Aniad1312 Run 4 fun - not 4 records ;)
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
20 marca 2013
Dzisiaj miała być przerwa, ale zdążyłam zatęsknić, więc nie było.
Bieg z serii BJL - Biegam Jak Lubię, czyli decyzje w trakcie.
Poleciałam nad zalew i wyszło na to, że wyszedł trening skakanka - ćwiczyłam skoczność - hop hop po śniegu. W sumie fajne takie odbijanie się od podłogi, tylko momentami tak przemielony ten śnieg był, że masakra. Się bałam, coby noga mi gdzieś sama nie wykręciła się.
I tym sposobem wskoczyło najpierw 6km po 5:37.
Potem padło na podbiegi. 15 setek z przerwą 30s, która była jednak ok 40s. Tempo zamulające, od 4:04 do 4:34, przeważnie pośrodku.
I powrót, już po ludzku, 4.2km: 5:19/ 4:49/ 4:56/ 4:48/ 200m po 6:06
Te 4:48 to miało być na schłodzenie Zdziwiłam się nieźle w domu patrząc na to co garminiak pokazał.
Parę ładnych tygodni temu przypomniało mi się coś, co chciałam wypróbować biegowo. Początkowo myślałam, że moje ucho mnie zmyliło wybierając to do mojej Oldies-Goldies Playlist, ale dzisiaj w końcu zdało egzamin.
Coś tam jeszcze miałam napisać, ale nie pamiętam już co
Dzisiaj miała być przerwa, ale zdążyłam zatęsknić, więc nie było.
Bieg z serii BJL - Biegam Jak Lubię, czyli decyzje w trakcie.
Poleciałam nad zalew i wyszło na to, że wyszedł trening skakanka - ćwiczyłam skoczność - hop hop po śniegu. W sumie fajne takie odbijanie się od podłogi, tylko momentami tak przemielony ten śnieg był, że masakra. Się bałam, coby noga mi gdzieś sama nie wykręciła się.
I tym sposobem wskoczyło najpierw 6km po 5:37.
Potem padło na podbiegi. 15 setek z przerwą 30s, która była jednak ok 40s. Tempo zamulające, od 4:04 do 4:34, przeważnie pośrodku.
I powrót, już po ludzku, 4.2km: 5:19/ 4:49/ 4:56/ 4:48/ 200m po 6:06
Te 4:48 to miało być na schłodzenie Zdziwiłam się nieźle w domu patrząc na to co garminiak pokazał.
Parę ładnych tygodni temu przypomniało mi się coś, co chciałam wypróbować biegowo. Początkowo myślałam, że moje ucho mnie zmyliło wybierając to do mojej Oldies-Goldies Playlist, ale dzisiaj w końcu zdało egzamin.
Coś tam jeszcze miałam napisać, ale nie pamiętam już co
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
21 marca 2013
Wszystkiego wiosennego!
Od wczoraj przywołuję wiosnę, w nadziei, że jednak...a może...
Ale chyba muszę dołożyć kwiatków, bo coś kiepsko mi idzie
Ok, to niech dzisiaj będzie inaczej ciut. Oczywiście bez złośliwości, a jedynie z życzliwości. A jakoś tak mi do głowy wpadło wiosennie
Wpis dedicated to Mimik
Godzina - 15:42
Przed biegiem - jakieś przysiady
Samopoczucie - spoko.
Jak na 3h snu (mea culpa, mea skleroza, mea ostatnia chwila rulez), to dałam radę przeżyć ten dzień, choć bałam się, że będzie ciężko, bo ja-niewyspana to jak ja-głodna, czyli zła
W trakcie biegu - raczej spoko
Po biegu - dużo spoko
SUMA
10.30km po 5:27/ tętna nie podaję, bo nie mierzę
1-5:39
2-5:39
3-5:47
4-5:43
5-5:33
6-5:37
7-5:35
8-5:17
9-4:47 (wiadukt)
10-4:52
0.300-5:18
Komentarz
Po wczorajszym masażu, podczas którego poczułam chyba wszystkie mięśnie w nogach jakie mam, trochę się obawiałam dzisiejszego treningu. W planach miałam interwały, ale że musiałam przysiedzieć w nocy nad papierkową robotą, o której kompletnie zapomniałam, a musiałam mieć na rano...Na dodatek nie mogłam usnąć, zimno strasznie, rano stopy prawie jak u yeti (w sensie że takie zimne, a nie włochate). No to czułam dzisiaj zmęczenie i zdecydowanie interwały nie należały do sfery moich pragnień
Nawet przez moment zastanawiałam się, czy w ogóle sobie odpuścić, ale jak poczułam z wyprzedzeniem, jak się będę czuć nie idąc i jak będę żałować, a przede wszystkim jak będę Wam zazdraszczać, to jednak przemogłam się i poszłam.
Stwierdziłam, że polecę nad zalew, ale trochę inną drogą. I na luzie. No i tak sobie biegłam cały czas, ze spokojem. Trochę na początku przymulona się czułam, ale tak w połowie zaczęło mi mijać. No i wiadukt jakoś sam wleciał tak szybko, choć nie bez lekkiego wysiłku.
Teraz najtrudniejszy moment, ale niech tam - jak szaleć, to bez kasku
Dieta
Początek jedzenia ok 5:45.
Czyli że śniadanie: 3 kromki chleba z wędliną, serem, twarożkiem i odrobiną dżemu
Potem do ok 12:30 - 2 kanapki, banan i ta mniejsza połowa drożdżówki z Maniackiej (bo tę większą zjadłam wczoraj w nagrodę za dzielność w trakcie masażu. Oczywiście ciacho w sobotę powędrowało do zamrażarki, tak więc świeżość była )
Obiad po biegu: pierogi szt. 7 i fura surówki, mały jogurt z mieszanką orzechów włoskich i musli.
Deser:parę orzechów i 3 kostki czekolady, z orzechami znów. I chyba zaraz paluszków ciut.
Koniec jedzenia: nie wiem kiedy będzie.
A jutro...
Pewnie te dzisiejsze interwały...
ps. za te jedzeniowe wyznania chyba się jakoś nagrodzę...bez stresu się nie obyło. a wiadomo, że co zawiera magnez?
