziłem do siebie ze trzy dni to sukces!
1 grudnia 2011 pisałem tak:)
Każdy trening to coraz większa przebiegnięta – przemaszerowana odległość – początek 2 km, dzisiaj już 3,7 km. Po pierwszy treningu mega wielkie zakwasy – teraz już nie ma o tym mowy, choć wieczorem po bieganiu nogi są ciężkie.
3,7 km! To było wyzwanie! Czas mija to i szuranie wygląda zupełnie inaczej. 3 kilometry to pikuś! Ale już Półmaraton to już nie taki Pan Pikuś. Bałem się tego biegu, bałem się bo pamiętałem jak walczyłem od 16 kilometra na połówce w Warszawie. Chciałem tego uniknąć. Biegałem sporo, czasami nawet mądrze, próbowałem trzymać się w tej magicznej strefie tętna, rzadko się to udawało, ale próbowałem i sumienie mam w miarę czyste. Przed Półmaratonem w Radomiu bałem się jeszcze upału, przez ostatnie dwa tygodnie temperatura powietrza utrzymywała się na mega wysokim poziomie. Tego się bałem. Upału!
Niedziela, 23 grudnia, godz. 6.00 – wyglądało to zupełnie inaczej. Ogromne czarne chmury, wiatr i deszcz. Albo nawet nie deszcz, tylko wielkie oberwanie chmury. Trwające długo, bardzo długo. Dojeżdżając do Radomia około godz. 8.00 ciężko było wyjść z samochodu na szybką kawkę w „restauracji” na Mc. Lało niemiłosiernie. W środku fajny widok, mimo, że miejsce nie kojarzące się za bardzo ze zdrowym trybem życia, to kolorowo. Mnóstwo kolorowych koszulek, wszyscy w krótkich spodenkach i jeden temat…bieganie i półmaraton. Czy hamburgery były spożywane? Szczerze – nie wiem, ja zadowoliłem się kawą. Ulewa powoli się kończyła, choć padało nadal. Wtedy w mojej głowie pojawiły się pierwsze obawy o bieg. Czy na pewno się odbędzie?
W pobliże startu dotarliśmy o 8.30. Przestało padać. Auto zaparkowane tuż przed biurem zawodów obok wielkiego wesołego i białego busa Biegam Bo Muszę z Kielc. O, i pamiątkowa fota.
Jeśli dobrze patrzę to nie wszyscy akurat załapali się na tę fotografię. Kielce ogólnie były w Radomiu mocno reprezentowane. Prawie na każdym kroku można było spotkać kogoś znajomego.
Jeszcze fajna sprawa, stawiająca ogromnie pozytywną ocenie dla Radomia. Pamiętacie jak pisałem o „przyjaznej Warszawie”, o TUTAJ, która jak tylko może stara się wyciągnąć każdą złotówkę z biegaczy, m.in. wlepiając totalnie bezmyślnie mandaty za parkowanie. W Radomiu było zupełnie inaczej. Przy hali i stadionie, czyli tuż przy starcie i mecie, obowiązywał zakaz parkowania. Po obu stronach ulicy. Co robiły służby miejskie na dwie godziny przed startem? Zaklejały znaki zakazu folią! Tak zaklejały znaki, dzięki temu biegacze, którzy przyjechali z całej Polski mogli zaparkować spokojnie, bez kombinowania. Nikt nikogo nie zastawił, nie było problemów. Straż miejska i policja kręciła się co jakiś czas i pilnowała aby wszystko było ładnie i grzecznie! Można? MOŻNA! Brawo RADOM! Niech „stolica” się uczy!
Odbiór pakietów przebiegał prawie bez problemów, kolejka – wiadomo, musiała się tworzyć, tuż przy wejściu lista (nie wiem co na to ustawa o danych osobowych )). Sam pakiet…”na bogato”. Koszulka techniczna, skarpetki, dwie szklanki i informatory o Radomiu, wydarzeniach czerwcowych itp. Porządnie! W kolejce po odbiór numerka startowego dotarła wiadomość o przełożeniu startu o godzinę (czyli jednak). Pojawiły się też plotki o całkowitym odwołaniu biegu… Gdzieś wylała podobno rzeka i trasa jest nie do przebiegnięcia. Później, w okolicach 13 kilometra rzeczywiście było widać, że jeszcze niedawno po drodze płynęło duuuużo wody, a wielkie rozlewiska wody omijaliśmy trawnikiem. Mimo przełożonego startu o nudzie nie było mowy, obejrzeliśmy Charytatywną Milę, czyli towarzyszący bieg, który także cieszył się sporym powodzeniem zarówno wśród uczestników, jak i widzów (w większości uczestników półmaratonu) którzy prawie w całości wypełnili trybuny pięknego stadionu lekkoatletycznego w Radomiu.
Powolutku udaliśmy się na start, który znajdował się tuż przed halą sportową. Dosłownie 100 metrów od stadionu.
Ludzi sporo, miejsca zajęte tuż przed balonikami na 2:00. Aaaaa, niech tam. Spróbuję, zobaczymy co z tego wyjdzie. Po wypuszczeniu biało-czerwonych baloników w powietrze, odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego ruszyliśmy!
Pierwsze metry z górki, ulice jeszcze mokre po niedawnej ulewie, bardzo parno. Ale do przodu. Wiedziałem, że aby złamać te nieszczęsne dwie godziny, choć wcale się na to nie spinałem, trzeba było biec szybciej niż 5:40/km. Tak też ustawiłem sobie Garmina i z założeniem „pilnowania” szurałem kolejne kilometry. Nie wiem skąd się to bierze, ale zawsze na zawodach biegnie mi się szybciej niż na samotnym, wieczornym bieganiu. Adrenalina i wszystko dookoła chyba działa. Pierwsze kilometry szybko jak na mnie, około 5:16. Później delikatnie, świadomie zwolniłem obawiając się zbyt szybkiego zmęczenia i przedobrzenia. Chciałem od początku do końca mieć zadowolenie z tego biegu. 5:30 – 5:40, najwolniejszy miałem 13 kilometr. Ogólnie tamten fragment trasy był jak dla mnie dość nudny, jakieś przemysłowe dzielnice, działki, dziwnie. Na 13 kilometrze zjadłem żel – pierwszy raz w życiu:) Naczytałem się, że „brak prądu”, który przydarzył mi się w Warszawie, mógł być spowodowany zwykłym brakiem energii, którą czasami trzeba uzupełniać. No to uzupełniłem, słodkie pieroństwo popiłem solidnie wodą i w drogę, też w podobnym tempie około 5:40. Cały czas w głowie siedziały te dwie godziny. Niby bez spinania, ale wiedziałem, że na początku nadrobiłem, a teraz w miarę trzymam tempo. Zegarek pokazywał, że jestem półtorej minuty do przodu. Był 16 kilometr. To na tym w Warszawie „odebrało mi nogi”, a tutaj nie jest źle. Nie lecę co prawda jak Kenijczycy, ba nie lecę nawet jak znajomi z Biegam Bo Muszę, którzy wtedy już powoli podnosili ręce na finiszu. Ale lecę swoim w miarę jak na mnie i na odległość, która już za mną dobrym tempem. 17 kilometr mam najszybszy od dawna. 5:27 – chyba było z górki:) Pozostałe w okolicach 5:40. Na 19 kilometrze ostatni raz spojrzałem na Garmina z pytaniem, czy się uda? Miałem wtedy 1:45 biegu, do mety dwa kilometry. Z matematyki noga jestem okrutna, jednak szybko przeliczyłem, podzieliłem, dodałem i odjąłem – wyszło, że chyba dam radę – jeśli nic się dalej nie spierdzieli! Siły miałem jeszcze na tyle, że przyspieszyłem, 21 kilometr najszybciej od 13 km (nie licząc tej górki). Końcówa to finisz poniżej 5 minut!!! Czas według zegarka 1:58:20 !!! Według oficjalnych wyników o dwie sekundy lepszy! UDAŁO SIĘ!!! Jestę półmaratończykę ))
Przebiegłem cały dystans, nawet na sekundę się nie zatrzymałem. Teraz patrząc z perspektywy czasu, oczywiście wydaje mi się, że tu albo tu mogłem zachować się inaczej. Można było przyspieszyć, tu można nie trzeba było wlatywać w wodę:), tu nie przybijać piątek z dzieciakami. Nie biec tyłem do kamery, albo nie tańczyć przy „Ona tańczy dla mnie:)) ” Pewnie z minutę by się uzbierało… Ale naprawdę bawiłem się tym biegiem znakomicie! Odczucia mam tylko i wyłącznie pozytywne. Ogromną robotę robiły dzieciaki. Masa dzieciaków ustawionych przy trasie, wszyscy ubrani jednakowo – w granatowe koszulki. Śpiewały piosenki, przyśpiewki, rymowanki. Grali na różnych instrumentach, a jak już brakowało wspólnych pomysłów to motywowali, tak jak im się wydawało najlepiej. Długo zapamiętam słowa wypowiadane przez jednego z chłopców, który biegł ze mną kilkadziesiąt metrów i zdartym głosem krzyczał, że jestem najlepszy, że już wygrałem, a jak wytrzymam jeszcze trochę to będę człowiekiem z żelaza i że jest dumny, że choć przez chwilę może ze mną pobiec. Kurde, dawało to takiego kopa, że aż trudno mi to opisać!!! Dzieciaki były najfajniejszą częścią tego biegu! Nie mogłem nie przybijać im piątek, wyciągając łapki tego chciały i szczerze w dupie mam tę minutę, czy dwie które dzięki temu być może straciłem. Po zdjęciach widzę, że nie tylko ja tak robiłem. To cieszy! Poniżej Damian i Bartek.
