Bartek Mejsner- przez Marathon des Sables na Muztagh Ata
Moderator: infernal
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Zastanawiam się, pisać?, nie pisać? Pomoże? Napiszę, może nie zaszkodzi. Pomagam w przygotowaniach do pierwszego maratonu pewnemu utalentowanemu biegaczowi. Wywaliłem z poprzedniego dnia słowo niezwykle, żeby jednak nie zaszkodzić. Jak to bywa z tymi utalentowanymi, nie obywa się bez sęków. Przykład pierwszy z brzegu: Pierwsza 35tka- trening jak wszyscy wiedzą wymagający, ale wnoszący bardzo wiele, zwłaszcza dla kogoś kto wbiega w dziewiczy odległościowo teren. Jak było? super, bez kryzysów, bez bólu, bez ściany, a nawet udało się przyspieszyć w końcówce. Jak z jedzeniem i piciem? Nooo. Już wiem, że nie tak jak prosiłem. Noo, trochę wody i ciasteczko. Ciasteczko k....a, ciśnie mi się na usta, ale biegacz jest wrażliwy na swoim punkcie więc PO RAZ KOLEJNY cierpliwie tłumaczę te węglowodany, glikogen... wrrrr. Przykład nr 2 ? Proszę uprzejmie. 3x2km tempo 10 sek szybciej niż na 10 km, przerwa 5 minut. Jak poszło? No nie bardzo. Na godzinę przed tym niezwykle relaksacyjnym treningiem nasz biegacz funduje sobie godzinkę ćwiczeń siłowych na nogi i pośladki...ech. No i zabrakło parę sekund na każdym okrążeniu. wrrrr
Mimo wszystko mam kupę frajdy bo biegacz rośnie w oczach i wiem, że za miesiąc podczas maratonu będzie dobrze.
Sam zrealizowałem wczoraj niezwykle uciążliwą i często pomijaną przeze mnie jednostkę treningową. Leżałem.
Mimo wszystko mam kupę frajdy bo biegacz rośnie w oczach i wiem, że za miesiąc podczas maratonu będzie dobrze.
Sam zrealizowałem wczoraj niezwykle uciążliwą i często pomijaną przeze mnie jednostkę treningową. Leżałem.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Miniobóz w Bieszczadach zakończony. Mini to on był tylko czasowo, bo biegowo było co najmniej midi. W piątek z Wołosatego do Ustrzyk Górnych, czyli to co lubią chłopcy hardkorowcy tylko od tzw dupy strony. Moim skromnym zdaniem, w tym kierunku zamieniłoby to bieg w prawdziwą rzeźnię. Inna sprawa, że było całkiem żwawo bo na świeżych nogach. W sobotę już nie na świeżych i w mocniejszym słońcu, najtrudniejszy odcinek Biegu Rzeźnika czyli z Cisnej do Brzegów z pominięciem drogi Mirka. Za trzy tygodnie chciałbym to zrobić w tym samym czasie. I wreszcie niedziela, oswajanie własnych lęków. Ta część biegu, na której umierałem już dwukrotnie. Z Brzegów do Ustrzyk. Już wiesz, że dasz radę, ale meta wciąż daleko. Było szybko i sprawnie, spróbuję to powtórzyć. Łącznie blisko 65 km w około 10 h. Nogi skatowane, gęba porozbijana, ale jak ja to kocham
W ubiegłym roku bieg ukończyłem w 11 h30 min. Porównując ten czas do sumarycznego czasu uzyskanego w ciągu trzech dni na 13 km krótszej trasie, w pierwszej chwili byłem zaskoczony. Dopiero analizując profil obu tras i łączną ilość podbiegów stwierdziłem, że chciałbym tak pobiec Rzeźnika. Odcinek do Cisnej jest jednak bardzo łatwy, jakoś nie zwróciłem na to wcześniej uwagi.
W ubiegłym roku bieg ukończyłem w 11 h30 min. Porównując ten czas do sumarycznego czasu uzyskanego w ciągu trzech dni na 13 km krótszej trasie, w pierwszej chwili byłem zaskoczony. Dopiero analizując profil obu tras i łączną ilość podbiegów stwierdziłem, że chciałbym tak pobiec Rzeźnika. Odcinek do Cisnej jest jednak bardzo łatwy, jakoś nie zwróciłem na to wcześniej uwagi.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Teraz już trochę wiem jak się czują zawodowcy przed ważnym startem np w takim Tour de France. Podpatrują się nawzajem, obserwują formę rywali i zastanawiają, czy dam radę? gdzie jest moje miejsce w stawce? czy nie robię za mało, a może zupełnie nie tak? zagra?, nie zagra? Start się zbliża, a wątpliwości rosną jak na drożdżach.
Z biegiem Rzeźnika jest trochę inaczej, ale podobnie. Patrzysz co robi partner, bo to on jest kluczową postacią. Ktoś kogoś ciągnie, ktoś na kogoś czeka. Suma formy i jej braku. Odpowiedzialność dwóch osób za jeden wynik. To mi się podoba, to właśnie lubię w tym wyścigu.
W tym roku mam podwójną tremę, bo że partner mocniejszy to nie nowość, ale pilnuje mnie skubaniec. Dzwoni nawet jak sapię podczas treningu. Pewnie sprawdza czy robię wolno, jak kazał, czyli czy nie sapię za szybko. No to zwalniam trochę i mimo że leje mi się pot po pysku z udawaną lekkością, relacjonuję, oczywiście wolniutko i cichutko sapiąc.
Wczoraj na ciężkich jeszcze po górach nogach- króciutkie 13 km, pod koniec zabawa biegowa 3x3 min i jeden podbieg 500m.
Z biegiem Rzeźnika jest trochę inaczej, ale podobnie. Patrzysz co robi partner, bo to on jest kluczową postacią. Ktoś kogoś ciągnie, ktoś na kogoś czeka. Suma formy i jej braku. Odpowiedzialność dwóch osób za jeden wynik. To mi się podoba, to właśnie lubię w tym wyścigu.
W tym roku mam podwójną tremę, bo że partner mocniejszy to nie nowość, ale pilnuje mnie skubaniec. Dzwoni nawet jak sapię podczas treningu. Pewnie sprawdza czy robię wolno, jak kazał, czyli czy nie sapię za szybko. No to zwalniam trochę i mimo że leje mi się pot po pysku z udawaną lekkością, relacjonuję, oczywiście wolniutko i cichutko sapiąc.
Wczoraj na ciężkich jeszcze po górach nogach- króciutkie 13 km, pod koniec zabawa biegowa 3x3 min i jeden podbieg 500m.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Czy ja nie za często narzekam, tzn nie jestem zbyt marudny? Muszę się nad tym poważnie zastanowić... W każdym bądź razie nienawidzę biegać rano. Rano znaczy się przed pracą, wtedy kiedy normalni ludzie jeszcze smacznie śpią. Żeby się wyrobić z porannymi ablucjami i śniadankiem oraz uwzględniając to, że szkoda mi się ruszać na mniej niż 20 km, muszę wstać koło 4 nad ranem. O CZWARTEJ NAD RANEM! nienawidzę robić wszystkiego poza spaniem. No więc nie biegam rano z dwoma wyjątkami. Jednym jest Bieg Rzeźnika, drugim rytualny trening na 10 dni przed nim. O swoich rytuałach już wcześniej pisałem, więc nie będę się powtarzał. Wystarczy powiedzieć, że wierzę w trening specyficzny. Biegniesz o 4tej- trenuj o 4tej. Tyle tytułem wyjaśnienia dlaczego dzisiaj, siedząc w pracy tuż po 8ej i popijając poranną kawkę, jestem już po.
O 5.00 przebiegam przez ruchliwą dwupasmówkę. O tej porze nawet nie muszę się rozglądać, jest pusto. Podobnie na terenie budowy SkyHouse'a- pusto. Jeszcze zanim po raz drugi piknie mój zegarek wbiegam do lasu. Do tej pory było cicho. Miasto jak wymarłe. Za to las wrzeszczy od samego progu. Wszystko co żyje przekrzykuje się na całego. Nawet mój alergiczny, przytępiony katarem siennym nos, pozwala mi poczuć jak pięknie pachnie las o poranku. Nie biegnie mi się najlepiej, jestem zły i głodny. Rozkręcam się pomału, niemal czuję jak zjedzony przed chwilą banan zamienia się w energię. Gdybym nie był taki marudny, mógłbym nawet powiedzieć, że jest całkiem fajnie. Chyba się uśmiecham.