Wszystkiego wiosennego!
Od wczoraj przywołuję wiosnę, w nadziei, że jednak...a może...
Ale chyba muszę dołożyć kwiatków, bo coś kiepsko mi idzie
Ok, to niech dzisiaj będzie inaczej ciut. Oczywiście bez złośliwości, a jedynie z życzliwości. A jakoś tak mi do głowy wpadło wiosennie
Wpis dedicated to Mimik
Godzina - 15:42
Przed biegiem - jakieś przysiady
Samopoczucie - spoko.
Jak na 3h snu (mea culpa, mea skleroza, mea ostatnia chwila rulez), to dałam radę przeżyć ten dzień, choć bałam się, że będzie ciężko, bo ja-niewyspana to jak ja-głodna, czyli zła
W trakcie biegu - raczej spoko
Po biegu - dużo spoko
SUMA
10.30km po 5:27/ tętna nie podaję, bo nie mierzę
1-5:39
2-5:39
3-5:47
4-5:43
5-5:33
6-5:37
7-5:35
8-5:17
9-4:47 (wiadukt)
10-4:52
0.300-5:18
Komentarz
Po wczorajszym masażu, podczas którego poczułam chyba wszystkie mięśnie w nogach jakie mam, trochę się obawiałam dzisiejszego treningu. W planach miałam interwały, ale że musiałam przysiedzieć w nocy nad papierkową robotą, o której kompletnie zapomniałam, a musiałam mieć na rano...Na dodatek nie mogłam usnąć, zimno strasznie, rano stopy prawie jak u yeti (w sensie że takie zimne, a nie włochate). No to czułam dzisiaj zmęczenie i zdecydowanie interwały nie należały do sfery moich pragnień
Nawet przez moment zastanawiałam się, czy w ogóle sobie odpuścić, ale jak poczułam z wyprzedzeniem, jak się będę czuć nie idąc i jak będę żałować, a przede wszystkim jak będę Wam zazdraszczać, to jednak przemogłam się i poszłam.
Stwierdziłam, że polecę nad zalew, ale trochę inną drogą. I na luzie. No i tak sobie biegłam cały czas, ze spokojem. Trochę na początku przymulona się czułam, ale tak w połowie zaczęło mi mijać. No i wiadukt jakoś sam wleciał tak szybko, choć nie bez lekkiego wysiłku.
Teraz najtrudniejszy moment, ale niech tam - jak szaleć, to bez kasku
Dieta
Początek jedzenia ok 5:45.
Czyli że śniadanie: 3 kromki chleba z wędliną, serem, twarożkiem i odrobiną dżemu
Potem do ok 12:30 - 2 kanapki, banan i ta mniejsza połowa drożdżówki z Maniackiej (bo tę większą zjadłam wczoraj w nagrodę za dzielność w trakcie masażu. Oczywiście ciacho w sobotę powędrowało do zamrażarki, tak więc świeżość była )
Obiad po biegu: pierogi szt. 7 i fura surówki, mały jogurt z mieszanką orzechów włoskich i musli.
Deser:parę orzechów i 3 kostki czekolady, z orzechami znów. I chyba zaraz paluszków ciut.
Koniec jedzenia: nie wiem kiedy będzie.
A jutro...
Pewnie te dzisiejsze interwały...
ps. za te jedzeniowe wyznania chyba się jakoś nagrodzę...bez stresu się nie obyło. a wiadomo, że co zawiera magnez?
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
22 marca 2013
Dzisiaj już po mojemu ale już po głowie śmiga mi kolejny pomysł
Miałam biegać zaraz po pracy, tzn zaraz po tym jak wtaszczyłam siatory z zakupami. A trochę tego było, na dwa razy obróciłam - przez te dwie zgrzewki z wodami. No i cytryny, ma się rozumieć
Miały być interwały.
Ale jakoś tak się porobiło, że miałam mało chęci po powrocie na jakiekolwiek fikanie nogami, zwłaszcza pod okami ludzkimi. No to padło na mycie okien i wyjście po ciemnicy. Umyłam tę większą połowę, na jutro zostawiłam sobie sztuk tylko 2. Zrobiłam sobie nową oldies-goldies-playlist i pobiegłam. To jest jednak zaleta nie posiadania planu treningowego - w każdej chwili, bez wyrzutów można zmienić swoje ustalenia
Stwierdziłam, że założę krótki rękawek, a na to kurtkę biegową, po raz pierwszy tej zimy (tak wiem, to o tej zimie już nawet śmieszne nie jest...). Bo jakoś zmarzłam przy tych oknach.
No dobra, poleciałam, na czuja, czyli Ann-feel-run. Pierwszy kaem jakoś wolno mi tempo pokazał, bo ta kurtka ma te za-palczaki i jak się na pasach musiałam zatrzymać, to musiałam je odpakowywać, żeby do garminiaka się dostać. Nicto. Założeniem playlisty miał być spokój. No i był, chociaż wydaje mi się, że jednak szybko jakoś nóżkami przebierałam. A zwłaszcza, jak doszli do głosu policjanci. Leciałam sobie, na wiadukcie okołoteskaczowym oczywiście oblodzone, tak jakoś nikt nie wpadnie na pomysł, że tam ludzie chodzą (bo tego że o biegaczach myślą, to się nawet nie domagam). No, ale jak wracałam stamtąd, już po światłach, chyba w okolicy 6km do uszu wpadły Edkowe rytmy...endorfiny buzowały, więc jakby komuś mignęła uśmiechnięta taka-jedna, to byłam ja. Az miałam ochotę skakać, ale że moja wrodzona nieśmiałość wzięła górę, to tylko śmiałam się jak gupia i oczywiście, jakoś tak zaczęło mi się szybciej biec. Szybko, ale bezwysiłkowo. Potem yes, yes, yes. Ło matko, ale miałam rytmy biegowe! Tempo samo leciało Oczywiście tematyka tych dwóch ostatnich utworów jest zupełnie niezbieżna
No i tak wpadło 10.4km po 5:21. Połowa w tempie trochę interwałowym jednak, więc czuję się ukontentowana bardzo
1-5km: 6:17/ 5:33/ 5:27/ 5:24/ 5:34
6-10km: 5:06/ 5:07/ 5:05/ 4:53/ 5:04
400m po 5:10
Jutro free, miało być jednak sportowo, ale nie-biegowo, jednak ze względu na to, że coś mi z kolanem prawym się chyba dzieje, to zupełnie free. Bo jednak w niedzielę, to chciałabym długo pobiegać, więc jak mówi przysłowie lepiej odpukać w niemalowane.
ps. Babka z mojej mapki dzisiaj jak ta lala, już widzę, jaki Kachita dałaby mi komentarz ze zdjęciem
Dzisiaj już po mojemu ale już po głowie śmiga mi kolejny pomysł
Miałam biegać zaraz po pracy, tzn zaraz po tym jak wtaszczyłam siatory z zakupami. A trochę tego było, na dwa razy obróciłam - przez te dwie zgrzewki z wodami. No i cytryny, ma się rozumieć
Miały być interwały.