Z pozytywnych rzeczy, to chyba wszystko, naprawdę jestem MEGA zadowolony. Na milion procent wrócę do Radomia za rok. Oczywiście nie byłbym sobą, gdyby wszystko było super. Nawet jak jest najpiękniej na świcie to u mnie coś się musi spierd..ić. Pisałem wcześniej, że nie radzę sobie z…sutkami:) Za nic na świecie nie mogę tak się okleić, aby nie zgubić plastrów po kilku kilometrach. Dostałem propozycję od BBMów aby posmarować się wazeliną, nawet już byłem tego bliski… zrezygnowałem jednak na rzecz super, hiper, sport extreme plaster 2000, czy jakoś tak. Ogólnie pani w aptece zapewniała, że szook, masakra i kosmos. Nie ma chu… nie odklei się. Nigdy. Delikatnie, starannie zakleiłem co trzeba tuż przed startem. Na 4 km zgubiłem pierwszy plaster, na 5 km drugi… Na 19 kilometrze zobaczyłem, że moja koszulka już nie jest zielona (czy tam żółta) tylko mocno czerwona. Cały przód miałem we krwi… Na ostatnim „wodopoju” wylałem na siebie kilka kubków po to aby na mecie wyglądać „jako tako”. Piekło niemiłosiernie. Nadal nie mam na to pomysłu. Co z tym zrobić. Chyba się będę oklejał jakimś bandażem, czy pieron wie…
A dodatkowo jeszcze załatwiłem paznokieć:) Mam takie koślawe kulosy, że drugiego palca mam najdłuższego ze wszystkich, zawsze coś tam zawadzał, ale nigdy aż tak. Wszystko wygląda na to (a wygląda słabo:), że pożegnam się z paznokciem… To chyba efekt wbiegania w wodę, mokrych butów, skarpet itd. Tak mi się wydaje, że mu to nie pomogło…:)
Aaaale, odrośnie! Cycki już nie bolą! Zadowolenie jest nadal ogromne!
Dziękuje wszystkim za wspaniałą atmosferę, za dodawanie otuchy w czasie biegu, BBMowiczom, Adasiowi z Polonii Warszawa (mocno się zdziwiłem, że przybiegłeś za mną), Tomkowi Pawluskowi za donoszenie wody i wspieranie na trasie. Poznanemu po drodze „puncherowi”, który długo biegł ze mną na „dwie godziny” – chyba jakiś znany w Radomiu wieeeelki facet, walczący. Dużo ludzi go znało…takich ludzi, których ja chyba do końca spotkać w nocy bym nie chciał:) I wszystkim innym, którzy stworzyli ogromnie fajne święto biegania w Radomiu!
Gratulacje też dla Bartka, który przebiegł swój pierwszy w życiu bieg. Bieg przedszkolaka! Miał fantastycznych kibiców – musiało się udać!
a na koniec fajny film zrobiony przez Przemka. Polecam w HD:)
http://www.youtube.com/watch?feature=pl ... xsQMQ8_jOI
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Deyna, Agrykola i…Błękitna Ostryga:)
Jak to ostatnio często się zdarza, znowu zawędrowałem do Warszawy. Śmiałem się z siebie w duchu szukając miejsca do przetrzymania nocki, że oprócz oczywiście ceny dużą rolę grało to w jakim miejscu ewentualny hotel jest położony. Odpadały wszystkie centra, stare miasta itd. Dlaczego? Ano, aby było gdzie szurać:)
Ostatecznie wylądowałem w hotelu u Prezydenta:) Rezydencja Belweder o tak się nazywa, a że była jakaś kosmiczna promocja na mobilnym Bookings.com – to skorzystałem, bo w normalnych cenach to raczej hotel poza moim zasięgiem cenowym. Tym razem stolica gości mnie w związku z chyba najtrudniejszą „imprezą” jaką gościł Stadion Narodowy. W sobotę na tym wielkim obiekcie będzie 60.000 ludzi (tyle kupiło bilety), oni wszyscy będą uczestniczyli w rekolekcjach Ojca Johna Bashobory. O tak to dzisiaj widziałem
Widać, że wszyscy obawiają się tego „jutra”. Szczerze, ja też. Mimo, że z nie jednego mikrofonowego pieca się jadło, to takich akcji jeszcze nie miałem. Komunikaty o „wstąpieniach demonicznych” i co za tym idzie interwencjach egzorcystów, które mam przekazywać delikatnie mnie przerażają… Tym bardziej to dziwne, że to „impreza” katolicka… Z wielkim dystansem podchodzi do tego Siostra (szefowa wszystkich szefów), która dzisiaj stwierdziła, że jakby była woda (jak to już kiedyś tutaj bywało…) to chodzilibyśmy po niej.
Ale do rzeczy. Staram się zawsze przy wyjazdach z noclegiem skorzystać z poszurania po nowych terenach. Warszawa to takie miasto w którym byłem chyba „milion” razy, jednak zawsze to wyjazdy służbowe. Okropnie mnie interesuje, mocno zadziwia! Uwielbiam historyczne ciekawostki związana z naszą stolicą i wszystkie tablice na kamienicach (a jest ich sporo) powodują, że zazwyczaj moje bieganie po Warszawie jest raczej mocno turystyczne:) Tak też było i tym razem. Kręcą mnie wszelkie „wielkie” rzeczy, ważne miejsca itd. Hotel Rezydencja Belweder jest na przeciwko mieszkanka Pana Prezydenta, szuranie zacząłem od dokładnego obiegnięcia tego domostwa, później obok wieeeelkiej, ogromnej Ambasady Rosji i jakiegoś centrum ichniejszej kultury. Trzeba przyznać, że te budynki i przyległy do nich park robi wrażenie. I tylko przed tą ambasadą widać stały patrol policji…Czemu? Nie wiem. Poszurałem później jeszcze w pobliżu ambasady Szwecji (tu nawet jakiś miły Szwed – może ambasador? – nie wiem) wieeelką limuzyną przepuścił mnie ostentacyjnie. Zatrzymał się, cofnął – pomachał i dopiero jak przebiegłem ruszył dalej pozdrawiając. Ogromnie lubię Szwecję – byłem kiedyś tam kilka miesięcy prawie na kole podbiegunowym i wspomnienia mam mega fantastyczne, dzisiejsza sytuacja sympatię do kraju trzech koron jeszcze spotęgowała! Poszurałem też przy ambasadzie Hiszpanii i jeszcze jakiejś – ale nie dostrzegłem napisu:) Ogólnie skupiłem się na okolicach Łazienek w których byłem pierwszy raz w ziemie – pisałem o tym o TU. Zwiedziłem szurając Agrykolę, zrobiłem kilka kółek
W ogóle świetna sytuacja, brama otwarta. Wejść może każdy, biegać może każdy. Na zdjęciu tego nie widać, ale później zrobiło się naprawdę tłoczno. Fajnie, że takie obiekty są otwarte. W Kielcach też tak jest? Można wejść na stadion przy ul. Bocznej? Szczerze nie wiem…
„Pędząc” dalej zwiedziłem okolice stadionu Legii. Też byłem na nim milion razy, ale zawsze służbowo – brama numer ileś tam, kamizelka, zdjęcia, konferencja i do domu. Tym razem na spokojnie dookoła, obejrzałem z bliska pomnik Kazimierza Dyny. Wielka historia naszej kopanej. Wielka Postać!
Dalej gdzieś tam dookoła czegoś, spoory podbieg przy Agrykoli – dał mi popalić, na tyle, że u góry musiałem się ratować jakimś znakiem drogowym. Pomógł mi utrzymać pion, choć też chyba przesadziłem z tempem. A górka jest mocno wymagająca. No i Chopina też obejrzałem, z daleka – bo ludzie się dziwnie patrzyli:)
Po powrocie do hotelu pyszne piwko. Nic tak nie smakuje jak zimne z pianką tuż po bieganiu. Wypiłem duszkiem. I jeszcze jedno:) Wykorzystując wszystkie możliwości mojego dzisiejszego miejsca noclegowego zawędrowałem też o tu…
Cisza, pusto, chłodna woda…fantastycznie się zrelaksowałem leżąc na wodzie wspomagając się wielkimi piankowymi pałkami. To było cudowne 30 minut w spokoju z delikatnymi brzmieniami RMF Classic z głośników. Zdążyłem jeszcze pooglądać naszego Jerzyka, nie znam się na tenisie, i szczerze to nigdy się tym jakoś nie emocjonowałem – ale przyznać muszę, że tym razem emocje były. Jeszcze wygramy kiedyś z tymi Angolami!!!
Aaa miałem też zdradzić (zapowiadałem na Endomondo) w jaki sposób poradziłem sobie z krwawiącym problemem. Ostatnio nawet po 10 kilometrach dobiegałem do domu z ukrwawioną koszulką, moje sutki nie dawały za wygraną. Próbowałem tysiąca różnych plastrów, extreme sporty srorty, wodoodporne srorne, i tak dalej i tak dalej. Zapas plastrów w domu mam na kilka lat, bo oczywiście nie można kupić jednego (nooo dwóch) tylko całą paczkę… Plastry od mojego owłosionego cielska się odklejają i już. Nie ma opcji aby było inaczej. Wazelina proponowana przez kolegów – jakoś nie przemawia do mnie. Przecież to się wytrze jeszcze szybciej niż odpadają mi plastry… Próbowałem obwiązywać się bandażem elastycznym:) Ale tam metalowa spinka wpija mi się we mnie i przeszkadza… Kurrr! Aż, idąc za radą Andrzeja, który biega w koszulce termiczne pod spodem, spróbowałem tego rozwiązania. Jednak wersji minimalistycznej. Poobcinałem to co miałem, rękawy, dół i wszytko inne co nie potrzebne.