Kiedy tak człowiek biegnie sam, nie słucha muzyki, pozostaje tylko myśleć. Dzisiaj staram się zapamiętać o czym mianowicie myśli człowiek. Pierwsza myśl- kiedy, za ile lat las umilknie. Kiedy wszystkie ptaki znikną, jak wróble, których kiedyś, kiedy byłem mały, były tysiące, a teraz prawie ich nie widać? Pewnego dnia, jakiś biegacz przygotowując się do Biegu Rzeźnika wbiegnie do lasu i przywita go cisza. Tak będzie.
Pewnie wszyscy pomyślą, że to dziecinne, ale wystawiam swój ateizm na próbę. Myślę sobie np: jeśli jest Bóg - niech zrobi to coś, np spotkam Matkę P.R. ( pisałem o niej już kiedyś). Eee nie spotkam. Przecież nie może biegać zawsze, o każdej porze...
O, sarenka zrobiła kupę prosto na mojej drodze. Zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby jej wygodniej w lesie tzn nie na ścieżce wydeptanej przez ludzi. Czas coś zjeść. Mózg wysyła mi znak, że potrzebuje glukozy by myśleć o czymś fajnym. W chwili kiedy cukier dostaje się do krwi, moje myśli szczęśliwie odbiegają od sarniej kupy.
Myślę, że to będzie fajny dzień. Wybiegam się jak szczeniak. Uśpione i spowolnione snem do 45 uderzeń na minutę serce, galopuje teraz w tempie 145 u/min. Endorfiny- coś w tym jest. Spoglądam na zegarek. Przyspieszyłem i to mocno. Świetnie się bawię.
Dokładnie o 6.30 w oddali widzę postać. Czerwona koszulka, czarne legginsy. Przecieram oczy ze zdumienia. A jednak jest tu zawsze! Nie mogę w to uwierzyć. Matka P.R.. Głośno krzyczę ; Dzień Dobry! ( nigdy nie odpowiada na ruch ręki lub skinienie głowy) i ku mojemu zaskoczeniu tym razem odpowiada! Nadzwyczajne. O niczym innym już do końca nie myślę.
6.50 wybiegam z lasu, na budowie już ruch. Ciężko mi się przebić przez zatłoczoną dwupasmówkę. Miasto już hałasuje głośniej niż las przed dwiema godzinami...
O 5.00 przebiegam przez ruchliwą dwupasmówkę. O tej porze nawet nie muszę się rozglądać, jest pusto. Podobnie na terenie budowy SkyHouse'a- pusto. Jeszcze zanim po raz drugi piknie mój zegarek wbiegam do lasu. Do tej pory było cicho. Miasto jak wymarłe. Za to las wrzeszczy od samego progu. Wszystko co żyje przekrzykuje się na całego. Nawet mój alergiczny, przytępiony katarem siennym nos, pozwala mi poczuć jak pięknie pachnie las o poranku. Nie biegnie mi się najlepiej, jestem zły i głodny. Rozkręcam się pomału, niemal czuję jak zjedzony przed chwilą banan zamienia się w energię. Gdybym nie był taki marudny, mógłbym nawet powiedzieć, że jest całkiem fajnie. Chyba się uśmiecham.
Kiedy tak człowiek biegnie sam, nie słucha muzyki, pozostaje tylko myśleć. Dzisiaj staram się zapamiętać o czym mianowicie myśli człowiek. Pierwsza myśl- kiedy, za ile lat las umilknie. Kiedy wszystkie ptaki znikną, jak wróble, których kiedyś, kiedy byłem mały, były tysiące, a teraz prawie ich nie widać? Pewnego dnia, jakiś biegacz przygotowując się do Biegu Rzeźnika wbiegnie do lasu i przywita go cisza. Tak będzie.
Pewnie wszyscy pomyślą, że to dziecinne, ale wystawiam swój ateizm na próbę. Myślę sobie np: jeśli jest Bóg - niech zrobi to coś, np spotkam Matkę P.R. ( pisałem o niej już kiedyś). Eee nie spotkam. Przecież nie może biegać zawsze, o każdej porze...
O, sarenka zrobiła kupę prosto na mojej drodze. Zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby jej wygodniej w lesie tzn nie na ścieżce wydeptanej przez ludzi. Czas coś zjeść. Mózg wysyła mi znak, że potrzebuje glukozy by myśleć o czymś fajnym. W chwili kiedy cukier dostaje się do krwi, moje myśli szczęśliwie odbiegają od sarniej kupy.
Myślę, że to będzie fajny dzień. Wybiegam się jak szczeniak. Uśpione i spowolnione snem do 45 uderzeń na minutę serce, galopuje teraz w tempie 145 u/min. Endorfiny- coś w tym jest. Spoglądam na zegarek. Przyspieszyłem i to mocno. Świetnie się bawię.
Dokładnie o 6.30 w oddali widzę postać. Czerwona koszulka, czarne legginsy. Przecieram oczy ze zdumienia. A jednak jest tu zawsze! Nie mogę w to uwierzyć. Matka P.R.. Głośno krzyczę ; Dzień Dobry! ( nigdy nie odpowiada na ruch ręki lub skinienie głowy) i ku mojemu zaskoczeniu tym razem odpowiada! Nadzwyczajne. O niczym innym już do końca nie myślę.
6.50 wybiegam z lasu, na budowie już ruch. Ciężko mi się przebić przez zatłoczoną dwupasmówkę. Miasto już hałasuje głośniej niż las przed dwiema godzinami...
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Satysfakcja. Daleki jestem od stwierdzenia, że biegam by ją odczuwać, ale po części tak chyba jest. Pierwszy raz poczułem satysfakcję biegacza tego dnia, którego po raz pierwszy przybiegłem do domu, po pokonaniu moich pierwszych kilometrów. Po raz drugi, kiedy kilka dni później udało mi się zmobilizować do ponownego wyjścia na trening. Pierwszy bieg masowy, pierwsze zawody i powrót do domu z pierwszym medalem na szyi i znowu przepełniające mnie uczucie satysfakcji. Bieganie w deszczu, śnieżycy, upale i potężnym mrozie, wcześnie rano, spojrzenia ludzi ukrytych w ogrzewanych lub klimatyzowanych samochodach- wszystko to zawsze dawało mi potężnego kopa i ogromną radość.
Nie muszę dodawać, że to uczucie wyjątkowo mocno odczuwałem po pierwszym maratonie. Byłem nie najlepiej przygotowany, czas był niesatysfakcjonujący...ale przez kilka dni oprócz potwornego bólu rozpierała mnie satysfakcja, śniłem maraton, usatysfakcjonowany i szczęśliwy. Podczas kolejnych zawodów pojawiała się wraz z poprawianiem "życiówek", ale nie była już tak oszałamiająca. Zawsze potrafiłem znaleźć dziurę w całym.
Czy to właśnie pragnienie odczuwania popycha mnie ku wyzwaniom? Czy odpowiedzią na słabnące doznania, zupełnie jak w przypadku narkotyków, jest poszukiwanie coraz to trudniejszych biegów? Czy ultramaratony są odpowiedzią na to pytanie? Chyba tak właśnie jest. Im bardziej przesuwa się granica naszych możliwości, im dalej, szybciej i dłużej biegniemy, tym bardziej karkołomnych prób się podejmujemy. Ludzkie to.
Od paru miesięcy żyję myślą o UTMB. Koncentracja myśli na tym jednym, jedynym celu samego mnie zaskakuje. Nawet dzisiaj na zaledwie tydzień przed Biegiem Rzeźnika nie potrafię w pełni się na nim skupić, myśli lecą w Alpy. Niemal namacalnie odczuwam euforyczną satysfakcję, którą odczuję finiszując ulicami Chamonix, o ile będzie mi dane ukończyć bieg.
Za tydzień wbiegnę na wąski mostek w Ustrzykach Górnych. Znam to miejsce na pamięć. Już dwukrotnie było świadkiem mojego największego wzruszenia. Nie mogę się doczekać następnego.
Myślę o tym kończąc ostatni dzisiaj podbieg w pustym garażu. Czuję potworne zmęczenie. Wokół mnie kałuża potu pełna dzisiejszej satysfakcji.
Nie muszę dodawać, że to uczucie wyjątkowo mocno odczuwałem po pierwszym maratonie. Byłem nie najlepiej przygotowany, czas był niesatysfakcjonujący...ale przez kilka dni oprócz potwornego bólu rozpierała mnie satysfakcja, śniłem maraton, usatysfakcjonowany i szczęśliwy. Podczas kolejnych zawodów pojawiała się wraz z poprawianiem "życiówek", ale nie była już tak oszałamiająca. Zawsze potrafiłem znaleźć dziurę w całym.