Ale jakoś tak się porobiło, że miałam mało chęci po powrocie na jakiekolwiek fikanie nogami, zwłaszcza pod okami ludzkimi. No to padło na mycie okien i wyjście po ciemnicy. Umyłam tę większą połowę, na jutro zostawiłam sobie sztuk tylko 2. Zrobiłam sobie nową oldies-goldies-playlist i pobiegłam. To jest jednak zaleta nie posiadania planu treningowego - w każdej chwili, bez wyrzutów można zmienić swoje ustalenia
Stwierdziłam, że założę krótki rękawek, a na to kurtkę biegową, po raz pierwszy tej zimy (tak wiem, to o tej zimie już nawet śmieszne nie jest...). Bo jakoś zmarzłam przy tych oknach.
No dobra, poleciałam, na czuja, czyli Ann-feel-run. Pierwszy kaem jakoś wolno mi tempo pokazał, bo ta kurtka ma te za-palczaki i jak się na pasach musiałam zatrzymać, to musiałam je odpakowywać, żeby do garminiaka się dostać. Nicto. Założeniem playlisty miał być spokój. No i był, chociaż wydaje mi się, że jednak szybko jakoś nóżkami przebierałam. A zwłaszcza, jak doszli do głosu policjanci. Leciałam sobie, na wiadukcie okołoteskaczowym oczywiście oblodzone, tak jakoś nikt nie wpadnie na pomysł, że tam ludzie chodzą (bo tego że o biegaczach myślą, to się nawet nie domagam). No, ale jak wracałam stamtąd, już po światłach, chyba w okolicy 6km do uszu wpadły Edkowe rytmy...endorfiny buzowały, więc jakby komuś mignęła uśmiechnięta taka-jedna, to byłam ja. Az miałam ochotę skakać, ale że moja wrodzona nieśmiałość wzięła górę, to tylko śmiałam się jak gupia i oczywiście, jakoś tak zaczęło mi się szybciej biec. Szybko, ale bezwysiłkowo. Potem yes, yes, yes. Ło matko, ale miałam rytmy biegowe! Tempo samo leciało Oczywiście tematyka tych dwóch ostatnich utworów jest zupełnie niezbieżna
No i tak wpadło 10.4km po 5:21. Połowa w tempie trochę interwałowym jednak, więc czuję się ukontentowana bardzo
1-5km: 6:17/ 5:33/ 5:27/ 5:24/ 5:34
6-10km: 5:06/ 5:07/ 5:05/ 4:53/ 5:04
400m po 5:10
Jutro free, miało być jednak sportowo, ale nie-biegowo, jednak ze względu na to, że coś mi z kolanem prawym się chyba dzieje, to zupełnie free. Bo jednak w niedzielę, to chciałabym długo pobiegać, więc jak mówi przysłowie lepiej odpukać w niemalowane.
ps. Babka z mojej mapki dzisiaj jak ta lala, już widzę, jaki Kachita dałaby mi komentarz ze zdjęciem
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
24 marca 2013
Dzisiaj Marka, to go wrzucam i zwracam uwagę na to, co zaczyna się dziać w 2:50, ze szczególnym uwzględnieniem 3:34
Ale do rzeczy.
Wczoraj dokończyłam okna plus reszta porządków. Miałam się udać na squasha, ale że coś tam z tym kolanem nie tak, to odwołałam, żeby nie dobić się przed dzisiejszym longiem. Popołudnie miałam zamiar spędzić na kanapie, w towarzystwie Foenkinosa, ale znajomi zadzwonili, że chcą się spotkać, więc sobie nie poleżeliśmy Tak więc czas spędziłam nie tylko w towarzystwie znajomków, ale także cukrów prostych (wyciągasz prosto rękę po czekoladki i tą samą drogą pakujesz je w siebie. I tak kilka razy). Były też węglowodany złożone (proces bardziej złożony w ilości czynności - dzwonisz po pizzę, wybierasz rodzaj, odbierasz, jesz). A i moje inicjały poszły się czesać
Rano. Właśnie...Wiem, że chodzą słuchy, że to co w nicku odnosi się do rocznika (ekhm ekhm ). Wiem też, że jak człowiek się starzeje, to mniej snu potrzebuje. Ale w niedzielę obudzić się o 6 rano i to po 5h snu (bo znów playlistę apdejtowałam), to naprawdę przegięcie.... Dokulałam jeszcze jakąś godzinę i wstałam, co było robić?
Wieczór elegancki, niemniej jednak ilość kalorii jakie przyjęłam prognozowała bieg po wypiciu jedynie kawy. Tymczasem okazało się, że rano jednak jestem trochę głodna, więc zjadłam jednak bułkę i banana, coby nie paść w trakcie tych 30 zaplanowanych kaemów.
Zdecydowałam, że nie biorę bidonów, jak będzie chciało mi się pić, to gdzieś jakiś sklepik po drodze się znajdzie.