Po założeniu wyglądam jakbym wyrwał się z imprezy w Błękitnej Ostrydze, jednak od razu uspokajam, nakładam na to oczywiście normalną koszulkę. Trochę jest cieplej:) ale do wytrzymania. Cycki są całe! I to najważniejsze. Szukam jeszcze rozwiązania na za długiego palca u prawej nogi (paznokieć się z nim już żegna – a palec mnie !@#$% – za przeproszeniem – na tyle, że chyba się z nim też pożegnam… da się uciąć go w ogóle? Po co mi on? No i jeszcze prawe ucho (kurde, ta moja prawa strona jest jakaś…lewa) Ucho nawala, bo słuchawka mi wypada:) W lewym trzyma się doskonale – z prawego leci pieron cały czas. Madafaka…
Miało być krótko – wyjszło długo. O!
Dobranoc.
Jak to ostatnio często się zdarza, znowu zawędrowałem do Warszawy. Śmiałem się z siebie w duchu szukając miejsca do przetrzymania nocki, że oprócz oczywiście ceny dużą rolę grało to w jakim miejscu ewentualny hotel jest położony. Odpadały wszystkie centra, stare miasta itd. Dlaczego? Ano, aby było gdzie szurać:)
Ostatecznie wylądowałem w hotelu u Prezydenta:) Rezydencja Belweder o tak się nazywa, a że była jakaś kosmiczna promocja na mobilnym Bookings.com – to skorzystałem, bo w normalnych cenach to raczej hotel poza moim zasięgiem cenowym. Tym razem stolica gości mnie w związku z chyba najtrudniejszą „imprezą” jaką gościł Stadion Narodowy. W sobotę na tym wielkim obiekcie będzie 60.000 ludzi (tyle kupiło bilety), oni wszyscy będą uczestniczyli w rekolekcjach Ojca Johna Bashobory. O tak to dzisiaj widziałem
Widać, że wszyscy obawiają się tego „jutra”. Szczerze, ja też. Mimo, że z nie jednego mikrofonowego pieca się jadło, to takich akcji jeszcze nie miałem. Komunikaty o „wstąpieniach demonicznych” i co za tym idzie interwencjach egzorcystów, które mam przekazywać delikatnie mnie przerażają… Tym bardziej to dziwne, że to „impreza” katolicka… Z wielkim dystansem podchodzi do tego Siostra (szefowa wszystkich szefów), która dzisiaj stwierdziła, że jakby była woda (jak to już kiedyś tutaj bywało…) to chodzilibyśmy po niej.
Ale do rzeczy. Staram się zawsze przy wyjazdach z noclegiem skorzystać z poszurania po nowych terenach. Warszawa to takie miasto w którym byłem chyba „milion” razy, jednak zawsze to wyjazdy służbowe. Okropnie mnie interesuje, mocno zadziwia! Uwielbiam historyczne ciekawostki związana z naszą stolicą i wszystkie tablice na kamienicach (a jest ich sporo) powodują, że zazwyczaj moje bieganie po Warszawie jest raczej mocno turystyczne:) Tak też było i tym razem. Kręcą mnie wszelkie „wielkie” rzeczy, ważne miejsca itd. Hotel Rezydencja Belweder jest na przeciwko mieszkanka Pana Prezydenta, szuranie zacząłem od dokładnego obiegnięcia tego domostwa, później obok wieeeelkiej, ogromnej Ambasady Rosji i jakiegoś centrum ichniejszej kultury. Trzeba przyznać, że te budynki i przyległy do nich park robi wrażenie. I tylko przed tą ambasadą widać stały patrol policji…Czemu? Nie wiem. Poszurałem później jeszcze w pobliżu ambasady Szwecji (tu nawet jakiś miły Szwed – może ambasador? – nie wiem) wieeelką limuzyną przepuścił mnie ostentacyjnie. Zatrzymał się, cofnął – pomachał i dopiero jak przebiegłem ruszył dalej pozdrawiając. Ogromnie lubię Szwecję – byłem kiedyś tam kilka miesięcy prawie na kole podbiegunowym i wspomnienia mam mega fantastyczne, dzisiejsza sytuacja sympatię do kraju trzech koron jeszcze spotęgowała! Poszurałem też przy ambasadzie Hiszpanii i jeszcze jakiejś – ale nie dostrzegłem napisu:) Ogólnie skupiłem się na okolicach Łazienek w których byłem pierwszy raz w ziemie – pisałem o tym o TU. Zwiedziłem szurając Agrykolę, zrobiłem kilka kółek
W ogóle świetna sytuacja, brama otwarta. Wejść może każdy, biegać może każdy. Na zdjęciu tego nie widać, ale później zrobiło się naprawdę tłoczno. Fajnie, że takie obiekty są otwarte. W Kielcach też tak jest? Można wejść na stadion przy ul. Bocznej? Szczerze nie wiem…
„Pędząc” dalej zwiedziłem okolice stadionu Legii. Też byłem na nim milion razy, ale zawsze służbowo – brama numer ileś tam, kamizelka, zdjęcia, konferencja i do domu. Tym razem na spokojnie dookoła, obejrzałem z bliska pomnik Kazimierza Dyny. Wielka historia naszej kopanej. Wielka Postać!
Dalej gdzieś tam dookoła czegoś, spoory podbieg przy Agrykoli – dał mi popalić, na tyle, że u góry musiałem się ratować jakimś znakiem drogowym. Pomógł mi utrzymać pion, choć też chyba przesadziłem z tempem. A górka jest mocno wymagająca. No i Chopina też obejrzałem, z daleka – bo ludzie się dziwnie patrzyli:)
Po powrocie do hotelu pyszne piwko. Nic tak nie smakuje jak zimne z pianką tuż po bieganiu. Wypiłem duszkiem. I jeszcze jedno:) Wykorzystując wszystkie możliwości mojego dzisiejszego miejsca noclegowego zawędrowałem też o tu…
Cisza, pusto, chłodna woda…fantastycznie się zrelaksowałem leżąc na wodzie wspomagając się wielkimi piankowymi pałkami. To było cudowne 30 minut w spokoju z delikatnymi brzmieniami RMF Classic z głośników. Zdążyłem jeszcze pooglądać naszego Jerzyka, nie znam się na tenisie, i szczerze to nigdy się tym jakoś nie emocjonowałem – ale przyznać muszę, że tym razem emocje były. Jeszcze wygramy kiedyś z tymi Angolami!!!
Aaa miałem też zdradzić (zapowiadałem na Endomondo) w jaki sposób poradziłem sobie z krwawiącym problemem. Ostatnio nawet po 10 kilometrach dobiegałem do domu z ukrwawioną koszulką, moje sutki nie dawały za wygraną. Próbowałem tysiąca różnych plastrów, extreme sporty srorty, wodoodporne srorne, i tak dalej i tak dalej. Zapas plastrów w domu mam na kilka lat, bo oczywiście nie można kupić jednego (nooo dwóch) tylko całą paczkę… Plastry od mojego owłosionego cielska się odklejają i już. Nie ma opcji aby było inaczej. Wazelina proponowana przez kolegów – jakoś nie przemawia do mnie. Przecież to się wytrze jeszcze szybciej niż odpadają mi plastry… Próbowałem obwiązywać się bandażem elastycznym:) Ale tam metalowa spinka wpija mi się we mnie i przeszkadza… Kurrr! Aż, idąc za radą Andrzeja, który biega w koszulce termiczne pod spodem, spróbowałem tego rozwiązania. Jednak wersji minimalistycznej. Poobcinałem to co miałem, rękawy, dół i wszytko inne co nie potrzebne.
Po założeniu wyglądam jakbym wyrwał się z imprezy w Błękitnej Ostrydze, jednak od razu uspokajam, nakładam na to oczywiście normalną koszulkę. Trochę jest cieplej:) ale do wytrzymania. Cycki są całe! I to najważniejsze. Szukam jeszcze rozwiązania na za długiego palca u prawej nogi (paznokieć się z nim już żegna – a palec mnie !@#$% – za przeproszeniem – na tyle, że chyba się z nim też pożegnam… da się uciąć go w ogóle? Po co mi on? No i jeszcze prawe ucho (kurde, ta moja prawa strona jest jakaś…lewa) Ucho nawala, bo słuchawka mi wypada:) W lewym trzyma się doskonale – z prawego leci pieron cały czas. Madafaka…
Miało być krótko – wyjszło długo. O!
Dobranoc.
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Łooooszzz jasny gwint ile mnie tu nie było czynnie. Czynnie bo byłem oczywiście często i biernie czytałem co się dzieje w szuraniowym świecie. Jednak jakoś tak wyszło, że czasu brakowało na pisanie, przepisywanie tutaj tego co dzieje się w moim szuraniowym życiu. Ale wiadomo, nowy rok się zbliża zatem i zbiera mnie na mobilizacje aby tutaj też można było poczytać to co na www.szuranie.pl wypisuje zwykle. Oto dwie ostatnie rzeczy, którymi chciałbym się pochwalić. Pierwsza to I Kielecki Bieg Mikołajkowy, który miałem okazję współorganizować, a drugi temat to plan (myślę, że jak najbardziej realny) aby mój login w tym serwisie przestał być aktualny:)
Końcówka października 2013, nie minął tydzień od zakończenia największego kieleckiego biegu, czyli II Kieleckiej Dychy, a w naszym tajnym miejscu na Facebooku niektórych zaczęło nosić. Pojawiały się dziwne pomysły, ale przede wszystkim głosy: „róbmy coś”. No tak, róbmy. Dopiero co zamknęliśmy przecież Dychę! Kilka minut szybkiej wymiany zdań i pada decyzja. Robimy „Mikołajkowy”.