Czy to właśnie pragnienie odczuwania popycha mnie ku wyzwaniom? Czy odpowiedzią na słabnące doznania, zupełnie jak w przypadku narkotyków, jest poszukiwanie coraz to trudniejszych biegów? Czy ultramaratony są odpowiedzią na to pytanie? Chyba tak właśnie jest. Im bardziej przesuwa się granica naszych możliwości, im dalej, szybciej i dłużej biegniemy, tym bardziej karkołomnych prób się podejmujemy. Ludzkie to.
Od paru miesięcy żyję myślą o UTMB. Koncentracja myśli na tym jednym, jedynym celu samego mnie zaskakuje. Nawet dzisiaj na zaledwie tydzień przed Biegiem Rzeźnika nie potrafię w pełni się na nim skupić, myśli lecą w Alpy. Niemal namacalnie odczuwam euforyczną satysfakcję, którą odczuję finiszując ulicami Chamonix, o ile będzie mi dane ukończyć bieg.
Za tydzień wbiegnę na wąski mostek w Ustrzykach Górnych. Znam to miejsce na pamięć. Już dwukrotnie było świadkiem mojego największego wzruszenia. Nie mogę się doczekać następnego.
Myślę o tym kończąc ostatni dzisiaj podbieg w pustym garażu. Czuję potworne zmęczenie. Wokół mnie kałuża potu pełna dzisiejszej satysfakcji.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno, albo jak kto woli dopust Boży. Ktoś mógłby pomyśleć, że coś znalazłem, albo wygrałem, albo przynajmniej coś co było zepsute uległo cudownej, samoczynnej naprawie. Otóż nie, otóż wprost przeciwnie. Zepsuło mi się. Kilka tygodni temu zepsuła mi się empetrójka, która wraz z wbudowanym radiem towarzyszyła mi zwykle podczas biegu. Wychodząc pamiętałem o niej częściej niż o sprzęcie pomiarowym i tylko nieco rzadziej niż o butach do biegania.
Jako, że mam jakoś ostatnio więcej wydatków niż przychodów, biegam więc bez słuchawek na uszach i myślę sobie, bo co innego można robić biegnąc?
W sobotę rano robiłem ostatnie, przed Biegiem Rzeźnika, długie wybieganie. Prawie 30 km. Wystarczająco długo by pomyśleć o wszystkim. O wszystkim, to znaczy o rzeczach ważnych i o tych zupełnie nieistotnych. I pomyślałem na przykład, że słuchając czegoś podczas biegu bywam bezmyślny. Biegnę, słucham, ślinię się trochę i tyle.
W kategorii - o dupie Maryni, bo o ważnych rzeczach dzisiaj nie będzie, rozmyślałem o upływającym czasie. Trzy minuty interwału- czas wlecze się niemiłosiernie tak jak kiedyś podczas lekcji matematyki. Teraz, podobnie jak kiedyś popędzam wskazówkę sekundnika siłą woli- szybciej, no szybciej. A czas wlecze się po prostu niemożliwie. Albo na trzydziestym ósmym kilometrze maratonu. Jeszcze tylko chwila, a ciągnie się jak tortura, leniwie i powoli. I te najlepsze momenty życia, które umykają nam w przerażającym tempie. Często nie zdążymy pomyśleć, a czas już odjeżdża jak te-że-we (TGV).
Wcale nie myślę o tym dlatego, że pomału zbliżam się do czterdziestki. Sporządziłem już listę plusów i zaczynają przeważać w moich myślach nad minusami.
Jako, że mam jakoś ostatnio więcej wydatków niż przychodów, biegam więc bez słuchawek na uszach i myślę sobie, bo co innego można robić biegnąc?
W sobotę rano robiłem ostatnie, przed Biegiem Rzeźnika, długie wybieganie. Prawie 30 km. Wystarczająco długo by pomyśleć o wszystkim. O wszystkim, to znaczy o rzeczach ważnych i o tych zupełnie nieistotnych. I pomyślałem na przykład, że słuchając czegoś podczas biegu bywam bezmyślny. Biegnę, słucham, ślinię się trochę i tyle.
W kategorii - o dupie Maryni, bo o ważnych rzeczach dzisiaj nie będzie, rozmyślałem o upływającym czasie. Trzy minuty interwału- czas wlecze się niemiłosiernie tak jak kiedyś podczas lekcji matematyki. Teraz, podobnie jak kiedyś popędzam wskazówkę sekundnika siłą woli- szybciej, no szybciej. A czas wlecze się po prostu niemożliwie. Albo na trzydziestym ósmym kilometrze maratonu. Jeszcze tylko chwila, a ciągnie się jak tortura, leniwie i powoli. I te najlepsze momenty życia, które umykają nam w przerażającym tempie. Często nie zdążymy pomyśleć, a czas już odjeżdża jak te-że-we (TGV).
Wcale nie myślę o tym dlatego, że pomału zbliżam się do czterdziestki. Sporządziłem już listę plusów i zaczynają przeważać w moich myślach nad minusami.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Denerwuję się. A może to adrenalina? Czuję krew uderzającą w tętnice, serce bije jakby głośniej. Przecież jeszcze nie czas na nerwy, zostało go całkiem sporo.
Wstałem dzisiaj trochę za wcześnie pozostawiając sobie zbyt wiele przestrzeni do wypełnienia myślami. Podobnie jak wczoraj i przedwczoraj i przedprzed... moją pierwszą poranną czynnością jest sprawdzenie prognozy pogody. Nerwowo wklepuję -Cisna. Oczywiście bez zmian. Czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? Bieszczadzkie szlaki spływają wodą. Po przebiegnięciu pierwszych dwudziestu zawodników, ścieżka zamieni się w pełne błocka koryto...A niech tam, już to przeżyliśmy, prawie dwa lata temu. Gdzieś mam to spisane...
Zapraszam do Krainy Deszczowców.
23 czerwca 2011, dzień ojca, Boże Ciało, Wandy, Zenona i Albina, Bieg Rzeźnika. Jedziemy do Cisnej. Wraz z Kamilem podejmujemy to wyzwanie. Nawet nie wiem czy podejmujemy w pełni świadomie i odpowiedzialnie. Nawet nie zarejestrowaliśmy się wcześniej, zrobimy to dopiero po przyjeździe. Decyzja została podjęta prawie w ostatniej chwili, już po powrocie Kamila z wyprawy w Himalaje. Osiem tysięcy metrów, stał tam na szczycie. Realizował marzenia. Właśnie po to tu obaj jesteśmy.
197X i 197Y. Łączy na jeden numer. Przez kilkanaście godzin będziemy nierozłączni. Fantastyczna idea, oby organizatorzy nigdy nie ulegli presji i pozostali wierni tej tradycji.
Pogoda zapowiada się istnie rzeźnicka. Na zmianę mży i pada.Szlaki są mokre, woda w potokach wezbrała. Nad szczytami unosi się mgła, wieje jak diabli.
Po kolacji szykujemy sprzęt i torby na przepaki w Cisnej i Smereku. Gorączka przedstartowa. Kładziemy się wcześnie, przed nami krótka, 4godzinna, nerwowa dżemka. Dzwoni budzik 24.50...1.30 startuje autobus do Komańczy. Na niebie widzimy gwiazdy, ale błyska i w oddali słychać grzmoty. 3.00 strzał z muszkietu, ruszamy. Chwilę później zaczyna mocno padać. Biegniemy. Przez chwilę zupełnie nieskutecznie omijam nagromadzoną wodę- kałuże, potoczki. Wkrótce przestaję zwracać uwagę na to gdzie stawiam przemoczone do ostatniej nitki i niemiłosiernie ubłocone buty. Na zbiegach lecimy jak wariaci Śmieję się na głos.
W Cisnej po 30 km przepak, myję nogi, zmieniam skarpetki, buty, koszulkę. Zupełnie niepotrzebnie. Po 20 min wyglądam i czuję się dokładnie tak samo jak wcześniej.
Do Smereka w okolicach 50 km docieramy przemoczeni i zmarznięci. Czas już znacznie poniżej limitu, przestaję się obawiać. Mamy ponad 3 godziny zapasu. Daję spokój przebieraniu. Jemy bułki. Wspaniale smakują po tych lepkich żelach, których mam już naprawdę dosyć.
Do postoju w Berehach docieramy w dobrej formie. Tu czeka na nas Tato. Strasznie przejęty i zdenerwowany. Staram się robić wszystko by go uspokoić, jest dobrze- powtarzam. Zabawa już się kończy, a my jesteśmy wciąż mocni. Wiem , że skończymy. To dodaje sił w niezrozumiały sposób.
Teraz to ostatnie piekielne podejście i ostatnie cierpienie na zbiegu. Potwornie boli. Tracimy dwie lub trzy pozycje.