Nie miałam pomysłu na trasę, obiegłam zalew i nagle znalazłam się przy lesie. Paczem, są auta, myślem, są kijkowcy lub biegacze. No to co tam, wbiegnę na trochę. To było gdzieś ok 11km. Biegnę sobie i biegnę, trochę dżemu zdążyło już wpaść (Van Halen Junior poszedł w ślady ojca, no prawie, bo basówka) i myślę: fajnie jest, spokój, to co? Do końca i z powrotem. I tak sobie truchtałam otoczona dźwiękami, dookoła piękne słońce, biel. Nagle pojawił się biegacz, oho, miło; potem jakiś MTBajkowiec, tak więc sama nie byłam. Dokulałam się do końca trasy (18.5km), w tył zwrot i biegniem do domu. Nagle patrzę, kolejny biegacz, kurtka znajoma, zbliżamy się, a to Robert. Ależ miło, znajomą twarz zobaczyć już się nawet tych dzików przestałam bać. Ale nie biegliśmy dalej razem, bo jemu zostało jeszcze 700m wte, a ja już wewte, a poza tym Robert biega mega szybciej ode mnie. No więc dalej w otoczeniu bieli i słońca, tak mi było radośnie, nawet tempo jakoś zaczęło rosnąć (tak czułam, bo na zegarek nie patrzyłam). Nagle szuuu, zza ramienia dwóch MTBajkowców, pomknęli chyżo, za chwilę biegacz, którego mijałam wcześniej, kiwnięcie ręką i dalej sobie dreptam. Tak mi było endorfinowo, że w okolicach 3:20 aż sobie podskoczyłam (bo nikt nie widział ) I dosłownie za moment, wybiegając zza zakrętu w oddali zobaczyłam dwie duże sarny, jedna pobiegła, a druga na chwilę się zatrzymała, popatrzyła na mnie i pobiegła dalej Cudo....
Tak się zastanawiałam, jak poszło dzisiaj wszystkim startującym: Panucciemu, Pluschowi, Grimowi, no i Kasjerowi w Wawie (to akurat już wiem, że elegancko i nie wiem, jak on to zrobił, że taki ładny czas nabiegał ))
Jakoś tak zaczęło mi się przyspieszać, przy 24km piknięcie, patrzę - o jak miło, 5:19. Zdziwiona byłam, bo nawet nie czułam, że takie tempo mi wpadło. No nicto, wybiegłam z lasu, 26km zrobione, to do domu trzeba by już drałować. Niestety, skończyły się luksusy, jeśli chodzi o podłoże, bo nad zalewem strasznie śnieg rozwalony, jak już było bliżej końca, to jednak tempo słabsze, a i ja zmęczona ciut.
Ale na szczęście dwa ostatnie kaemy udało się mi jeszcze przyspieszyć.
Tak więc ogółem uzbierało się 32km po 5:38.
Szczegółowo tak:
1-5km--> 5:53/ 5:52/ 6:02/ 5:57/5:51
6-10km--> 5:50/ 5:55/ 5:52/ 5:57/ 6:00
11-15km--> 5:51/ 5:40/ 5:41/ 5:39/ 5:38
16-20km--> 5:33/ 5:39/ 5:26/ 5:38/ 5:30
21-25km--> 5:28/ 5:28/ 5:24/ 5:19/ 5:16
26-30km--> 5:09/ 5:24/ 5:36/ 5:43/ 5:43
31-32km-->5:14/5:20
Kolano lekko pobolewało w trakcie biegu, raczej tak ćmiło (w dolnej części). Po biegu ćmiło ciut więcej i miałam wrażenie, że jakieś takie usztywnione jest, ale rozciągnęłam prawą łydkę solidnie i mam wrażenie, że jest lepiej. Zobaczę jak będzie, w razie "w" się zgłoszę gdzie trzeba.
I takie to było dzisiejsze bieganie, z cyklu niczym przygody gąski Balbinki, tralala I nawet pić mi się nic chciało, więc nie musiałam sklepiku szukać
Dzisiaj Marka, to go wrzucam i zwracam uwagę na to, co zaczyna się dziać w 2:50, ze szczególnym uwzględnieniem 3:34
Ale do rzeczy.
Wczoraj dokończyłam okna plus reszta porządków. Miałam się udać na squasha, ale że coś tam z tym kolanem nie tak, to odwołałam, żeby nie dobić się przed dzisiejszym longiem. Popołudnie miałam zamiar spędzić na kanapie, w towarzystwie Foenkinosa, ale znajomi zadzwonili, że chcą się spotkać, więc sobie nie poleżeliśmy Tak więc czas spędziłam nie tylko w towarzystwie znajomków, ale także cukrów prostych (wyciągasz prosto rękę po czekoladki i tą samą drogą pakujesz je w siebie. I tak kilka razy). Były też węglowodany złożone (proces bardziej złożony w ilości czynności - dzwonisz po pizzę, wybierasz rodzaj, odbierasz, jesz). A i moje inicjały poszły się czesać
Rano. Właśnie...Wiem, że chodzą słuchy, że to co w nicku odnosi się do rocznika (ekhm ekhm ). Wiem też, że jak człowiek się starzeje, to mniej snu potrzebuje. Ale w niedzielę obudzić się o 6 rano i to po 5h snu (bo znów playlistę apdejtowałam), to naprawdę przegięcie.... Dokulałam jeszcze jakąś godzinę i wstałam, co było robić?
Wieczór elegancki, niemniej jednak ilość kalorii jakie przyjęłam prognozowała bieg po wypiciu jedynie kawy. Tymczasem okazało się, że rano jednak jestem trochę głodna, więc zjadłam jednak bułkę i banana, coby nie paść w trakcie tych 30 zaplanowanych kaemów.
Zdecydowałam, że nie biorę bidonów, jak będzie chciało mi się pić, to gdzieś jakiś sklepik po drodze się znajdzie.