Pada „tysiąc” pomysłów i „milion” propozycji, do naszej grupy dołączają nowe osoby chętne do ciężkiej pracy, ale uwielbiający wyzwania dające innym radość. Ustalamy najważniejszą zasadę, to nie będzie wyścig, I KBM ma być zabawą, kupą radochy i powodować uśmiechy. Bartek proponuje trasę, Damian ogarnia „papierki”, Maciek podsyła pierwsze projekty logotypów, Kamila i Paweł wymyślają innowacyjne kartonowe medale (jeszcze kiedyś do nich wrócimy!), ja ogarniam nową stronę (www.kieleckadycha.pl), zapisy online i inne fejsbuki. Proponujemy współpracę Symetris, a oni bez mrugnięcia okiem zapalają się do pomysłu i godzą się „na wszystko”.
Od Lasów Państwowych dostajemy dwie choinki (stały na molo – mam nadzieję, że widzieliście:), Mosir użycza nam wielkiej pompowanej mety, do grupy dołącza Mateusz! W między czasie po dosłownie minutowej wymianie zdań ustalamy, że pomożemy 9 letniemu Kubusiowi. Kuba to brat Pauliny, dziewczyny którą widuje prowadzając moje małe „tancerki” do Kieleckiego Teatru Tańca, dziewczyny, która pobiegła swój pierwszy bieg – V-kę dla Bartka ot tak, bo chciała pomóc. Bo dobro powraca (Paulina pisze o tym na swoim blogu – o TU). No i wróciło w sobotę!
Dołącza do nas Maciek, będzie Mikołajem na rowerze z wielką skarpetą na datki dla Kuby.
Na zapisy patrzyliśmy z wypiekami na twarzach, na początku myślałem o 50 osobach. To byłby sukces! 50 osób, na „takim phi biegu”, bez nagród, bez czasu, bez numerów startowych, bez napinki i bez medali. To było by fajnie. Tak myślałem… 50 osób zapisało się w…jeden dzień! Po dwóch dniach zapisów było prawie dwa razy tyle. Jest moc! Dobro powraca. O Biegu piszą lokalne gazety, mówimy o nim w radiu i w TV. Jest zainteresowanie! Mateusz organizuje „nagłośnienie” w postaci amerykanckiego BUMBOKSA, będziemy grali „z komórki”. Szukamy nagłośnienia dla mnie. Znajdujemy u…Maćka Korzyma w szatni! Dostał kiedyś na urodziny megafon, drze się przez niego: Bandaaa świrówww…auuu! Pożyczył. Opłatki dostajemy w prezencie od księdza Krzysia Banasika – wielkie dzięki! Jadę po nie w wielką śnieżyce razem z Ksawerym, przeżyliśmy. Ksawery spękał.
Na liście startowej 150 osób! Paweł odbiera przypinki z logotypem naszego Biegu – są fajne! Będzie niespodzianka. Pojawiają się dobrzy ludzie, TAO Fitness Club podrzuca „kilka złotych” na różne pierdoły (czy gdzieś jeszcze jest tak, że nie do końca patrzy się na to, że już w imprezie uczestniczy ktoś z tej samej branży…? Teoretycznie, marketingowo to się nie mogło udać – przecież był już Symetris, a tu nagle pojawia się TAO Fitness i mówi – macie trochę kaski, przyda się! – KOSMOS!). Odzywają się niezawodni ludzie ze sklepu HIKE (www.hike.pl). Damy Wam nagrody. Chcecie?. Pewnie, że chcemy. Rozdajemy to później, a nawet rozrzucamy wśród Was. Kilkadziesiąt fajnych bidonów Asics i dwa mega full profi buffy dla najlepiej przebranych. Paweł wycina w domu 200 numerków do losowania.
Wysyłamy pisma do Prezydenta Kielc, że będziemy biegali poprzebierani, nie przestraszcie się nas. Nie przestraszyli się:)
Dołącza do nas Michał. Mateusz organizuje duuużo termosów, będzie ciepła herbata. Ten sam dobry człowiek załatwia busa, którym to wszystko później przewiezie na miejsce. Dodatkowo są stoły, stojaki do choinek, światełka. Damian w magiczny sposób załatwia ponad 200 pączków z piekarni Wiktoria z Końskich.
160 osób na liście!
W dzień biegu jesteśmy na miejscu już przed 12.00. Na górze przy Symetrisie „łeb urywa”. Zastanawiamy się czy damy radę rozstawić wieeeelką dmuchaną bramę. Próbujemy.
Wybijamy kilka razy bezpieczniki w Symetrisie, przez co ustają wszystkie magiczne maszyny do biegania w miejscu:) Przepraszamy! Mateusz naprawia usterkę. Działa. Meta się pompuje. Latamy za nią po całej plaży. Ksawery gra z nami w kotka i myszkę.
Udaje się. Meta przywiązana do ogrodzenia i do wielkich krzaków. Stoi. Tylko 4 minuty. Znowu ganiamy wielkie cholerstwo po całym brzegu, żeby tylko nie wpadła do wody…yyy na lód. Udało się, stoi. Przybijamy wielkimi śledziorami do ziemi. Ksaweremu pokazujemy faka! Choinki są za szerokie w pasie w pniu o kilka milimetrów. Damian jak rasowy drwal niszczy nadmiar, niszcząc przy okazji nóż (chyba do chleba) wypożyczony z pobliskiej Szkoły Awans…sorki:) Wieszamy banery HIKE.PL, wszystko w miarę sprawnie.
Dziewczyny – Kamila, Karolina i Marta szorują schody, do tej pory nie dało się po nich chodzić, bo ich…nie było widać. Teraz zaczynają wyglądać. Później Agnieszka wywala na nie kilogram 6 kilogramów soli zakupiony w pobliskim sklepie. To działa.
Odpalamy muzykę – działa. Robi się ciepło (tak w serduchach), pojawiają się pierwsi ludzie – zmarznięci. Zapraszamy na górę. W Symetrisie już gwarno, dziewczyny robią miliony herbat. Tempa nie wytrzymuje jeden czajnik…postanowił się zapalić:) Trudno, co robić. Mamy inne. Herbata produkuje się, aż miło. Znosimy na dół. Szatnie w Symetrisie pełne – czyli to był dobry pomysł. Podłoga troszkę zabrudzona – przepraszamy.
Ludzi coraz więcej, są Mikołaje, jest kowboj, jakiś żołnierz, rabuś, Wiking, Wenta…, a nie to prawdziwy Bogdan Wenta:) Jest kolorowo, gra świąteczna muzyczka, rozdajemy opłatki. Krótkie życzonka ode mnie dla wszystkich, symboliczne przełamanie. Jest tak…fajnie! Czuć w powietrzu „coś” – i nie jest to ten spalony czajnik:) Przypinki KBMowe lądują na strojach biegaczy. Pojawiają się media, są kamery, aparaty. Mówię po raz pierwszy o wielkiej skarpecie Mikołaja Maćka. Tworzy się kolejka, każdy w garści ma kilka groszy, w większości są to papierki, tak jak prosiliśmy. SUPER!
Iwona Wenta rozpoczyna rozgrzewkę, wszyscy zgrabnie skaczą, prężą się i wyginają. Są uśmiechy! O to chodziło!
Biegniemy. Spokojnie, bez napinki. Po kilometrze okazuje się, że nie włączyłem kamery…trudno, film będzie trochę bez początku. W sumie w każdym filmie i tak najciekawsze rzeczy dzieją się na końcu. Świetnie to wygląda, 128 osób (tyle ostatecznie stanęło na starcie i dobiegło do mety) w czerwonych czapkach, przebraniach i z uśmiechami. Machamy spacerowiczom, kierowcom, przybijamy piątki z maluchami w wózkach. Atmosfera, atmosfera, atmosfera! O to chodziło. Biegniemy wolniutko, ja troszkę oszukuje, przechodzę przez rzekę na przed ostatnim moście, dzięki temu mam dobre nagrania do filmu. Na mecie super klimat, brawa, radocha, miliony uśmiechów, nawet sędzia informujący o miejscu danego uczestnika. Nie pamiętam swojego…8, czy 88, w sumie jaka to różnica! Chłopaki w sekundzie przynoszą pączki, są pyszne, nikt sobie nie żałuje tych „kilku” kalorii. Marta nalewa setki herbat, kolejka jest spora. Rozdajemy nagrody, Wiking i Śnieżynka wygrywają, pozostałych losujemy. Słabo to wychodzi, a więc rozrzucamy bidony przed siebie. Taka forma losowania:) Przypadkowo rozrzucamy także te które wylosowały osoby będące z nami na molo… Cóż, życie:) Dziękuje wszystkim, powolutku plaża robi się pusta. Zaczyna być zimno. Bardzo zimno.
Sprzątanie.
Składamy wielką metę, banery, choinki, stoły i BUMBOKS, wszystko do Mateuszowego busa. Śmieci nie było – tu wielkie dzięki dla Was za pozbieranie po sobie kubków i innych papierów. Zostało kilka pączków…a co tam. Jeszcze jednego można!:) Bardzo zimno. Plaża czysta. W Symetrisie nadal sporo ludzi. Aaale tu ciepło. Nie wychodzę. Patrzymy na to co było w skarpecie. Widok ZACNY. Są nawet „stówki”. W sumie na pewno ponad 1000 zł. SUPER! Jestem przekonany, że Kubie to pomoże. DOBRO POWRACA!
a tak to wygladało, zapraszam na filmik: https://www.youtube.com/watch?v=XWApgq6xKMM
Dzięki za uśmiechy, dzięki za to, że byliście, dzięki wszystkim za to, że Wam się chciało. Do zobaczenia, KIEDYŚ GDZIEŚ NA PEWNO!