Na metę docieramy po 12 godzinach i 24 minutach na 39 miejscu. Wbiegając na mostek w Ustrzykach Górnych czuję niemożliwą do opisania eksplozję emocji. Zaraz się rozpłaczę. Wycieram twarz. Udało się. Teraz muszę usiąść. Pieprzę rozciąganie, chce mi się piwa. Obiecywałem je sobie przez ostatnie trzy godziny. Chwilę później dostaję od taty wymarzony zimny napój. Prawie natychmiast po jego wypiciu gwałtownie zwracam Minie wiele godzin zanim mój organizm wróci do jako takiej równowagi. Mimo kiepskiego samopoczucia delektuję się chwilą, niech trwa jak najdłużej, niech nawet boli.
Tak pokochałem ultramaraton.
Jeszcze jeden dzień...
Wstałem dzisiaj trochę za wcześnie pozostawiając sobie zbyt wiele przestrzeni do wypełnienia myślami. Podobnie jak wczoraj i przedwczoraj i przedprzed... moją pierwszą poranną czynnością jest sprawdzenie prognozy pogody. Nerwowo wklepuję -Cisna. Oczywiście bez zmian. Czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? Bieszczadzkie szlaki spływają wodą. Po przebiegnięciu pierwszych dwudziestu zawodników, ścieżka zamieni się w pełne błocka koryto...A niech tam, już to przeżyliśmy, prawie dwa lata temu. Gdzieś mam to spisane...
Zapraszam do Krainy Deszczowców.
23 czerwca 2011, dzień ojca, Boże Ciało, Wandy, Zenona i Albina, Bieg Rzeźnika. Jedziemy do Cisnej. Wraz z Kamilem podejmujemy to wyzwanie. Nawet nie wiem czy podejmujemy w pełni świadomie i odpowiedzialnie. Nawet nie zarejestrowaliśmy się wcześniej, zrobimy to dopiero po przyjeździe. Decyzja została podjęta prawie w ostatniej chwili, już po powrocie Kamila z wyprawy w Himalaje. Osiem tysięcy metrów, stał tam na szczycie. Realizował marzenia. Właśnie po to tu obaj jesteśmy.
197X i 197Y. Łączy na jeden numer. Przez kilkanaście godzin będziemy nierozłączni. Fantastyczna idea, oby organizatorzy nigdy nie ulegli presji i pozostali wierni tej tradycji.
Pogoda zapowiada się istnie rzeźnicka. Na zmianę mży i pada.Szlaki są mokre, woda w potokach wezbrała. Nad szczytami unosi się mgła, wieje jak diabli.
Po kolacji szykujemy sprzęt i torby na przepaki w Cisnej i Smereku. Gorączka przedstartowa. Kładziemy się wcześnie, przed nami krótka, 4godzinna, nerwowa dżemka. Dzwoni budzik 24.50...1.30 startuje autobus do Komańczy. Na niebie widzimy gwiazdy, ale błyska i w oddali słychać grzmoty. 3.00 strzał z muszkietu, ruszamy. Chwilę później zaczyna mocno padać. Biegniemy. Przez chwilę zupełnie nieskutecznie omijam nagromadzoną wodę- kałuże, potoczki. Wkrótce przestaję zwracać uwagę na to gdzie stawiam przemoczone do ostatniej nitki i niemiłosiernie ubłocone buty. Na zbiegach lecimy jak wariaci Śmieję się na głos.
W Cisnej po 30 km przepak, myję nogi, zmieniam skarpetki, buty, koszulkę. Zupełnie niepotrzebnie. Po 20 min wyglądam i czuję się dokładnie tak samo jak wcześniej.
Do Smereka w okolicach 50 km docieramy przemoczeni i zmarznięci. Czas już znacznie poniżej limitu, przestaję się obawiać. Mamy ponad 3 godziny zapasu. Daję spokój przebieraniu. Jemy bułki. Wspaniale smakują po tych lepkich żelach, których mam już naprawdę dosyć.
Do postoju w Berehach docieramy w dobrej formie. Tu czeka na nas Tato. Strasznie przejęty i zdenerwowany. Staram się robić wszystko by go uspokoić, jest dobrze- powtarzam. Zabawa już się kończy, a my jesteśmy wciąż mocni. Wiem , że skończymy. To dodaje sił w niezrozumiały sposób.
Teraz to ostatnie piekielne podejście i ostatnie cierpienie na zbiegu. Potwornie boli. Tracimy dwie lub trzy pozycje.
Na metę docieramy po 12 godzinach i 24 minutach na 39 miejscu. Wbiegając na mostek w Ustrzykach Górnych czuję niemożliwą do opisania eksplozję emocji. Zaraz się rozpłaczę. Wycieram twarz. Udało się. Teraz muszę usiąść. Pieprzę rozciąganie, chce mi się piwa. Obiecywałem je sobie przez ostatnie trzy godziny. Chwilę później dostaję od taty wymarzony zimny napój. Prawie natychmiast po jego wypiciu gwałtownie zwracam Minie wiele godzin zanim mój organizm wróci do jako takiej równowagi. Mimo kiepskiego samopoczucia delektuję się chwilą, niech trwa jak najdłużej, niech nawet boli.
Tak pokochałem ultramaraton.
Jeszcze jeden dzień...
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Bieg Rzeźnika 11.18. Słaby jestem.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Połonina Caryńska, Połonina Caryńska... będzie mi się śniła przez pół roku. Golgota. Podejście rozpoczęliśmy na 20-tej pozycji w stawce. Czułem już kryzys, ale zbagatelizowałem konieczność wciągnięcia żelu lub choćby kilku rodzynek, kostki cukru, czegokolwiek. Jeszcze w lesie straciłem orientację gdzie jestem. Głowa pochylona. Wzrok wbity w czubki zabłoconych butów. Cicho i słabo szeptana mantra- lewa, prawa, lewa... Rafał kilkadziesiąt metrów z przodu, nie chciałem go zatrzymywać bo miał swoje problemy z blokującym się kolanem. Ruch w górę -ok, stanie lub schodzenie- potworny ból. Widziałem jak mocno napiera i czułem rozpacz. Jedyne co kontrolowałem to stoper. Pomału odbierał mi nadzieję na złamanie 11 godzin.
Jest tam takie miejsce, które jednych oszałamia pięknem- to ci, którzy mają jeszcze zapas energii, innych- tak jak mnie tym razem, załamuje, odbiera resztki odwagi, wysysa nadzieję. Tam wraz z końcem lasu, otwiera się widok na grzbiet połoniny i końcowe podejście. Nie jest najtrudniejsze technicznie, nie jest najbardziej sztywne. Jest ostatnie i mordercze.
Do Smereka wszystko szło jak z płatka. Od startu wyprzedzaliśmy kolejne drużyny. Zegarek przypominał o systematycznym jedzeniu- żel, banan, baton, żel, banan.... co godzinę porcja kalorii, nowych sił. Gps ze stoperem chłodziły głowę- czasy ok- trzymaliśmy równe tempo. Na drodze Mirka gdzie w zeszłym roku miałem kryzys dojechał do nas na rowerze Kamil. Pomogło mi to zająć głowę, która na tym etapie biegu dominuje nad wszystkim. Gadaliśmy trzy po trzy, głupoty, żarty... i nagle przepak- pięćdziesiąt km za nami. Całość drogowego odcinka pokonaliśmy biegiem.
Przed samą Cisną dopadły nas dziewczyny ze zwycięskiej ekipy- 30 km. W Smereku miały nad nami tylko 10 min przewagi, na mecie godzinę i osiemnaście minut. To pokazuje jak potężne było załamanie na Caryńskiej. Byłoby znacznie gorzej gdybym w końcu nie zaryzykował zjedzenia żelu. To było nieprawdopodobne doznanie. Prawie narkotyczne. Znienacka odzyskałem siły. Na przestrzeni kilku dwóch może trzech minut, kofeina i cukier zamieniły mnie z powłóczącego nogami łacha w Niemamocnego. Wróciła jasność myśli i celu, a co najważniejsze wola walki.
Kilka kilometrów, kilkanaście minut, zła decyzja logistyczna, chwilowa dekoncentracja- tylko i aż tyle może przesądzić o końcowym wyniku.
Meta w Ustrzykach, pomimo wszystko i tak jak poprzednio dała mi nieprawdopodobnie miłe doznania. Radość, wzruszenie i czysta satysfakcja- tak jest po pokonaniu ultramaratonu. Wierzę, że za każdym razem.
Porażka nie jest przeciwieństwem sukcesu, porażka jest jednym z elementów sukcesu- przeczytałem pisząc to.