Nie miałam pomysłu na trasę, obiegłam zalew i nagle znalazłam się przy lesie. Paczem, są auta, myślem, są kijkowcy lub biegacze. No to co tam, wbiegnę na trochę. To było gdzieś ok 11km. Biegnę sobie i biegnę, trochę dżemu zdążyło już wpaść (Van Halen Junior poszedł w ślady ojca, no prawie, bo basówka) i myślę: fajnie jest, spokój, to co? Do końca i z powrotem. I tak sobie truchtałam otoczona dźwiękami, dookoła piękne słońce, biel. Nagle pojawił się biegacz, oho, miło; potem jakiś MTBajkowiec, tak więc sama nie byłam. Dokulałam się do końca trasy (18.5km), w tył zwrot i biegniem do domu. Nagle patrzę, kolejny biegacz, kurtka znajoma, zbliżamy się, a to Robert. Ależ miło, znajomą twarz zobaczyć już się nawet tych dzików przestałam bać. Ale nie biegliśmy dalej razem, bo jemu zostało jeszcze 700m wte, a ja już wewte, a poza tym Robert biega mega szybciej ode mnie. No więc dalej w otoczeniu bieli i słońca, tak mi było radośnie, nawet tempo jakoś zaczęło rosnąć (tak czułam, bo na zegarek nie patrzyłam). Nagle szuuu, zza ramienia dwóch MTBajkowców, pomknęli chyżo, za chwilę biegacz, którego mijałam wcześniej, kiwnięcie ręką i dalej sobie dreptam. Tak mi było endorfinowo, że w okolicach 3:20 aż sobie podskoczyłam (bo nikt nie widział ) I dosłownie za moment, wybiegając zza zakrętu w oddali zobaczyłam dwie duże sarny, jedna pobiegła, a druga na chwilę się zatrzymała, popatrzyła na mnie i pobiegła dalej Cudo....
Tak się zastanawiałam, jak poszło dzisiaj wszystkim startującym: Panucciemu, Pluschowi, Grimowi, no i Kasjerowi w Wawie (to akurat już wiem, że elegancko i nie wiem, jak on to zrobił, że taki ładny czas nabiegał ))
Jakoś tak zaczęło mi się przyspieszać, przy 24km piknięcie, patrzę - o jak miło, 5:19. Zdziwiona byłam, bo nawet nie czułam, że takie tempo mi wpadło. No nicto, wybiegłam z lasu, 26km zrobione, to do domu trzeba by już drałować. Niestety, skończyły się luksusy, jeśli chodzi o podłoże, bo nad zalewem strasznie śnieg rozwalony, jak już było bliżej końca, to jednak tempo słabsze, a i ja zmęczona ciut.
Ale na szczęście dwa ostatnie kaemy udało się mi jeszcze przyspieszyć.
Tak więc ogółem uzbierało się 32km po 5:38.
Szczegółowo tak:
1-5km--> 5:53/ 5:52/ 6:02/ 5:57/5:51
6-10km--> 5:50/ 5:55/ 5:52/ 5:57/ 6:00
11-15km--> 5:51/ 5:40/ 5:41/ 5:39/ 5:38
16-20km--> 5:33/ 5:39/ 5:26/ 5:38/ 5:30
21-25km--> 5:28/ 5:28/ 5:24/ 5:19/ 5:16
26-30km--> 5:09/ 5:24/ 5:36/ 5:43/ 5:43
31-32km-->5:14/5:20
Kolano lekko pobolewało w trakcie biegu, raczej tak ćmiło (w dolnej części). Po biegu ćmiło ciut więcej i miałam wrażenie, że jakieś takie usztywnione jest, ale rozciągnęłam prawą łydkę solidnie i mam wrażenie, że jest lepiej. Zobaczę jak będzie, w razie "w" się zgłoszę gdzie trzeba.
I takie to było dzisiejsze bieganie, z cyklu niczym przygody gąski Balbinki, tralala I nawet pić mi się nic chciało, więc nie musiałam sklepiku szukać
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
26 marca 2013
Cóż, budzik zadzwonił, jak mawia pewien świebodziński klasyk, chciała-niechciała-wstać-musiała, inaczej źle by się czuła nie pobiegawszy.
W lustro spojrzała, uśmiechnęła się i kawę zrobić poszła. Foenkinsa przy kawie poczytała, co to go szans dorwać wczoraj wieczorem nie miała. Na wagę weszła, ale tutaj się podłamała, bo nadzieję na spadek-a-nie-wzrost miała (i to 3 tygodnie przed Europejskim... )
Nicto, w ciuchy biegowe się przebrała, do ręki mp3 wzięła i pobiegła. Bez założeń, z chęcią dobrego czasu spędzenia. Biegła sobie, nie wychwyciła 1szego kilometra, ale generalnie czuła, że lekko nie jest (bo to pewnie przez tę wagę...). Przy drugim już się zdziwiła, bo maszyna jej pokazała 5:21. No to leci dalej, trasą trochę inną, bo w końcu ile można rano-tak-samo, a rutyny to ona nie lubi. No i 3kaem nagle wskakuje, po 5:14, dziwi się ona-rzeczona, zwłaszcza że na kawie samej biegnie. Myśli sobie, trzeba zwolnić, coby mieć siłę na dalsze kilometry, aż tu nagle 4 i zaraz za nim 5 odcinek jej wyskakuje po 5:11 i 5:03. Poszła po rozum do głowy i zwolniła na 5:26, ale nie na długo, bo kolejne 5:02, 5:11 i wiadukt z tej lepszej strony, bo z tej gorszej to właśnie po 5:11 się wtelepał. No więc ten z lepszej to wskoczył po 4:56, zaraz za nim kolejny, 10ty już kilometr w kierunku domu po 5:04 i ten najostatniejszy już po 4:57. I truchcikiem już ok 170m do domku celowała.
I tak-to-to, w rytm piosenek różnych, a przecież wszyscy wiemy, że najbardziej lubimy te piosenki, które już dobrze znamy, tak-to-to wskoczyło jej ogółem 11.18km po 5:11, sama nie wie jak, bo nawet zmęczona się nie czuje.
I taki to był, jak mawia pewien niepołomicki klasyk, bieg bez historii...
ps.
Cóż, budzik zadzwonił, jak mawia pewien świebodziński klasyk, chciała-niechciała-wstać-musiała, inaczej źle by się czuła nie pobiegawszy.