A poniżej „dziękczynne” napisy końcowe.
- Bartek Kozłowski – za pomysły, motywację, i wszystkie inne najważniejsze rzeczy
- Mateusz Chrabąszcz – orkiestra, totalna profeska. Bus, granie, WSZYSTKO! – dzięki!
- Damian Orzechowski – za wszystko, za pomysły, chęci, no i PĄCZKI!!!
- Maciek Garbacz – Master of Grafik, dzięki za logo i ogólną otwartość, no i nerwy:)
- Maciek Paciorek – za pomoc ogólna na miejscu no i bycie „głównym” Mikołajem. No i za wielką skarpetę!
- Dudki (Kamila i Paweł), za chęci, ogólną pomoc, numerki:), plakietki,
- dziewczyny – Kamila Dudek, Marta Majchrzyk, Karolina Jańczyk – za odśnieżanie schodów, i pichcenie litrami herbaty
- Marta Sołkiewicz – za cierpliwe nalewanie ciepłego picia po biegu
- Michał Cichoński – za wielką pomoc w lataniu za metą, mocowaniu jej, ogólnych przygotowaniach i sprzątaniu po. SUPER!
- Aga Kozłowska – za „innowacyjny” pomysł z solą na schody i zainwestowanie weń swojej kasy:)
- Piotrek Wieczorek – za ogólną wielką pomoc na miejscu! Fajnie, że byłeś!
- Patryk Ptak za super zdjęcia z Biegu (TUTAJ)
- Maciek Korzym – za megafon:)
Ogromne podziękowania dla SYMETRIS ! Dzięki za prąd (sorki za te bezpieczniki i czajnik:), dzięki za szatnie, za prysznice. Za wszystko!
Dzięki za wsparcie TAO Fitness, dzięki za nagrody do HIKE
Na pewno o kimś zapomniałem, przepraszam. Ogólnie dziękujemy wszystkim, którzy przyłożyli choćby malutkiego paluszka do organizacji! DZIĘKI!
PS. Uwielbiam pracować z tymi ludźmi.
KIELCE BĄDŹCIE GOTOWE! WRÓCIMY!!!!
PS2.
Dostałem kilka super maili, że się podobało i ogólne ochy, achy. Czekamy na więcej:) a przynajmniej na komentarze tutaj, także te krytyczne!!! Chcemy wiedzieć co możemy robić lepiej, a tylko Wy nam to możecie powiedzieć. No i jeszcze jedno, w mailach pytacie czy nie pomóc. TAK POMÓC! Jeśli ktoś z Was chce przeżyć taką przygodę jak opisałem powyżej – zapraszamy do nas!
Tylko uwaga – nie zarabiamy na tym kaski. To nasza frajda i hobby! Robimy ludziom radochę!
Końcówka października 2013, nie minął tydzień od zakończenia największego kieleckiego biegu, czyli II Kieleckiej Dychy, a w naszym tajnym miejscu na Facebooku niektórych zaczęło nosić. Pojawiały się dziwne pomysły, ale przede wszystkim głosy: „róbmy coś”. No tak, róbmy. Dopiero co zamknęliśmy przecież Dychę! Kilka minut szybkiej wymiany zdań i pada decyzja. Robimy „Mikołajkowy”.
Pada „tysiąc” pomysłów i „milion” propozycji, do naszej grupy dołączają nowe osoby chętne do ciężkiej pracy, ale uwielbiający wyzwania dające innym radość. Ustalamy najważniejszą zasadę, to nie będzie wyścig, I KBM ma być zabawą, kupą radochy i powodować uśmiechy. Bartek proponuje trasę, Damian ogarnia „papierki”, Maciek podsyła pierwsze projekty logotypów, Kamila i Paweł wymyślają innowacyjne kartonowe medale (jeszcze kiedyś do nich wrócimy!), ja ogarniam nową stronę (www.kieleckadycha.pl), zapisy online i inne fejsbuki. Proponujemy współpracę Symetris, a oni bez mrugnięcia okiem zapalają się do pomysłu i godzą się „na wszystko”.
Od Lasów Państwowych dostajemy dwie choinki (stały na molo – mam nadzieję, że widzieliście:), Mosir użycza nam wielkiej pompowanej mety, do grupy dołącza Mateusz! W między czasie po dosłownie minutowej wymianie zdań ustalamy, że pomożemy 9 letniemu Kubusiowi. Kuba to brat Pauliny, dziewczyny którą widuje prowadzając moje małe „tancerki” do Kieleckiego Teatru Tańca, dziewczyny, która pobiegła swój pierwszy bieg – V-kę dla Bartka ot tak, bo chciała pomóc. Bo dobro powraca (Paulina pisze o tym na swoim blogu – o TU). No i wróciło w sobotę!
Dołącza do nas Maciek, będzie Mikołajem na rowerze z wielką skarpetą na datki dla Kuby.
Na zapisy patrzyliśmy z wypiekami na twarzach, na początku myślałem o 50 osobach. To byłby sukces! 50 osób, na „takim phi biegu”, bez nagród, bez czasu, bez numerów startowych, bez napinki i bez medali. To było by fajnie. Tak myślałem… 50 osób zapisało się w…jeden dzień! Po dwóch dniach zapisów było prawie dwa razy tyle. Jest moc! Dobro powraca. O Biegu piszą lokalne gazety, mówimy o nim w radiu i w TV. Jest zainteresowanie! Mateusz organizuje „nagłośnienie” w postaci amerykanckiego BUMBOKSA, będziemy grali „z komórki”. Szukamy nagłośnienia dla mnie. Znajdujemy u…Maćka Korzyma w szatni! Dostał kiedyś na urodziny megafon, drze się przez niego: Bandaaa świrówww…auuu! Pożyczył. Opłatki dostajemy w prezencie od księdza Krzysia Banasika – wielkie dzięki! Jadę po nie w wielką śnieżyce razem z Ksawerym, przeżyliśmy. Ksawery spękał.
Na liście startowej 150 osób! Paweł odbiera przypinki z logotypem naszego Biegu – są fajne! Będzie niespodzianka. Pojawiają się dobrzy ludzie, TAO Fitness Club podrzuca „kilka złotych” na różne pierdoły (czy gdzieś jeszcze jest tak, że nie do końca patrzy się na to, że już w imprezie uczestniczy ktoś z tej samej branży…? Teoretycznie, marketingowo to się nie mogło udać – przecież był już Symetris, a tu nagle pojawia się TAO Fitness i mówi – macie trochę kaski, przyda się! – KOSMOS!). Odzywają się niezawodni ludzie ze sklepu HIKE (www.hike.pl). Damy Wam nagrody. Chcecie?. Pewnie, że chcemy. Rozdajemy to później, a nawet rozrzucamy wśród Was. Kilkadziesiąt fajnych bidonów Asics i dwa mega full profi buffy dla najlepiej przebranych. Paweł wycina w domu 200 numerków do losowania.
Wysyłamy pisma do Prezydenta Kielc, że będziemy biegali poprzebierani, nie przestraszcie się nas. Nie przestraszyli się:)
Dołącza do nas Michał. Mateusz organizuje duuużo termosów, będzie ciepła herbata. Ten sam dobry człowiek załatwia busa, którym to wszystko później przewiezie na miejsce. Dodatkowo są stoły, stojaki do choinek, światełka. Damian w magiczny sposób załatwia ponad 200 pączków z piekarni Wiktoria z Końskich.
160 osób na liście!
W dzień biegu jesteśmy na miejscu już przed 12.00. Na górze przy Symetrisie „łeb urywa”. Zastanawiamy się czy damy radę rozstawić wieeeelką dmuchaną bramę. Próbujemy.
Wybijamy kilka razy bezpieczniki w Symetrisie, przez co ustają wszystkie magiczne maszyny do biegania w miejscu:) Przepraszamy! Mateusz naprawia usterkę. Działa. Meta się pompuje. Latamy za nią po całej plaży. Ksawery gra z nami w kotka i myszkę.
Udaje się. Meta przywiązana do ogrodzenia i do wielkich krzaków. Stoi. Tylko 4 minuty. Znowu ganiamy wielkie cholerstwo po całym brzegu, żeby tylko nie wpadła do wody…yyy na lód. Udało się, stoi. Przybijamy wielkimi śledziorami do ziemi. Ksaweremu pokazujemy faka! Choinki są za szerokie w pasie w pniu o kilka milimetrów. Damian jak rasowy drwal niszczy nadmiar, niszcząc przy okazji nóż (chyba do chleba) wypożyczony z pobliskiej Szkoły Awans…sorki:) Wieszamy banery HIKE.PL, wszystko w miarę sprawnie.
Dziewczyny – Kamila, Karolina i Marta szorują schody, do tej pory nie dało się po nich chodzić, bo ich…nie było widać. Teraz zaczynają wyglądać. Później Agnieszka wywala na nie kilogram 6 kilogramów soli zakupiony w pobliskim sklepie. To działa.
Odpalamy muzykę – działa. Robi się ciepło (tak w serduchach), pojawiają się pierwsi ludzie – zmarznięci. Zapraszamy na górę. W Symetrisie już gwarno, dziewczyny robią miliony herbat. Tempa nie wytrzymuje jeden czajnik…postanowił się zapalić:) Trudno, co robić. Mamy inne. Herbata produkuje się, aż miło. Znosimy na dół. Szatnie w Symetrisie pełne – czyli to był dobry pomysł. Podłoga troszkę zabrudzona – przepraszamy.