Ostatecznie zajęliśmy 30te miejsce na 405 ekip. Czas 11 godzin 18 minut przed rokiem dałoby nam 18te miejsce.
Jest tam takie miejsce, które jednych oszałamia pięknem- to ci, którzy mają jeszcze zapas energii, innych- tak jak mnie tym razem, załamuje, odbiera resztki odwagi, wysysa nadzieję. Tam wraz z końcem lasu, otwiera się widok na grzbiet połoniny i końcowe podejście. Nie jest najtrudniejsze technicznie, nie jest najbardziej sztywne. Jest ostatnie i mordercze.
Do Smereka wszystko szło jak z płatka. Od startu wyprzedzaliśmy kolejne drużyny. Zegarek przypominał o systematycznym jedzeniu- żel, banan, baton, żel, banan.... co godzinę porcja kalorii, nowych sił. Gps ze stoperem chłodziły głowę- czasy ok- trzymaliśmy równe tempo. Na drodze Mirka gdzie w zeszłym roku miałem kryzys dojechał do nas na rowerze Kamil. Pomogło mi to zająć głowę, która na tym etapie biegu dominuje nad wszystkim. Gadaliśmy trzy po trzy, głupoty, żarty... i nagle przepak- pięćdziesiąt km za nami. Całość drogowego odcinka pokonaliśmy biegiem.
Przed samą Cisną dopadły nas dziewczyny ze zwycięskiej ekipy- 30 km. W Smereku miały nad nami tylko 10 min przewagi, na mecie godzinę i osiemnaście minut. To pokazuje jak potężne było załamanie na Caryńskiej. Byłoby znacznie gorzej gdybym w końcu nie zaryzykował zjedzenia żelu. To było nieprawdopodobne doznanie. Prawie narkotyczne. Znienacka odzyskałem siły. Na przestrzeni kilku dwóch może trzech minut, kofeina i cukier zamieniły mnie z powłóczącego nogami łacha w Niemamocnego. Wróciła jasność myśli i celu, a co najważniejsze wola walki.
Kilka kilometrów, kilkanaście minut, zła decyzja logistyczna, chwilowa dekoncentracja- tylko i aż tyle może przesądzić o końcowym wyniku.
Meta w Ustrzykach, pomimo wszystko i tak jak poprzednio dała mi nieprawdopodobnie miłe doznania. Radość, wzruszenie i czysta satysfakcja- tak jest po pokonaniu ultramaratonu. Wierzę, że za każdym razem.
Porażka nie jest przeciwieństwem sukcesu, porażka jest jednym z elementów sukcesu- przeczytałem pisząc to.
Ostatecznie zajęliśmy 30te miejsce na 405 ekip. Czas 11 godzin 18 minut przed rokiem dałoby nam 18te miejsce.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Przeczytałem ostatnio, że Bieg Rzeźnika to kaszka z mleczkiem. Pewien dosyć znany biegacz amator, stwierdził że trasa jest łatwa i mało wymagająca. Uważam, że takie stwierdzenia są absurdalne z dwóch powodów. Po pierwsze względny poziom trudności trasy zależy nie tylko od wieloletniego (lub przynajmniej kilkuletniego) przygotowania organizmu, co w oczywisty sposób czyni bieg bardzo trudnym dla krótko biegających, a łatwiejszy dla doświadczonych. Przede wszystkim zaś, trudność ta zależy od intensywności i zaangażowania w walkę z trasą. Dla porównania- dla kogoś z poziomu trzy godziny w maratonie, pokonanie tego dystansu w czasie czterech godzin może wydawać się zadaniem łatwym, podczas gdy zejście poniżej czasu dwóch godzin pięćdziesięciu minut- niemożliwe lub niezwykle trudne.
Drugim aspektem sprawy jest szkodliwość takich twierdzeń. Pod wpisem natychmiast pojawiły się głosy- "za rok atakuję, przekonałeś mnie" W tym roku wycofało się ponad 15% zgłoszonych do startu ekip. Były wśród nich pary złożone z bardzo doświadczonych i świetnie przygotowanych biegaczy. Nie da się również wykluczyć kontuzji. Większość rezygnujących to byli jednak ci źle przygotowani. Nie chcę tu zgrywać twardziela lub znawcy, mam jednak poczucie, że należy przestrzec przed pochopnym podejmowaniem wyzwania ultramaratonu. Trasa Biegu Rzeźnika nie jest łatwa, a bieg bywa rozgrywany w ekstremalnych warunkach pogodowych i przysłowiowa kaszka z mleczkiem to w wielu przypadkach w rzeczywistości skok z motyką na słońce.
Drugim aspektem sprawy jest szkodliwość takich twierdzeń. Pod wpisem natychmiast pojawiły się głosy- "za rok atakuję, przekonałeś mnie" W tym roku wycofało się ponad 15% zgłoszonych do startu ekip. Były wśród nich pary złożone z bardzo doświadczonych i świetnie przygotowanych biegaczy. Nie da się również wykluczyć kontuzji. Większość rezygnujących to byli jednak ci źle przygotowani. Nie chcę tu zgrywać twardziela lub znawcy, mam jednak poczucie, że należy przestrzec przed pochopnym podejmowaniem wyzwania ultramaratonu. Trasa Biegu Rzeźnika nie jest łatwa, a bieg bywa rozgrywany w ekstremalnych warunkach pogodowych i przysłowiowa kaszka z mleczkiem to w wielu przypadkach w rzeczywistości skok z motyką na słońce.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Dzisiaj niebiegowo. Mało w ostatnich dniach tego biegania, bo odpoczynek po Biegu Rzeźnika połączył się z odpoczynkiem przed sobotnim maratonem. W ten sposób odpoczywam podwójnie czyli znacznie szybciej niż bym to robił pojedynczo. Skoro tak łatwo przyszło mi wymyślenie sposobu na przyspieszenie regeneracji, muszę teraz wymyślić sposób na podwójnie szybkie trenowanie.
Wczoraj wieczorem zamiast normalnej o tej porze aktywności, włączyłem powtórkowy ESPN. I na co się nadziałem? Ano na Armstronga i Pantaniego. 12 etap TdFrance z 2000r - etap z Carpentras do szczytu Mont Ventoux. Kultowe starcie herosów. Magia i piękno rywalizacji, klasyka sportu w najpiękniejszym wydaniu. Oglądałem już kilka lub kilkanaście razy i za każdym razem gryzę palce. Podobnie było kilka dni później podczas 15 etapu. Znowu LA i Pirat, Pirat i LA- na zmianę. Zacięte, zalewane potem oczy i twarze wspaniałych, niezłomnych ludzi- sportowców.
Kilka lat później i kilka kolejnych zwycięstw w TdF Armstronga, powolna droga ku ostatecznemu upadkowi Marco Pantaniego. Ten ostatni gnębiony depresją po dyskwalifikacji i zakończeniu kariery sportowej w końcu odbiera sobie życie. Obaj skazani na banicję ze świata sportu. Czy ten świat stał się dzięki temu lepszy? Cały czas zadaję sobie to pytanie i niezależnie od wszystkich argumentów i okoliczności odpowiedź wciąż brzmi: nie.
Na temat oszustw Armstronga i innych powiedziano już wszystko. Tyle samo na temat hipokryzji ludzi, którzy przez całe lata znając prawdę, nie pozwolili jej wyjść na światło dzienne, chroniąc swoje interesy. Znam też życiorysy tych nielicznych, którzy za powiedzenie prawdy dostali okrutny rachunek. Byli szkalowani i wyśmiewani. Tracili środki do życia. Dzisiaj mało kto bije im brawo. Wszyscy biją w Armstronga równie mocno jak kiedyś go bronili. Wstrętna i okrutna potęga tłumu.
Wszystko to sprowokowało mnie do dalekiej, ale niezwykle aktualnej analogii. Mam nadzieję, że czytelnie to przedstawię.
Od miesięcy toczy się internetowo- medialny sąd nad Adamem Bieleckim. Jeden z najwybitniejszych Polskich, a może po prostu współczesnych himalaistów. Obrzucany oskarżeniami z tą samą zaciekłością z jaką wynoszony był wcześniej na piedestał chwały. Krytykowany przez tych, którzy nie mają pojęcia o czym mówią i przez tych, którzy wiedzą, ale muszą lub chcą znaleźć winnego. Ta nagonka nasila się bo już każdy chce dodać swoje trzy grosze. Okrutne oblicze anonimowych oskarżycieli. Sam nie pozwalam sobie na ocenę, prawo do niej daję tylko samemu Adamowi, niech sam rozstrzyga w swoim własnym sumieniu.