W lustro spojrzała, uśmiechnęła się i kawę zrobić poszła. Foenkinsa przy kawie poczytała, co to go szans dorwać wczoraj wieczorem nie miała. Na wagę weszła, ale tutaj się podłamała, bo nadzieję na spadek-a-nie-wzrost miała (i to 3 tygodnie przed Europejskim... )
Nicto, w ciuchy biegowe się przebrała, do ręki mp3 wzięła i pobiegła. Bez założeń, z chęcią dobrego czasu spędzenia. Biegła sobie, nie wychwyciła 1szego kilometra, ale generalnie czuła, że lekko nie jest (bo to pewnie przez tę wagę...). Przy drugim już się zdziwiła, bo maszyna jej pokazała 5:21. No to leci dalej, trasą trochę inną, bo w końcu ile można rano-tak-samo, a rutyny to ona nie lubi. No i 3kaem nagle wskakuje, po 5:14, dziwi się ona-rzeczona, zwłaszcza że na kawie samej biegnie. Myśli sobie, trzeba zwolnić, coby mieć siłę na dalsze kilometry, aż tu nagle 4 i zaraz za nim 5 odcinek jej wyskakuje po 5:11 i 5:03. Poszła po rozum do głowy i zwolniła na 5:26, ale nie na długo, bo kolejne 5:02, 5:11 i wiadukt z tej lepszej strony, bo z tej gorszej to właśnie po 5:11 się wtelepał. No więc ten z lepszej to wskoczył po 4:56, zaraz za nim kolejny, 10ty już kilometr w kierunku domu po 5:04 i ten najostatniejszy już po 4:57. I truchcikiem już ok 170m do domku celowała.
I tak-to-to, w rytm piosenek różnych, a przecież wszyscy wiemy, że najbardziej lubimy te piosenki, które już dobrze znamy, tak-to-to wskoczyło jej ogółem 11.18km po 5:11, sama nie wie jak, bo nawet zmęczona się nie czuje.
I taki to był, jak mawia pewien niepołomicki klasyk, bieg bez historii...
ps.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
27 marca 2013
9km po 5:08
5:19. 5:15/ 5:16/ 5:08/ 5:01/ 5:12/ 5:02/ 4:58/ 4:52
Jak mawiał klasyk Ludwik W., o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć, a w związku z tym, że mówić=pisać dalej nie mogę bo się spieszę do roboty, to zamilknę, życząc Wam udanego dnia
ps. Zoltar, leniuchu, ja już po treningu, rusz 4litery i wstawaj
9km po 5:08
5:19. 5:15/ 5:16/ 5:08/ 5:01/ 5:12/ 5:02/ 4:58/ 4:52
Jak mawiał klasyk Ludwik W., o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć, a w związku z tym, że mówić=pisać dalej nie mogę bo się spieszę do roboty, to zamilknę, życząc Wam udanego dnia
ps. Zoltar, leniuchu, ja już po treningu, rusz 4litery i wstawaj
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
28 marca 2013
I 28-marcowy Bieg Poranny
A, tak sobie nazwę wymyśliłam, bo skoro lepiej mi na treningach idzie niż na zawodach, to niech sobie stworzę jakieś pozory i coś z tego mam
Jakieś tam plany biegowe miałam, ale je zmieniłam, a co - wolno mi dlatego też dzisiaj to, co chciałam zrobić w sobotę.
Wczoraj spotkanie organizacyjno-klubowe, oczywiście jak zawsze skusiłam się na jedzenie, czyli wszamałam talerz frytek, po czym otrzymałam propozycję pizzy na pół, bardzo śmieszne, btw... Nie korzystałam, a next time takie oferty PRZED zamówieniem, a nie PO, pliz. Bo opiszę kolegę!
No ale też później wpadły jeszcze takie dwie malusie, naprawdę malusie kanapeczki... No i było dzisiaj co spalać Matkoż doloż, europejski już za 2 tygodnie, a ja zamiast chudnąc, to tyję.
Wpadło 21km po 5:20
1-5km -> 5:15/ 5:28/ 5:35/ 5:29/ 5:16
6-10km -> 5:29/ 5:20/ 5:23/ 5:21/ 5:23
11-15km -> 5:15/ 5:20/ 5:23/ 5:13/ 5:21
16-20km -> 5:24/ 5:05/ 5:14/ 5:10/ 5:06
21km -> 5:16
Kurcze, nie wiem, co jest z tymi tempami, bo w sumie jak na to, że robiłam dzisiaj ten bieg po dwóch mocnych treningach...To czułam lekkie zmęczenie, ale bez przesady, te tempa kolebiące się dookoła 5:20 jakoś mnie nie męczyły, nawet miałam wrażenie, że wolniej-truchtem biegnę. Dwa momenty dużego zmęczenia były - przy podbiegach, jeden niedaleko zalewu, jest dość mocny; drugi mój makserski podbieg, ale to już był 20km, więc miałam prawo
Więc nie wiem, powtórzę, co z tymi tempami, czemu ja tak szybko biegam?
To by było na tyle dzisiaj.
Jutro też coś tam pobiegam, albo podbiegi, albo jakieś przebieżki.
I 28-marcowy Bieg Poranny
A, tak sobie nazwę wymyśliłam, bo skoro lepiej mi na treningach idzie niż na zawodach, to niech sobie stworzę jakieś pozory i coś z tego mam
Jakieś tam plany biegowe miałam, ale je zmieniłam, a co - wolno mi dlatego też dzisiaj to, co chciałam zrobić w sobotę.
Wczoraj spotkanie organizacyjno-klubowe, oczywiście jak zawsze skusiłam się na jedzenie, czyli wszamałam talerz frytek, po czym otrzymałam propozycję pizzy na pół, bardzo śmieszne, btw... Nie korzystałam, a next time takie oferty PRZED zamówieniem, a nie PO, pliz. Bo opiszę kolegę!
No ale też później wpadły jeszcze takie dwie malusie, naprawdę malusie kanapeczki... No i było dzisiaj co spalać Matkoż doloż, europejski już za 2 tygodnie, a ja zamiast chudnąc, to tyję.
Wpadło 21km po 5:20
1-5km -> 5:15/ 5:28/ 5:35/ 5:29/ 5:16
6-10km -> 5:29/ 5:20/ 5:23/ 5:21/ 5:23
11-15km -> 5:15/ 5:20/ 5:23/ 5:13/ 5:21
16-20km -> 5:24/ 5:05/ 5:14/ 5:10/ 5:06
21km -> 5:16
Kurcze, nie wiem, co jest z tymi tempami, bo w sumie jak na to, że robiłam dzisiaj ten bieg po dwóch mocnych treningach...To czułam lekkie zmęczenie, ale bez przesady, te tempa kolebiące się dookoła 5:20 jakoś mnie nie męczyły, nawet miałam wrażenie, że wolniej-truchtem biegnę. Dwa momenty dużego zmęczenia były - przy podbiegach, jeden niedaleko zalewu, jest dość mocny; drugi mój makserski podbieg, ale to już był 20km, więc miałam prawo
Więc nie wiem, powtórzę, co z tymi tempami, czemu ja tak szybko biegam?