Ludzi coraz więcej, są Mikołaje, jest kowboj, jakiś żołnierz, rabuś, Wiking, Wenta…, a nie to prawdziwy Bogdan Wenta:) Jest kolorowo, gra świąteczna muzyczka, rozdajemy opłatki. Krótkie życzonka ode mnie dla wszystkich, symboliczne przełamanie. Jest tak…fajnie! Czuć w powietrzu „coś” – i nie jest to ten spalony czajnik:) Przypinki KBMowe lądują na strojach biegaczy. Pojawiają się media, są kamery, aparaty. Mówię po raz pierwszy o wielkiej skarpecie Mikołaja Maćka. Tworzy się kolejka, każdy w garści ma kilka groszy, w większości są to papierki, tak jak prosiliśmy. SUPER!
Iwona Wenta rozpoczyna rozgrzewkę, wszyscy zgrabnie skaczą, prężą się i wyginają. Są uśmiechy! O to chodziło!
Biegniemy. Spokojnie, bez napinki. Po kilometrze okazuje się, że nie włączyłem kamery…trudno, film będzie trochę bez początku. W sumie w każdym filmie i tak najciekawsze rzeczy dzieją się na końcu. Świetnie to wygląda, 128 osób (tyle ostatecznie stanęło na starcie i dobiegło do mety) w czerwonych czapkach, przebraniach i z uśmiechami. Machamy spacerowiczom, kierowcom, przybijamy piątki z maluchami w wózkach. Atmosfera, atmosfera, atmosfera! O to chodziło. Biegniemy wolniutko, ja troszkę oszukuje, przechodzę przez rzekę na przed ostatnim moście, dzięki temu mam dobre nagrania do filmu. Na mecie super klimat, brawa, radocha, miliony uśmiechów, nawet sędzia informujący o miejscu danego uczestnika. Nie pamiętam swojego…8, czy 88, w sumie jaka to różnica! Chłopaki w sekundzie przynoszą pączki, są pyszne, nikt sobie nie żałuje tych „kilku” kalorii. Marta nalewa setki herbat, kolejka jest spora. Rozdajemy nagrody, Wiking i Śnieżynka wygrywają, pozostałych losujemy. Słabo to wychodzi, a więc rozrzucamy bidony przed siebie. Taka forma losowania:) Przypadkowo rozrzucamy także te które wylosowały osoby będące z nami na molo… Cóż, życie:) Dziękuje wszystkim, powolutku plaża robi się pusta. Zaczyna być zimno. Bardzo zimno.
Sprzątanie.
Składamy wielką metę, banery, choinki, stoły i BUMBOKS, wszystko do Mateuszowego busa. Śmieci nie było – tu wielkie dzięki dla Was za pozbieranie po sobie kubków i innych papierów. Zostało kilka pączków…a co tam. Jeszcze jednego można!:) Bardzo zimno. Plaża czysta. W Symetrisie nadal sporo ludzi. Aaale tu ciepło. Nie wychodzę. Patrzymy na to co było w skarpecie. Widok ZACNY. Są nawet „stówki”. W sumie na pewno ponad 1000 zł. SUPER! Jestem przekonany, że Kubie to pomoże. DOBRO POWRACA!
a tak to wygladało, zapraszam na filmik: https://www.youtube.com/watch?v=XWApgq6xKMM
Dzięki za uśmiechy, dzięki za to, że byliście, dzięki wszystkim za to, że Wam się chciało. Do zobaczenia, KIEDYŚ GDZIEŚ NA PEWNO!
A poniżej „dziękczynne” napisy końcowe.
- Bartek Kozłowski – za pomysły, motywację, i wszystkie inne najważniejsze rzeczy
- Mateusz Chrabąszcz – orkiestra, totalna profeska. Bus, granie, WSZYSTKO! – dzięki!
- Damian Orzechowski – za wszystko, za pomysły, chęci, no i PĄCZKI!!!
- Maciek Garbacz – Master of Grafik, dzięki za logo i ogólną otwartość, no i nerwy:)
- Maciek Paciorek – za pomoc ogólna na miejscu no i bycie „głównym” Mikołajem. No i za wielką skarpetę!
- Dudki (Kamila i Paweł), za chęci, ogólną pomoc, numerki:), plakietki,
- dziewczyny – Kamila Dudek, Marta Majchrzyk, Karolina Jańczyk – za odśnieżanie schodów, i pichcenie litrami herbaty
- Marta Sołkiewicz – za cierpliwe nalewanie ciepłego picia po biegu
- Michał Cichoński – za wielką pomoc w lataniu za metą, mocowaniu jej, ogólnych przygotowaniach i sprzątaniu po. SUPER!
- Aga Kozłowska – za „innowacyjny” pomysł z solą na schody i zainwestowanie weń swojej kasy:)
- Piotrek Wieczorek – za ogólną wielką pomoc na miejscu! Fajnie, że byłeś!
- Patryk Ptak za super zdjęcia z Biegu (TUTAJ)
- Maciek Korzym – za megafon:)
Ogromne podziękowania dla SYMETRIS ! Dzięki za prąd (sorki za te bezpieczniki i czajnik:), dzięki za szatnie, za prysznice. Za wszystko!
Dzięki za wsparcie TAO Fitness, dzięki za nagrody do HIKE
Na pewno o kimś zapomniałem, przepraszam. Ogólnie dziękujemy wszystkim, którzy przyłożyli choćby malutkiego paluszka do organizacji! DZIĘKI!
PS. Uwielbiam pracować z tymi ludźmi.
KIELCE BĄDŹCIE GOTOWE! WRÓCIMY!!!!
PS2.
Dostałem kilka super maili, że się podobało i ogólne ochy, achy. Czekamy na więcej:) a przynajmniej na komentarze tutaj, także te krytyczne!!! Chcemy wiedzieć co możemy robić lepiej, a tylko Wy nam to możecie powiedzieć. No i jeszcze jedno, w mailach pytacie czy nie pomóc. TAK POMÓC! Jeśli ktoś z Was chce przeżyć taką przygodę jak opisałem powyżej – zapraszamy do nas!
Tylko uwaga – nie zarabiamy na tym kaski. To nasza frajda i hobby! Robimy ludziom radochę!
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Zrobię to w Wiedniu
Jakiś czas temu podjąłem decyzję, że spróbuje. Powalczę i postaram się przygotować do pokonania magicznych dla mnie 42 km. Z różnych względów wybrałem środek kwietnia. W tym okresie był Orlen Maraton. Następnie zmieniono jego datę na ten sam dzień co maraton w Łodzi. Zacząłem szukać, czytać, przeglądać i pytać. Gdzie lepiej zadebiutować? W grudniu na 90% byłem zdecydowany na Łódź, no bo w Warszawie to jednak kiedyś bym chciał MW ukończyć z metą na Narodowym. Czyli Łódź. Żyłem w takiej świadomości ładnych kilka dni przygotowując się cały czas i wykonując systematycznie plan nakreślony w Endomondo:)
Tymczasem na facebooku pojawił się wpis Rafała -
No i się zaczęło, myślenie, kombinowanie. Termin ten sam do jakiego przygotowuje się od 8 tygodni. Szybki telefon do znajomego z propozycją takiego startu, jeszcze szybszy do żony. W sumie ani tu, ani tu nie otrzymałem jednoznacznej odpowiedzi, ale co tam. Odpisałem…
No i cała droga (jechałem akurat do Warszawy) minęła w mocnych rozmyślaniach, czy to aby dobry pomysł. W sumie do tej pory tego nie wiem, ale wiem jedno. Teraz to już nie ma lipy:) Nie można odpulać, nie można zawieźć (Rafała – bo to prezent od niego, no i samego siebie), nie można dać tyłka. Nogi za pas i mocne przygotowania należy dopciągnąć do końca.
Tak zadebiutuje w Wiedniu. Czy się uda osiągnąć metę i wbiec na czerwony(żółty) dywan?
Trzymajcie kciuki!
Jakiś czas temu podjąłem decyzję, że spróbuje. Powalczę i postaram się przygotować do pokonania magicznych dla mnie 42 km. Z różnych względów wybrałem środek kwietnia. W tym okresie był Orlen Maraton. Następnie zmieniono jego datę na ten sam dzień co maraton w Łodzi. Zacząłem szukać, czytać, przeglądać i pytać. Gdzie lepiej zadebiutować? W grudniu na 90% byłem zdecydowany na Łódź, no bo w Warszawie to jednak kiedyś bym chciał MW ukończyć z metą na Narodowym. Czyli Łódź. Żyłem w takiej świadomości ładnych kilka dni przygotowując się cały czas i wykonując systematycznie plan nakreślony w Endomondo:)
Tymczasem na facebooku pojawił się wpis Rafała -
No i się zaczęło, myślenie, kombinowanie. Termin ten sam do jakiego przygotowuje się od 8 tygodni. Szybki telefon do znajomego z propozycją takiego startu, jeszcze szybszy do żony. W sumie ani tu, ani tu nie otrzymałem jednoznacznej odpowiedzi, ale co tam. Odpisałem…
No i cała droga (jechałem akurat do Warszawy) minęła w mocnych rozmyślaniach, czy to aby dobry pomysł. W sumie do tej pory tego nie wiem, ale wiem jedno. Teraz to już nie ma lipy:) Nie można odpulać, nie można zawieźć (Rafała – bo to prezent od niego, no i samego siebie), nie można dać tyłka. Nogi za pas i mocne przygotowania należy dopciągnąć do końca.
Tak zadebiutuje w Wiedniu. Czy się uda osiągnąć metę i wbiec na czerwony(żółty) dywan?
Trzymajcie kciuki!
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Lodówka, choinka i my...wróżki - czyli mega udane zakończenie 2013 roku w Krakowie!