Gdzie analogia? Analogię stanowią zachowania ludzkie wobec nich. Te pochlebne i w następnej sekundzie nieumiarkowanie krytyczne. Przestałem już czytać komentarze internautów i sam staram się nie ferować wyroków namawiając innych do większej powściągliwości.
Wczoraj wieczorem zamiast normalnej o tej porze aktywności, włączyłem powtórkowy ESPN. I na co się nadziałem? Ano na Armstronga i Pantaniego. 12 etap TdFrance z 2000r - etap z Carpentras do szczytu Mont Ventoux. Kultowe starcie herosów. Magia i piękno rywalizacji, klasyka sportu w najpiękniejszym wydaniu. Oglądałem już kilka lub kilkanaście razy i za każdym razem gryzę palce. Podobnie było kilka dni później podczas 15 etapu. Znowu LA i Pirat, Pirat i LA- na zmianę. Zacięte, zalewane potem oczy i twarze wspaniałych, niezłomnych ludzi- sportowców.
Kilka lat później i kilka kolejnych zwycięstw w TdF Armstronga, powolna droga ku ostatecznemu upadkowi Marco Pantaniego. Ten ostatni gnębiony depresją po dyskwalifikacji i zakończeniu kariery sportowej w końcu odbiera sobie życie. Obaj skazani na banicję ze świata sportu. Czy ten świat stał się dzięki temu lepszy? Cały czas zadaję sobie to pytanie i niezależnie od wszystkich argumentów i okoliczności odpowiedź wciąż brzmi: nie.
Na temat oszustw Armstronga i innych powiedziano już wszystko. Tyle samo na temat hipokryzji ludzi, którzy przez całe lata znając prawdę, nie pozwolili jej wyjść na światło dzienne, chroniąc swoje interesy. Znam też życiorysy tych nielicznych, którzy za powiedzenie prawdy dostali okrutny rachunek. Byli szkalowani i wyśmiewani. Tracili środki do życia. Dzisiaj mało kto bije im brawo. Wszyscy biją w Armstronga równie mocno jak kiedyś go bronili. Wstrętna i okrutna potęga tłumu.
Wszystko to sprowokowało mnie do dalekiej, ale niezwykle aktualnej analogii. Mam nadzieję, że czytelnie to przedstawię.
Od miesięcy toczy się internetowo- medialny sąd nad Adamem Bieleckim. Jeden z najwybitniejszych Polskich, a może po prostu współczesnych himalaistów. Obrzucany oskarżeniami z tą samą zaciekłością z jaką wynoszony był wcześniej na piedestał chwały. Krytykowany przez tych, którzy nie mają pojęcia o czym mówią i przez tych, którzy wiedzą, ale muszą lub chcą znaleźć winnego. Ta nagonka nasila się bo już każdy chce dodać swoje trzy grosze. Okrutne oblicze anonimowych oskarżycieli. Sam nie pozwalam sobie na ocenę, prawo do niej daję tylko samemu Adamowi, niech sam rozstrzyga w swoim własnym sumieniu.
Gdzie analogia? Analogię stanowią zachowania ludzkie wobec nich. Te pochlebne i w następnej sekundzie nieumiarkowanie krytyczne. Przestałem już czytać komentarze internautów i sam staram się nie ferować wyroków namawiając innych do większej powściągliwości.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Podobnie jak większość Polaków, przez lata byłem wiernym fanem skoków narciarskich. Oczywiście to za sprawą sukcesów Adama Małysza. Nie o wielkim mistrzu i jego sukcesach będę jednak pisać, a o warunkach atmosferycznych. Co ma Adam Małysz do warunków atmosferycznych? Oto moje najbliższe skojarzenie. Po nieudanych zawodach, pytany lub proszony o analizę na gorąco przez dziennikarza Adam, zwykł był mówić- "waruneczki" i dalej pojawiało się w zależności od okoliczności przyrody- a) zawiało mi w plecy, b) napadało mi na tory lub c) zawiało rywalom pod narty, a mi niestety w plecy i do tego w tory napadało.
Nie piszę tego po to by w jakikolwiek sposób naśmiewać się z Adama Małysza lub Boże broń go dyskredytować. Te Adamowe "waruneczki" są dla mnie sportowym wariantem przysłowiowego rąbka u spódnicy. Wszystkim nam zdarza się czasem szukać przyczyn porażki lub choćby kiepskiego lub gorszego od oczekiwań startu.
W sobotę odbył się Pierwszy Maraton Lubelski. Nie tylko nie był moim startem docelowym, ale wbił mi się w kalendarz w sposób nie do pogodzenia z formą i jak się okazało także możliwościami i ograniczeniami organizmu. Dlaczego pomimo tego wziąłem w nim udział? Otóż chciałem być jego częścią choćby w najmniejszy możliwy sposób. Za wszelką cenę bo Lublin to moje miasto i chociaż nie przyczyniłem się do powstania idei Maratonu Lubelskiego jestem, czuję się częścią lubelskiej społeczności biegowej. Chciałem dać temu wyraz biegnąc. Ponadto już kilka miesięcy temu postanowiłem, że skoro tydzień wcześniej wystartuję w ultramaratonie górskim, który będzie kosztował mnie mnóstwo sił, pobiegnę drepcząc spokojnie. Miałem pomóc debiutantowi, którego przygotowałem do startu. Wtedy pojawił się pomysł poprowadzenia całej grupy. Czas - 4 godziny.
W tempie 5minut 40 sekund na kilometr czuję się jak ryba w wodzie. Mogę tak biec godzinami lub jak to w myślach określiłem "w nocy, o północy". Sądziłem też, że mam ogromny zapas sił, który pozwoli mi zatroszczyć się o innych, dopingować ich, motywować do wysiłku.
W sobotę wieczorem mogłem powiedzieć tylko- waruneczki... , nie dość, że zawiało w plecy to jeszcze nasypało w tory. Sił na bardzo równy bieg wystarczyło mi do 27 km. Tam czując, że za chwilę wyląduję w karetce, oddałem czapkę z balonem i stoper mocnemu tego dnia koledze i stanąłem.
Do mety dotarłem niesiony wyrzutami sumienia zająca upadłego i z przekonaniem, że jednak nie regeneruję się dwa razy szybciej, jednocześnie odpoczywając po jednym biegu i przed kolejnym. Ech, waruneczki- ten cholerny upał i dziesiątki podbiegów w żaden sposób nie usprawiedliwiają jednak głupoty.
Nie piszę tego po to by w jakikolwiek sposób naśmiewać się z Adama Małysza lub Boże broń go dyskredytować. Te Adamowe "waruneczki" są dla mnie sportowym wariantem przysłowiowego rąbka u spódnicy. Wszystkim nam zdarza się czasem szukać przyczyn porażki lub choćby kiepskiego lub gorszego od oczekiwań startu.
W sobotę odbył się Pierwszy Maraton Lubelski. Nie tylko nie był moim startem docelowym, ale wbił mi się w kalendarz w sposób nie do pogodzenia z formą i jak się okazało także możliwościami i ograniczeniami organizmu. Dlaczego pomimo tego wziąłem w nim udział? Otóż chciałem być jego częścią choćby w najmniejszy możliwy sposób. Za wszelką cenę bo Lublin to moje miasto i chociaż nie przyczyniłem się do powstania idei Maratonu Lubelskiego jestem, czuję się częścią lubelskiej społeczności biegowej. Chciałem dać temu wyraz biegnąc. Ponadto już kilka miesięcy temu postanowiłem, że skoro tydzień wcześniej wystartuję w ultramaratonie górskim, który będzie kosztował mnie mnóstwo sił, pobiegnę drepcząc spokojnie. Miałem pomóc debiutantowi, którego przygotowałem do startu. Wtedy pojawił się pomysł poprowadzenia całej grupy. Czas - 4 godziny.
W tempie 5minut 40 sekund na kilometr czuję się jak ryba w wodzie. Mogę tak biec godzinami lub jak to w myślach określiłem "w nocy, o północy". Sądziłem też, że mam ogromny zapas sił, który pozwoli mi zatroszczyć się o innych, dopingować ich, motywować do wysiłku.
W sobotę wieczorem mogłem powiedzieć tylko- waruneczki... , nie dość, że zawiało w plecy to jeszcze nasypało w tory. Sił na bardzo równy bieg wystarczyło mi do 27 km. Tam czując, że za chwilę wyląduję w karetce, oddałem czapkę z balonem i stoper mocnemu tego dnia koledze i stanąłem.