To by było na tyle dzisiaj.
Jutro też coś tam pobiegam, albo podbiegi, albo jakieś przebieżki.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
29 marca 2013
No, przedostatni trening w marcu.
Dzisiaj play-run, czyli zabawa biegowa, według głosu doradczego tak, tak to się nazywa?
Part 1: Na początek 6km po 5:42.
Part 2: Potem 4x2' + trucht w przerwie 1'
446m - 4:28
436m - 4:34
445m - 4:29
435m - 4:35
1+3 z górki i z wiatrem, 2+4 na odwrót.
Part 3: 4x1' + trucht w przerwie 30''
230m - 4:20
218m - 4:34
226m - 4:25
226m - 4:24
Układ wiatru i wzniesienia ten sam.
Part 4: 4x30'' na 30''
Odcinki po ok 120m - 4:12/ 4:10/ 4:31/ 4:14
Part 5: Powrót do domu 1km po 5:57.
Najlepiej by było robić part 2-4 naprzemiennie, ale nie umiałam tego ustawić w maszynie, a chciałam mieć równe czasowo odcinki.
Bardzo fajny trening, będę częściej takie robić. Niemniej czuję zmęczenie, jeszcze jutro lajcik jakiś, a w przyszłym tygodniu sobie odpocznę po tych tygodniowych intensywnościach
Jutro lajtowo, bez szaleństw
No, przedostatni trening w marcu.
Dzisiaj play-run, czyli zabawa biegowa, według głosu doradczego tak, tak to się nazywa?
Part 1: Na początek 6km po 5:42.
Part 2: Potem 4x2' + trucht w przerwie 1'
446m - 4:28
436m - 4:34
445m - 4:29
435m - 4:35
1+3 z górki i z wiatrem, 2+4 na odwrót.
Part 3: 4x1' + trucht w przerwie 30''
230m - 4:20
218m - 4:34
226m - 4:25
226m - 4:24
Układ wiatru i wzniesienia ten sam.
Part 4: 4x30'' na 30''
Odcinki po ok 120m - 4:12/ 4:10/ 4:31/ 4:14
Part 5: Powrót do domu 1km po 5:57.
Najlepiej by było robić part 2-4 naprzemiennie, ale nie umiałam tego ustawić w maszynie, a chciałam mieć równe czasowo odcinki.
Bardzo fajny trening, będę częściej takie robić. Niemniej czuję zmęczenie, jeszcze jutro lajcik jakiś, a w przyszłym tygodniu sobie odpocznę po tych tygodniowych intensywnościach
Jutro lajtowo, bez szaleństw
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
30 marca 2013
Dacie wiarę? zaspałam na bieganie Nie Zoltar, nie oznacza to, że wstałam o 5:03 Tak myślałam, o czym by pośnić, tak chciałam przebić Panucciego, a tu masz! Pokarało mnie. Z drugiej strony, tydzień intensywny, to organizm sam upomniał się o odpoczynek.
W każdym razie, cały plan dnia mi się ciut posypał i musiałam skrócić dystans. Niestety, za szybko poleciałam, akurat dzisiaj nie było mi to potrzebne, ale co tam. Nie ma co płakać nad wybieganym dystansem
Tak więc
7km: 5:21/ 5:42/ 5:19/ 5:21/ 5:16/ 5:27/ 5:05
+
7 setek: 4:08/ 4:10/ 4:05/ 4:08/ 3:49/ 4:18/ 3:43
No.
W tym tygodniu 61km
Marzec: 310km
Jutro free, a w poniedziałek wpadnie jakaś dyszka. A! Waga poszła w dół. Ciekawe na jak długo
**********
W związku z tym, że nie lubię gaci w serduszka, a jeszcze bardziej nie znoszę wielkanocnych pisanek i po wodzie kicanek, jajeczka w garnuszku i miłości w serduszku to życzę Wam po prostu Dobra, Radości, Nadziei i Mocy płynących z codziennego Z-Martwych-Wstawania
Dacie wiarę? zaspałam na bieganie Nie Zoltar, nie oznacza to, że wstałam o 5:03 Tak myślałam, o czym by pośnić, tak chciałam przebić Panucciego, a tu masz! Pokarało mnie. Z drugiej strony, tydzień intensywny, to organizm sam upomniał się o odpoczynek.
W każdym razie, cały plan dnia mi się ciut posypał i musiałam skrócić dystans. Niestety, za szybko poleciałam, akurat dzisiaj nie było mi to potrzebne, ale co tam. Nie ma co płakać nad wybieganym dystansem
Tak więc
7km: 5:21/ 5:42/ 5:19/ 5:21/ 5:16/ 5:27/ 5:05
+
7 setek: 4:08/ 4:10/ 4:05/ 4:08/ 3:49/ 4:18/ 3:43
No.
W tym tygodniu 61km
Marzec: 310km
Jutro free, a w poniedziałek wpadnie jakaś dyszka. A! Waga poszła w dół. Ciekawe na jak długo
**********
W związku z tym, że nie lubię gaci w serduszka, a jeszcze bardziej nie znoszę wielkanocnych pisanek i po wodzie kicanek, jajeczka w garnuszku i miłości w serduszku to życzę Wam po prostu Dobra, Radości, Nadziei i Mocy płynących z codziennego Z-Martwych-Wstawania
- cichy70
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4206
- Rejestracja: 20 cze 2001, 10:59
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: zewszont.