Widziałem, że ludzie którzy biegają zazwyczaj z miejsca A do miejsca A nie mogą mieć do końca równo pod sufitem. Wiedziałem, że są weseli, zazwyczaj uśmiechnięci i często tym samym zarażają innych. Miałem okazję się przekonać o tym podczas naszych Kieleckich Dyszek, czy chociażby Biegu Mikołajkowego dookoła naszego zalewu, ale to co zobaczyłem ostatniego dnia 2013 roku w Krakowie było dla mnie kolejnym mocnym wstrząsem:) Pozytywnym!
Na liście startowej Krakowskiego Biegu Sylwestrowego figurowało ponad 1700 osób, część zamierzała startować w biegu na 5 km, pozostali w dwa razy dłuższym. Od bardzo dawna chciałem wystartować w tym biegu, już chyba dwa lata temu czytałem o atmosferze, przebraniach i totalnej zabawie bez napinki. Muszę przyznać, że wszystko sprawdziło się w ponad 100 procentach.
Auto zaparkowaliśmy na parkingu Galerii Krakowskiej obawiając się (i chyba słusznie), że bliżej będzie problem ze znalezieniem miejsca. 90 minut przed startem zameldowaliśmy się szkole w której znajdowało się biuro zawodów. Tutaj sprawnie bez kolejek odebraliśmy swoje pakiety (kupon na jedzenie, numer startowy, izotonik, kubek – termos, ulotki, ulotki i smycz). No i się zaczęło, piętro wyżej można było skorzystać (co chcieliśmy zrobić) z depozytu. A tam kolorowo, tutaj klaun, tu dorosły facet zakłada pieluchę, tam kobieta „ucina sobie rękę” i sprayem robi fantazyjne krwawiące rany. Troszkę dalej maszeruje żołnierz w pełnym rynsztunku, a tuż za nim około 60 letni facet „podbija sobie oko” mazakiem i zakłada podziurawione spodnie. Ha, to jest to! ZABAWA!
Przy tym wszystkim nasze skromne wróżki nie robiły wielkiego wrażenia, choć wyglądały chyba nie najgorzej. Najbardziej wzbraniał się Paweł (bo on znowu chciałby być kowbojem…!), w sumie to dzięki niemu nie zakładaliśmy białych rajstop. Ale tu chyba racja, to było by straszne! Choć i tak czułem się jakoś nieswojo tłumacząc moim dziewczynom, że tata pożycza Wasze skrzydła, różdżki i sukienki bo będzie w tym biegł… Ehhh, dzieciaki od małego będą skrzywione:)
Byliśmy czterema wróżkami, zatem skrzydła na plecy, różowe kiecki na tyłki, różdżka w łapkę i lecimy na start. A tam znowu jakiś kosmos… Tu pilot w kartonowym samolocie, kobieta z lodówką pełną browarów na brzuchu, siłacz, Barbie w opakowaniu, komandosi, indianie no i nasza kielecka Zebra, czyli Agnieszka.
Po krótkiej rozgrzewce poczekaliśmy troszkę na hejnał – szczerze to ja go nie słyszałem:) i start. Ogromne wrażenie zrobił na mnie tłum, ogromny tłum ludzi którzy stali przy trasie przez przynajmniej pierwszy kilometr. Mnóstwo ludzi, pewnie w większości turystów zdziwionych tym co widzą. Ich doping i brawa mocno motywowały.
Sam bieg potraktowałem mocno lajtowo, totalnie bez napinki. Biegło się luźniutko, leciutko, nad Wisłą można było obserwować wszystkich przebierańców bo była agrafka i trasy się mijały. Niektórzy naprawdę wzbudzali ogromny podziw. Na końcu peletonu facet biegł z rowerem na plecach, ale przebił wszystkich mężczyzna w wieeeelkiej choince przybranej marchewkami. Musiało to usrojstwo ważyć ładnych kilkanaście kilogramów. Spotkaliśmy go jeszcze przed metą – ledwo szedł… (to przebranie ostatecznie wygrało konkurs na najlepszy strój biegu)
Nie zależało mi wcale, a wcale na czasie, chciałem wbiec na metę w towarzystwie. Dlatego kilka razy zatrzymywałem się i czekałem na pozostałą część mojej ekipy. Ostatecznie ostatnie metry pokonałem z żoną i naszą zebrą Agnieszką. Zebra okazała się cwana niemiłosiernie, gdyż całą drogę sapała, stękała i marudziła, że gorąco, co jednak nie przeszkodziło jej na ostatnich 100 metrach osiągnąć prędkości nie zebrowej, a gepardowej i wbiec na metę przed nami:)
Na mecie medal, róża dla kobiet oraz dla wszystkich mały szampan, którego otworzyliśmy o północy:)
Mówi się, że jaki Sylwester taki cały rok – baaardzo bym chciał, żeby tak było. Biegowo rok zakończył się znakomicie! Oby taki był cały 2014!
Oczywiście w Krakowie nie zabrakło „Bartkowych” koszulek, zatem Kraków też już wie!
Widziałem, że ludzie którzy biegają zazwyczaj z miejsca A do miejsca A nie mogą mieć do końca równo pod sufitem. Wiedziałem, że są weseli, zazwyczaj uśmiechnięci i często tym samym zarażają innych. Miałem okazję się przekonać o tym podczas naszych Kieleckich Dyszek, czy chociażby Biegu Mikołajkowego dookoła naszego zalewu, ale to co zobaczyłem ostatniego dnia 2013 roku w Krakowie było dla mnie kolejnym mocnym wstrząsem:) Pozytywnym!
Na liście startowej Krakowskiego Biegu Sylwestrowego figurowało ponad 1700 osób, część zamierzała startować w biegu na 5 km, pozostali w dwa razy dłuższym. Od bardzo dawna chciałem wystartować w tym biegu, już chyba dwa lata temu czytałem o atmosferze, przebraniach i totalnej zabawie bez napinki. Muszę przyznać, że wszystko sprawdziło się w ponad 100 procentach.
Auto zaparkowaliśmy na parkingu Galerii Krakowskiej obawiając się (i chyba słusznie), że bliżej będzie problem ze znalezieniem miejsca. 90 minut przed startem zameldowaliśmy się szkole w której znajdowało się biuro zawodów. Tutaj sprawnie bez kolejek odebraliśmy swoje pakiety (kupon na jedzenie, numer startowy, izotonik, kubek – termos, ulotki, ulotki i smycz). No i się zaczęło, piętro wyżej można było skorzystać (co chcieliśmy zrobić) z depozytu. A tam kolorowo, tutaj klaun, tu dorosły facet zakłada pieluchę, tam kobieta „ucina sobie rękę” i sprayem robi fantazyjne krwawiące rany. Troszkę dalej maszeruje żołnierz w pełnym rynsztunku, a tuż za nim około 60 letni facet „podbija sobie oko” mazakiem i zakłada podziurawione spodnie. Ha, to jest to! ZABAWA!
Przy tym wszystkim nasze skromne wróżki nie robiły wielkiego wrażenia, choć wyglądały chyba nie najgorzej. Najbardziej wzbraniał się Paweł (bo on znowu chciałby być kowbojem…!), w sumie to dzięki niemu nie zakładaliśmy białych rajstop. Ale tu chyba racja, to było by straszne! Choć i tak czułem się jakoś nieswojo tłumacząc moim dziewczynom, że tata pożycza Wasze skrzydła, różdżki i sukienki bo będzie w tym biegł… Ehhh, dzieciaki od małego będą skrzywione:)
Byliśmy czterema wróżkami, zatem skrzydła na plecy, różowe kiecki na tyłki, różdżka w łapkę i lecimy na start. A tam znowu jakiś kosmos… Tu pilot w kartonowym samolocie, kobieta z lodówką pełną browarów na brzuchu, siłacz, Barbie w opakowaniu, komandosi, indianie no i nasza kielecka Zebra, czyli Agnieszka.
Po krótkiej rozgrzewce poczekaliśmy troszkę na hejnał – szczerze to ja go nie słyszałem:) i start. Ogromne wrażenie zrobił na mnie tłum, ogromny tłum ludzi którzy stali przy trasie przez przynajmniej pierwszy kilometr. Mnóstwo ludzi, pewnie w większości turystów zdziwionych tym co widzą. Ich doping i brawa mocno motywowały.
Sam bieg potraktowałem mocno lajtowo, totalnie bez napinki. Biegło się luźniutko, leciutko, nad Wisłą można było obserwować wszystkich przebierańców bo była agrafka i trasy się mijały. Niektórzy naprawdę wzbudzali ogromny podziw. Na końcu peletonu facet biegł z rowerem na plecach, ale przebił wszystkich mężczyzna w wieeeelkiej choince przybranej marchewkami. Musiało to usrojstwo ważyć ładnych kilkanaście kilogramów. Spotkaliśmy go jeszcze przed metą – ledwo szedł… (to przebranie ostatecznie wygrało konkurs na najlepszy strój biegu)
Nie zależało mi wcale, a wcale na czasie, chciałem wbiec na metę w towarzystwie. Dlatego kilka razy zatrzymywałem się i czekałem na pozostałą część mojej ekipy. Ostatecznie ostatnie metry pokonałem z żoną i naszą zebrą Agnieszką. Zebra okazała się cwana niemiłosiernie, gdyż całą drogę sapała, stękała i marudziła, że gorąco, co jednak nie przeszkodziło jej na ostatnich 100 metrach osiągnąć prędkości nie zebrowej, a gepardowej i wbiec na metę przed nami:)
Na mecie medal, róża dla kobiet oraz dla wszystkich mały szampan, którego otworzyliśmy o północy:)
Mówi się, że jaki Sylwester taki cały rok – baaardzo bym chciał, żeby tak było. Biegowo rok zakończył się znakomicie! Oby taki był cały 2014!