Do mety dotarłem niesiony wyrzutami sumienia zająca upadłego i z przekonaniem, że jednak nie regeneruję się dwa razy szybciej, jednocześnie odpoczywając po jednym biegu i przed kolejnym. Ech, waruneczki- ten cholerny upał i dziesiątki podbiegów w żaden sposób nie usprawiedliwiają jednak głupoty.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Będzie krótko bo muszę lecieć na obiad. Mój oszalały metabolizm woła o punktualność, nierzadko zastępując zegarek. Będzie również niejako na zamówienie. Na zamówienie chwili i na zamówienie wspominanego wcześniej biegacza, maratończyka- spełnionego debiutanta.
Do maratonu przygotowujemy się całymi miesiącami. Biorąc pod uwagę dynamikę klimatu, trenujemy w najdziwniejszych warunkach- w śniegu, błocie pośniegowym, dziurach polodowcowych, potem w deszczu i wreszcie pojawiającym się tydzień po roztopach upale. Maratończyk ma zawsze coś do zrobienia, nie wolno mu chorować, wyjeżdżać na wakacje. Ma trenować ignorując potrzeby najbliższych i narażając się na ciągłe docinki, że żyje samym bieganiem. Oprócz treningu maratończyk nie dojada- żeby dobrze ważyć, nie chodzi na imprezy- żeby dobrze sypiać i tak dalej i tak dalej. Co wyłania się z tego o czym piszę? Wyłania się skupienie na celu.
Całymi miesiącami przygotowujemy się do startu w maratonie i ...wreszcie nadchodzi ten dzień. Biegniemy. Realizujemy własne założenia lub z jakiejś przyczyny nam się to nie udaje. W każdym razie nadchodzi dzień po. I co? No właśnie, PUSTKA. Uczucie radości lub smutku szybko mija i pustka zaczyna się panoszyć. Jedni nazywają to smutkiem biegacza inni po maratońską depresją. Ja nazywam to zwyczajnie czarną dziurą. Wsysa nas, opanowuje coraz bardziej, z każdym dniem odpoczynku, czy jak kto woli roztrenowania lub regeneracji. Trudno sobie z tym uczuciem poradzić. I co począć?
Mam na to prostą receptę. Natychmiast zaczynam planować. Trochę w tajemnicy bo przecież bliscy odetchnęli, że wróci poczucie względnej normalności, ale pomału zaczynam knuć biegowy plan.
Wczoraj wyszedłem na pierwsze po dwudniowej przerwie bieganie i jakoś tak mnie poniosło. Biegłem sobie knując biegowy plan i przebiegłem, przerwany dwoma łykami piwa i krótką pogadanką z innymi wessanymi w czarną dziurę biegaczami, półmaraton. Dokładnie 21km 100m. Szybko.
Do maratonu przygotowujemy się całymi miesiącami. Biorąc pod uwagę dynamikę klimatu, trenujemy w najdziwniejszych warunkach- w śniegu, błocie pośniegowym, dziurach polodowcowych, potem w deszczu i wreszcie pojawiającym się tydzień po roztopach upale. Maratończyk ma zawsze coś do zrobienia, nie wolno mu chorować, wyjeżdżać na wakacje. Ma trenować ignorując potrzeby najbliższych i narażając się na ciągłe docinki, że żyje samym bieganiem. Oprócz treningu maratończyk nie dojada- żeby dobrze ważyć, nie chodzi na imprezy- żeby dobrze sypiać i tak dalej i tak dalej. Co wyłania się z tego o czym piszę? Wyłania się skupienie na celu.
Całymi miesiącami przygotowujemy się do startu w maratonie i ...wreszcie nadchodzi ten dzień. Biegniemy. Realizujemy własne założenia lub z jakiejś przyczyny nam się to nie udaje. W każdym razie nadchodzi dzień po. I co? No właśnie, PUSTKA. Uczucie radości lub smutku szybko mija i pustka zaczyna się panoszyć. Jedni nazywają to smutkiem biegacza inni po maratońską depresją. Ja nazywam to zwyczajnie czarną dziurą. Wsysa nas, opanowuje coraz bardziej, z każdym dniem odpoczynku, czy jak kto woli roztrenowania lub regeneracji. Trudno sobie z tym uczuciem poradzić. I co począć?
Mam na to prostą receptę. Natychmiast zaczynam planować. Trochę w tajemnicy bo przecież bliscy odetchnęli, że wróci poczucie względnej normalności, ale pomału zaczynam knuć biegowy plan.
Wczoraj wyszedłem na pierwsze po dwudniowej przerwie bieganie i jakoś tak mnie poniosło. Biegłem sobie knując biegowy plan i przebiegłem, przerwany dwoma łykami piwa i krótką pogadanką z innymi wessanymi w czarną dziurę biegaczami, półmaraton. Dokładnie 21km 100m. Szybko.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Upał. Dla mnie szczególna niedogodność podczas podejmowania jakiegokolwiek wysiłku fizycznego, zwłaszcza podczas biegania. Ruszający się, rozgrzany, nieomal płynący asfalt. Co kilka minut zmienia się wymalowana na jezdni białą farbą liczba: 13, 14, 15... Już się nie pocę, nie mogę też się napić. Spodenki i koszulka oznaczone falami zaschniętej soli. Tylko w butach ciągle chlupie.
W ten lejący skwarem dzień jest jedno miejsce, gdzie panuje chłód. Las. Działa jak wielki termos, ciągle jeszcze trzyma chłód poprzedniego tygodnia. W lesie błyskawicznie mija zmęczenie, rosną skrzydła, wbrew wcześniejszym planom- mknę. Od wczoraj aż do końca upałów rzucam asfalt i nie wychylam nosa z lasu. Zniosę całe robactwo świata. Jedyny wyjątek zrobię dla bieżni mechanicznej, koło której od kilku dni stoi ogromny wentylator.
Od jutra zaczynam mechaniczną wspinaczkę. Już tylko 78 dni...
W ten lejący skwarem dzień jest jedno miejsce, gdzie panuje chłód. Las. Działa jak wielki termos, ciągle jeszcze trzyma chłód poprzedniego tygodnia. W lesie błyskawicznie mija zmęczenie, rosną skrzydła, wbrew wcześniejszym planom- mknę. Od wczoraj aż do końca upałów rzucam asfalt i nie wychylam nosa z lasu. Zniosę całe robactwo świata. Jedyny wyjątek zrobię dla bieżni mechanicznej, koło której od kilku dni stoi ogromny wentylator.
Od jutra zaczynam mechaniczną wspinaczkę. Już tylko 78 dni...
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
- bmejsi
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 388
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 20:54
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: 3.32
Zły
Zły wisi w zielonej klatce zawieszonej 7-8 metrów nad ziemią. Tą klatkę tworzy korona lasu, o tej porze roku gęsta i splątana. W zasadzie Zły nie wisi, bo nic go z niczym nie łączy, nie ma też skrzydeł, to się raczej nazywa- lewituje. Zły lewituje więc, usiłując dojrzeć, co dokładnie leży na leśnej ścieżce poniżej.
6.30 sobota- zanim zadzwoni jestem już na nogach. Szybka przekąska, łyk lepkiej, słodzonej herbaty, dwukrotne mycie zębów i jestem już gotowy do wyjścia. Kładę się jednak do łóżka. Lubię wychodzić o wcześniej zaplanowanej godzinie. 10 minut później znowu na nogach... Cholera, minuta spóźnienia, sześćdziesiąt sekund, nie lubię się spóźniać.
Zły? Dlaczego właśnie taki?...Wiszącego nad ziemią Złego określa świadomość bytu, istnienia- tu i teraz. Byt, nie wspomnienie lub wyobrażenie. Byt egoisty i egocentryka. Egocentryzm pochodzi w prostej linii od inteligencji. Oprócz wpatrzenia w siebie i odrobiny narcyzmu, niesie w sobie poczucie wyższości intelektualnej i szczyptę pogardy dla reszty ludzkości.
7.16 - Wbiegam do lasu. Znowu 60 sekund spóźnienia. Czy ta minuta będzie mnie prześladować przez cały dzień? To chwila zawahania przy wyborze butów. Bez sensu. I tak, jak zawsze kiedy biegnę do lasu, sięgnąłem po Cascadie. Nie biegnie mi się najlepiej. W ustach wciąż czuję posmak alkoholu wypitego podczas wczorajszej imprezy. Irytuje mnie to odbierając przyjemność. Mam nadzieję, że zanim wbiegnę na drugą, z zaplanowanych na dzisiaj trzech ośmio i półkilometrowych pętli, zmęczenie i pragnienie zabiją niesmak.
