No i dupa.
Boli.
::
Dzisiaj byłam mobilną fabryką kortyzolu.
Przebiegłam pięćset metrów w tempie 7:30 i dobiegłam do świateł. Czerwone. Jak zwykle czerwone. Postarzałam się o milion lat czekając na zmianę i kiedy doczekawszy się, ruszyłam z kopyta, zawisłam w pół kroku na napiętej smyczy. Pies robi kupę. Acha. Cudownie. Bo jak czekaliśmy pół wieku na czerwonym to nie mógł. Załatwianie się i sprzątanie zajęło dokładnie trwającą zmianę zielonego. Kwitniemy znowu. Patrzymy na siebie. Purpurowy, świetlny ludek i purpurowa ja. Zielone. Biegniemy. Skręt z przejścia na ścieżkę, po trawie, przez piach. Jest miękko. Jest dobrze. Nie boli.
Grzeję w trzecim zakresie przez chaszcze, wprawiam w ruch wijącą się między nimi ścieżkę i przez chwilę tracę widoczność, otulona osobistą, mikro burzą piaskową. Podkręcam tempo. 7:20. Jak strzała wypadamy na otwartą polanę.
Jedno oko niebieskie. Jedno brązowe. Oba w Rudego wpatrzone. Mój się jeży. Tamten się jeży. Obnażają kły. Kuź!wa! Wyrywam słuchawki z uszu i drę się na cały głos:
- Halo!!! Czyj to husky!?
Nikogo.
Podchodzą do siebie, tamten zaczyna krążyć wokół nas. Mój stoi nieruchomo. Bojowe irokezy między łopatkami. Pochylone nisko łby. Staram się delikatnie zluzować smycz, zniwelować napięcie, mogące wyzwolić w Rudym chęć ataku. Dostrzegam właściciela ze smyczą w ręku sekundę przed tym, jak końcówka mojej smyczy zamienia się w kłębowisko rudo-srebrnej sierści. Przekrzykując charkot i warczenie pytam:
- Pies czy suka?!
- Suka.
Uff. A więc się bawią.
- Właśnie próbuję ją złapać - chichocze głupkowato koleś, próbując bezskutecznie chwycić za kark swojego psa - Choć tu! Choć tutaj!
Suka ma go gdzieś, a ja odstawiam na środku polany darmowy pokaz tańca z szarfą zakończoną dwukolorową, futrzaną kulą. Bawią się na ostro, więc cierpliwie czekam, aż facet dopnie swego, bojąc się, że próba przyciągnięcia psa do siebie zamieni beztroską zabawę w krwawą jatkę. W porządku, husky złapany, mój tylko zziajany. Wszyscy szczęśliwi. Można biec.
Kolejny nawrót i turlamy się wąską ścieżynką wzdłuż nieczynnego nasypu kolejowego.
Pełen wigoru, psi kuper podskakuje przede mną, nadając nieśpieszne tempo. Raz, dwa, raz, dwa, raz dwa. Nad kuprem, rytmicznie, majta się ruda kita. Na moment przesłaniam oczy ręką, wycierając z czoła pot. I nagle...good God! Jak w Matrixie, widzę to w zwolnionym tempie...mój pies...mój bojący się wody pies...mój panicznie bojący się wody pies...wykonuje skok...nie, to nie skok...mój panicznie bojący się wody pies, nagle wybija się sprężyście w powietrze, wykonuje długi, piękny i czysty lot, po czym, robi wielkie, zamaszyste SPLASH! Prosto w szambo wypełniające biegnący wzdłuż nasypu rów. I znów, jak w jakimś upiornym slow motion prosto z horroru, widzę, jak wynurza się z tego bagna ruda, zadowolona z siebie morda, i widzę, jak zwisa z niej, przyklejona do ucha reklamówka. I jeszcze coś. Nie chcę wiedzieć co.
I tak sobie szłam. Grubiutka, w o dwa numery za małych ciuszkach, purpurowa na twarzy i utykająca na jedną nogę kaleka. I tak mnie mijali. Obcy. Znajomi. Sąsiedzi. I tak widziałam. Że nie mogą się zdecydować. Na co najpierw patrzeć. Na mnie? Czy na tą cuchnącą szambem kreaturę radośnie podrygującą na końcówce mojej smyczy?
I teraz siedzę i czuję. Zapach mokrego psa. Bleh!
P.S. Murzynka się znalazła.