Oczywiście w Krakowie nie zabrakło „Bartkowych” koszulek, zatem Kraków też już wie!
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Uprzejmie informuję, że mój login, nick - zwał jak zwał, przestaje być aktualny! )))
poniżej i w linku dalej o spełnianiu marzeń 34 letniego faceta z brzuchem:) i ukończeniu Maratonu w Wiedniu!
W niedzielę, dwie godziny po biegu, po wyjściu spod prysznica upadł mi na podłogę łazienki ręcznik. Zwykły kąpielowy, biały ręcznik. Podłoga okazała się zbyt nisko, tak cholernie nisko, że musiał tam zostać. Może leży do tej pory…
W grudniu 2011 roku zarejestrowałem się na forum bieganie.pl, wybrałem nick „przyszły maratończyk”, bardziej przewrotnie niż realnie. Często wracałem tutaj do tych pierwszych wpisów, ale wrócę jeszcze raz. Wtedy, dokładnie 21 grudnia 2011 roku pisałem tak:
Zacząłem od bieżni stacjonarnej, przebiegnięcie 2 minut było męczarnią. Ale walczyłem…
Po miesiącu walki z przyciągającą grawitacją, wylewałem swoje przemyślenia dalej:
[...]Około 30 minut, przeplatam szybkim marszem, bo płuca nie pozwalają na więcej. Ostatnio dałem radę pokonać ponad 7km, w 50 minut. To póki co mój rekord!
W czasie miesiąca schudłem ponad 5 kg.
Nadal uwielbiam Pepsi w puszcze… i nadal niestety palę papierochy…
Fajki rzucę! Z Pepsi będzie gorzej:)
Tak było w 2011 roku, to były początki. Później jak to u mnie, troszkę mi przeszło, szurałem spontanicznie, aż wyczytałem informację o pierwszym biegu na 10 km w Kielcach. 10 km! KOSMOS! Tego nie da się zrobić… Udało się, no i się zaczęło! W 2012 roku rzuciłem palenie śmierdzących papierochów!
Login na forum bieganie.pl siedział w głowie, cały czas gdy czytałem wspomnienia innych, marzenia, problemy bądź porady lewy górny róg mojego ekranu przypominał…”przyszły maratończyk”. Ba nawet mój pierwszy „blog” nosił nazwę Ukończę Maraton - www.ukonczemaraton.blogspot.com. Siedziało to w głowie bardzo i bardzo, jednak wiedziałem, że na pewno „nie wtedy”, a czy kiedykolwiek? Ciężko powiedzieć, to jest ogromne wyzwanie. 42 kilometry, ponad 4 godziny biegu!? W głowie mi się nie mieściło.
Przyszedł jeden półmaraton, później drugi i zaczęło się powoli mieścić. Biegi ponad 90 minutowe nie były wielkim problemem. Takie dwugodzinne, małym, ale dawałem sobie z nimi radę. No ale maraton, to dwa razy tyle! NIE DO ZROBIENIA.
Był grudzień 2013 roku, czyli dokładnie dwa lata po pierwszym wpisie, dwa lata po pierwszych dwu kilometrowych próbach szurania. Byłem w trakcie służbowej podróży, nie prowadziłem akurat auta i przeglądałem co tam „na fejsie” piszczy. Wyskoczył Rafał i jego anonsik…
i zgłupiałem! Marzyłem o maratonie, marzyłem, żeby „to” zrobić w pięknym miejscu. Ale mój szuraniowy rozum ogarniał raczej to co mieści się w granicach naszego kraju, zastanawiałem się nad Orlenem w Warszawie, lub Łodzią, w tym samym terminie. A tu klops… Dwa szybkie telefony: żona i Piotrek, Piotrek i żona. Decyzja!
No i się zaczęło „babci sranie po krzakach”. Stres, „co ja zrobiłem”, przecież to tylko cztery miesiące, przecież to aż 42 km… Ale szurałem, robiłem swoje trzymając się bardziej lub mniej planu treningowego. Przebiegłem treningowo Półmaraton Warszawski i dwa tygodnie później byliśmy już w Wiedniu.
Pech (lub szczęście) chciało, że kilka dni przed wyjazdem sprzedałem auto, ale dzięki szybkiej pomocy zaprzyjaźnionego salonu samochodowego w stronę miasta Mozarta polecieliśmy pięknym, nowym dużym samochodem z trzema osobami na pokładzie. Ja, żona moja własna i Piotrek Bednarski, nazywany przeze mnie Bamboshem. Przyjaciel jeszcze ze studenckiej ławy, z którym to dawno temu zarabialiśmy na życie zbierając jagody na Szwedzkim kole podbiegunowym. Stare czasy.
W Wiedniu zameldowaliśmy się w piątek przed południem, na początek udaliśmy się w kierunku hali Targów Wiedeńskich, czyli w miejsce gdzie odbywa się Expo i można odebrać pakiety startowe.
więcej na szuranie.pl ZAPRASZAM -----> http://www.szuranie.pl/rytmie-walca/
poniżej i w linku dalej o spełnianiu marzeń 34 letniego faceta z brzuchem:) i ukończeniu Maratonu w Wiedniu!
W niedzielę, dwie godziny po biegu, po wyjściu spod prysznica upadł mi na podłogę łazienki ręcznik. Zwykły kąpielowy, biały ręcznik. Podłoga okazała się zbyt nisko, tak cholernie nisko, że musiał tam zostać. Może leży do tej pory…
W grudniu 2011 roku zarejestrowałem się na forum bieganie.pl, wybrałem nick „przyszły maratończyk”, bardziej przewrotnie niż realnie. Często wracałem tutaj do tych pierwszych wpisów, ale wrócę jeszcze raz. Wtedy, dokładnie 21 grudnia 2011 roku pisałem tak:
Zacząłem od bieżni stacjonarnej, przebiegnięcie 2 minut było męczarnią. Ale walczyłem…
Po miesiącu walki z przyciągającą grawitacją, wylewałem swoje przemyślenia dalej:
[...]Około 30 minut, przeplatam szybkim marszem, bo płuca nie pozwalają na więcej. Ostatnio dałem radę pokonać ponad 7km, w 50 minut. To póki co mój rekord!
W czasie miesiąca schudłem ponad 5 kg.
Nadal uwielbiam Pepsi w puszcze… i nadal niestety palę papierochy…
Fajki rzucę! Z Pepsi będzie gorzej:)
Tak było w 2011 roku, to były początki. Później jak to u mnie, troszkę mi przeszło, szurałem spontanicznie, aż wyczytałem informację o pierwszym biegu na 10 km w Kielcach. 10 km! KOSMOS! Tego nie da się zrobić… Udało się, no i się zaczęło! W 2012 roku rzuciłem palenie śmierdzących papierochów!
Login na forum bieganie.pl siedział w głowie, cały czas gdy czytałem wspomnienia innych, marzenia, problemy bądź porady lewy górny róg mojego ekranu przypominał…”przyszły maratończyk”. Ba nawet mój pierwszy „blog” nosił nazwę Ukończę Maraton - www.ukonczemaraton.blogspot.com. Siedziało to w głowie bardzo i bardzo, jednak wiedziałem, że na pewno „nie wtedy”, a czy kiedykolwiek? Ciężko powiedzieć, to jest ogromne wyzwanie. 42 kilometry, ponad 4 godziny biegu!? W głowie mi się nie mieściło.
Przyszedł jeden półmaraton, później drugi i zaczęło się powoli mieścić. Biegi ponad 90 minutowe nie były wielkim problemem. Takie dwugodzinne, małym, ale dawałem sobie z nimi radę. No ale maraton, to dwa razy tyle! NIE DO ZROBIENIA.
Był grudzień 2013 roku, czyli dokładnie dwa lata po pierwszym wpisie, dwa lata po pierwszych dwu kilometrowych próbach szurania. Byłem w trakcie służbowej podróży, nie prowadziłem akurat auta i przeglądałem co tam „na fejsie” piszczy. Wyskoczył Rafał i jego anonsik…
i zgłupiałem! Marzyłem o maratonie, marzyłem, żeby „to” zrobić w pięknym miejscu. Ale mój szuraniowy rozum ogarniał raczej to co mieści się w granicach naszego kraju, zastanawiałem się nad Orlenem w Warszawie, lub Łodzią, w tym samym terminie. A tu klops… Dwa szybkie telefony: żona i Piotrek, Piotrek i żona. Decyzja!
No i się zaczęło „babci sranie po krzakach”. Stres, „co ja zrobiłem”, przecież to tylko cztery miesiące, przecież to aż 42 km… Ale szurałem, robiłem swoje trzymając się bardziej lub mniej planu treningowego. Przebiegłem treningowo Półmaraton Warszawski i dwa tygodnie później byliśmy już w Wiedniu.
Pech (lub szczęście) chciało, że kilka dni przed wyjazdem sprzedałem auto, ale dzięki szybkiej pomocy zaprzyjaźnionego salonu samochodowego w stronę miasta Mozarta polecieliśmy pięknym, nowym dużym samochodem z trzema osobami na pokładzie. Ja, żona moja własna i Piotrek Bednarski, nazywany przeze mnie Bamboshem. Przyjaciel jeszcze ze studenckiej ławy, z którym to dawno temu zarabialiśmy na życie zbierając jagody na Szwedzkim kole podbiegunowym. Stare czasy.
W Wiedniu zameldowaliśmy się w piątek przed południem, na początek udaliśmy się w kierunku hali Targów Wiedeńskich, czyli w miejsce gdzie odbywa się Expo i można odebrać pakiety startowe.
więcej na szuranie.pl ZAPRASZAM -----> http://www.szuranie.pl/rytmie-walca/
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