Zły chciałby biegać szybciej. Mimo ogromnej determinacji i zapału brakuje mu jednak iskry Bożej. Otrzymał tylko jedną iskrę i powędrowała ona wprost do jego mózgu, rozświetlając go myślą. Oczywiście mając możliwość wyboru, Zły nie wybrałby inaczej. Woli być bystry, a nie szybki. Zbliżając się do czterdziestki, trzeźwo ocenia, że z szybkiego biegania nie tylko trudno się utrzymać, ale także, prawdopodobnie miałby już to szybkie bieganie za sobą. To aksjomat-w normalnych okolicznościach ciało zawodzi nas jako pierwsze. Krzywa wyznaczająca ludzką sprawność, przebiegająca w funkcji życia opada zbyt szybko.
7.50 - Pod koniec pierwszego okrążenia, już prawie wybiegając z lasu, nieomalże wpadam na kilku nastolatków i psa .Siedzą przysypiając z pochylonymi głowami wokół wygasłego ogniska. Naokoło pełno śmieci, butelki po wódce i piwie, puste reklamówki, opakowania. Czuję jak ogarnia mnie wściekłość, zostawią to wszystko. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zwalniam i rzucam w ich kierunku ostro- posprzątajcie to!
Zły myśli o myśli. Myśl ożywa dopiero wtedy kiedy zostaje spisana, do tego momentu pozostając zupełnie bezużyteczną. Dopiero spisana otrzymuje swój kształt i wyraz, zupełnie jak dusza połączona z ciałem. Zły odrywa się od własnych myśli kierując uwagę ku temu czemuś, tam w dole. Wygląda to na ciało ludzkie. Leży nieruchomo już strasznie długo. Ile dokładnie? No właśnie tego Zły nie jest w stanie w żaden sposób stwierdzić, podobnie jak tego, od jak dawna sam tu wisi i rozmyśla. Hmm, na takiego co pije do nieprzytomności to on raczej nie wygląda.
8.41- Jakoś wolno wyszło, albo po raz kolejny pomyliłem drogę . Kończę drugie okrążenie. Dominującym staje się uczucie zmęczenia. Nie przyspieszam już na podbiegach. W nogach znajome uczucie ciężkości. Pomimo tego czuję się szczęśliwy. Niesmak w ustach ustąpił miejsca pragnieniu. Do miejsca w którym ich spotkałem dobiegam już bez uczucia gniewu. Szkoda nerwów, niczego to nie zmieni. Pozbieram to później, kończąc bieg i wyrzucę do worka niespełna kilometr dalej. Nagle czuję potężne uderzenie w łydkę i wraz z nim potworny ból mięśnia. Zajęty własnymi myślami nie zauważyłem atakującego zwierzęcia. Teraz kątem oka rozpoznaję wcześniej widzianego przy ognisku psa. Chwilę później widzę śmigający w stronę głowy koniec kija. Ból mija natychmiast.
Zły czuje powiew zimna na skórze, włosy wstają na przedramionach, w ustach w mgnieniu oka wysycha ślina. Rozpoznaje koszulkę tego tam na dole. To zupełnie nieprawdopodobne, ale jestem tu teraz i jednocześnie tam na dole. Wokół cisza. Czy tak właśnie wygląda mój własny koniec? Tak marnie, egoistycznie, bezsensownie i niepotrzebnie? Zły nie znajdzie odpowiedzi, nie ma jej, nikt nie zapisze myśli.
Zły wisi w zielonej klatce zawieszonej 7-8 metrów nad ziemią. Tą klatkę tworzy korona lasu, o tej porze roku gęsta i splątana. W zasadzie Zły nie wisi, bo nic go z niczym nie łączy, nie ma też skrzydeł, to się raczej nazywa- lewituje. Zły lewituje więc, usiłując dojrzeć, co dokładnie leży na leśnej ścieżce poniżej.
6.30 sobota- zanim zadzwoni jestem już na nogach. Szybka przekąska, łyk lepkiej, słodzonej herbaty, dwukrotne mycie zębów i jestem już gotowy do wyjścia. Kładę się jednak do łóżka. Lubię wychodzić o wcześniej zaplanowanej godzinie. 10 minut później znowu na nogach... Cholera, minuta spóźnienia, sześćdziesiąt sekund, nie lubię się spóźniać.
Zły? Dlaczego właśnie taki?...Wiszącego nad ziemią Złego określa świadomość bytu, istnienia- tu i teraz. Byt, nie wspomnienie lub wyobrażenie. Byt egoisty i egocentryka. Egocentryzm pochodzi w prostej linii od inteligencji. Oprócz wpatrzenia w siebie i odrobiny narcyzmu, niesie w sobie poczucie wyższości intelektualnej i szczyptę pogardy dla reszty ludzkości.
7.16 - Wbiegam do lasu. Znowu 60 sekund spóźnienia. Czy ta minuta będzie mnie prześladować przez cały dzień? To chwila zawahania przy wyborze butów. Bez sensu. I tak, jak zawsze kiedy biegnę do lasu, sięgnąłem po Cascadie. Nie biegnie mi się najlepiej. W ustach wciąż czuję posmak alkoholu wypitego podczas wczorajszej imprezy. Irytuje mnie to odbierając przyjemność. Mam nadzieję, że zanim wbiegnę na drugą, z zaplanowanych na dzisiaj trzech ośmio i półkilometrowych pętli, zmęczenie i pragnienie zabiją niesmak.
Zły chciałby biegać szybciej. Mimo ogromnej determinacji i zapału brakuje mu jednak iskry Bożej. Otrzymał tylko jedną iskrę i powędrowała ona wprost do jego mózgu, rozświetlając go myślą. Oczywiście mając możliwość wyboru, Zły nie wybrałby inaczej. Woli być bystry, a nie szybki. Zbliżając się do czterdziestki, trzeźwo ocenia, że z szybkiego biegania nie tylko trudno się utrzymać, ale także, prawdopodobnie miałby już to szybkie bieganie za sobą. To aksjomat-w normalnych okolicznościach ciało zawodzi nas jako pierwsze. Krzywa wyznaczająca ludzką sprawność, przebiegająca w funkcji życia opada zbyt szybko.
7.50 - Pod koniec pierwszego okrążenia, już prawie wybiegając z lasu, nieomalże wpadam na kilku nastolatków i psa .Siedzą przysypiając z pochylonymi głowami wokół wygasłego ogniska. Naokoło pełno śmieci, butelki po wódce i piwie, puste reklamówki, opakowania. Czuję jak ogarnia mnie wściekłość, zostawią to wszystko. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zwalniam i rzucam w ich kierunku ostro- posprzątajcie to!
Zły myśli o myśli. Myśl ożywa dopiero wtedy kiedy zostaje spisana, do tego momentu pozostając zupełnie bezużyteczną. Dopiero spisana otrzymuje swój kształt i wyraz, zupełnie jak dusza połączona z ciałem. Zły odrywa się od własnych myśli kierując uwagę ku temu czemuś, tam w dole. Wygląda to na ciało ludzkie. Leży nieruchomo już strasznie długo. Ile dokładnie? No właśnie tego Zły nie jest w stanie w żaden sposób stwierdzić, podobnie jak tego, od jak dawna sam tu wisi i rozmyśla. Hmm, na takiego co pije do nieprzytomności to on raczej nie wygląda.
8.41- Jakoś wolno wyszło, albo po raz kolejny pomyliłem drogę . Kończę drugie okrążenie. Dominującym staje się uczucie zmęczenia. Nie przyspieszam już na podbiegach. W nogach znajome uczucie ciężkości. Pomimo tego czuję się szczęśliwy. Niesmak w ustach ustąpił miejsca pragnieniu. Do miejsca w którym ich spotkałem dobiegam już bez uczucia gniewu. Szkoda nerwów, niczego to nie zmieni. Pozbieram to później, kończąc bieg i wyrzucę do worka niespełna kilometr dalej. Nagle czuję potężne uderzenie w łydkę i wraz z nim potworny ból mięśnia. Zajęty własnymi myślami nie zauważyłem atakującego zwierzęcia. Teraz kątem oka rozpoznaję wcześniej widzianego przy ognisku psa. Chwilę później widzę śmigający w stronę głowy koniec kija. Ból mija natychmiast.
Zły czuje powiew zimna na skórze, włosy wstają na przedramionach, w ustach w mgnieniu oka wysycha ślina. Rozpoznaje koszulkę tego tam na dole. To zupełnie nieprawdopodobne, ale jestem tu teraz i jednocześnie tam na dole. Wokół cisza. Czy tak właśnie wygląda mój własny koniec? Tak marnie, egoistycznie, bezsensownie i niepotrzebnie? Zły nie znajdzie odpowiedzi, nie ma jej, nikt nie zapisze myśli.
I ran. I ran until my muscles burned and my veins pumped battery acid. Then I ran some more.
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659
komentarze do bloga viewtopic.php?f=28&t=33659