wstałam, rano, ale nie wiem o której, raczej późno, było już chyba po trzeciej, ale dokładnie to nie wiem, bo ten wpis, to per procura, ale co tam, jak już wstałam, to sobie pomyślałam, że ten tego, to dziś jest start na 10 kilometrów o którym nic nikomu nie mówiłam, tak samo jak to, że niedługo biegnę maraton w warszawie, upsss, to miała być tajemnica, ale dobra, i tak nikt nie czyta mojego bloga, to co mi tam, trudno i tak nikt nie zauważy Także ten tego, dziś wpadła dyszka w niu soli. "pierwszy bieg do pustego grobu" o szczegółach, to później, tak na szybko, to ten tego, było bardzo miło, spotkałam się z ludźmi z forum, patrycja , cichym i ekipą. cichy był swoją czarną wołgą i miał bagażnik pełen piwa, które to bardzo mi smakowało - tak na mnie patrzył, że bałam się powiedzieć cokolwiek innego- ale jako, że bieg wypadł nadzwyczaj dobrze, czas 49:58 netto na ponad 10km , różnie liczą od 10100m do 10200m to wypiłam i nawet za bardzo się nie krzywiłam aha w kategorii wiekowej, byłam 5tą wśród Pań i to też tylko dlatego, że nie chciało mi się biec, bo w święta to trzeba wypoczywać a nie latać, po dworze, inaczej wtedy się spocić można. płaski żart, dość, wiem, ale co zrobić, to wszystko przez to piwo od cichego. także ten, tego jak już przyjadę, to dokładniej wam wszystko opiszę, a póki co zdjęcie z mety dam, zdjęcie moje, autorstwa mojego. trochę niewyraźne, ale zmęczona lekko byłam jak sobie robiłam.
komenty : viewtopic.php?f=28&t=64974
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
1 kwietnia 2013
Widzę, że ktoś tu poczuł ducha pierwszokwietniowego... Nosz normalnie szczyty trollowania
No tak, prawie wszystko się zgadza, a że prawie robi wielką różnicę, to od razu wszyscy wiedzą, że piwo niedobre było, a fuj! Aha i jeszcze to, że wstałam, bo to było przed trzecią.
Prawdą natomiast jest to, że faktycznie trzymałam start w tajemnej tajemnicy i ledwo się powstrzymałam, żeby Concordii się dzisiaj nie wygadać No i zdecydowałam się na start dopiero w środę późnym wieczorem, tak w ogle.
Okiej, to do rzeczy. Przyjechałam, ekipa Cichego z nim na czele już była, to wymieniliśmy grzeczności z moją ekipą i poszliśmy do biura zawodów. Odebrany pakiet startowy, boski (!) i bombowy, potem przebrać się i na rozgrzewkie. Oczywiście ekipa miała czekać, oczywiście NIE czekała, ale za to dotarła Patrycja i tak sobie gawędziłyśmy miło.
W końcu start. Biegło się w miarę komfortowo, ale niestety chwilę po 2km rozbolały mnie piszczele (i tak sobie myślę, że te blisko 200 przysiadów na nie-przytycie, które zrobiłam wczoraj, mogło się do tego przyczynić ) i trzymały do chyba 5km, potem puściły, ale czułam je i tak.
Na dodatek gdzieś na 2km trafił się wiadukt, potem powtórka z niego, nie pamiętam dokładnie kiedy chyba na ok 4-5km. Więc lekko nie było, ale co tam. Nictam. Na ok 6km zaczęło mi się biec dość komfortowo i tak w miarę do samego końca.
Na ostatnim kilometrze udało mi się jeszcze przyspieszyć, na ostatnich 180m też. Bo to co pisał tu Trollo-Cicho, to faktycznie prawda. Oznaczenie 10km pojawiło się wcześniej niż meta z cudnym uśmiechem, a znajomym maszyny pokazały więcej o ok 200m, Patrycji chyba nawet coś kole 300m.
Zaraz po mecie ekipa poleciała na piwo, aż się kurzyło, a ja chciałam poczekać na Patrycję, ale nie mogłam jej znaleźć, a że zaczęło mi się robić zimno, to się zmyłam.
No ale w końcu ją znalazłam, jak z ekipą gadała, to co miałam robić, dołączyłam. Cichy piwem poczęstował, fakt, po długich wahaniach, więc jak spróbowałam i mi twarz wykrzywiło, to jedynie mogłam spróbować się uśmiechnąć, że niby dobre, ale chyba skubany zauważył, bo to jednak inteligentna bestia jest, jak zje jakiś jogurt czasami. Widać padło na dzisiaj...
Tak więc wynik, który wcześniej tu podałam, to 49:58. Średnie tempo 4:54, a Maniacka 4:52, więc tak sobie myślę, że wyniki zbliżone, ze względu na ten doliczony dystans.
Szczegółowo to tak: 4:46/ 4:58/ 4:52/ 5:00/ 4:58/ 4:57/ 4:54/ 4:59/ 4:54/ 4:48 i ostatnie 180m - 4:12.
Na zdjęciu to też ja, nie gryzę medalu, ale chyba ściągam rękawiczkę
W K30 faktycznie 5 na 27 kobiet, a w Open 168 na 335. Małe rzeczy, a cieszą
Tak wyglądał medal
Tak więc tak-to-to wyglądał ten bieg bardzo fajny i miły i bardzo się cieszę, że pojechałam do tej Nowej Soli. Tak więc miło kończę dzień, z nieukrywaną przyjemnością korzystając z dobrodziejstw sernika i mazurka..i paru innych drobiazgów
Widzę, że ktoś tu poczuł ducha pierwszokwietniowego... Nosz normalnie szczyty trollowania
No tak, prawie wszystko się zgadza, a że prawie robi wielką różnicę, to od razu wszyscy wiedzą, że piwo niedobre było, a fuj! Aha i jeszcze to, że wstałam, bo to było przed trzecią.
Prawdą natomiast jest to, że faktycznie trzymałam start w tajemnej tajemnicy i ledwo się powstrzymałam, żeby Concordii się dzisiaj nie wygadać No i zdecydowałam się na start dopiero w środę późnym wieczorem, tak w ogle.
Okiej, to do rzeczy. Przyjechałam, ekipa Cichego z nim na czele już była, to wymieniliśmy grzeczności z moją ekipą i poszliśmy do biura zawodów. Odebrany pakiet startowy, boski (!) i bombowy, potem przebrać się i na rozgrzewkie. Oczywiście ekipa miała czekać, oczywiście NIE czekała, ale za to dotarła Patrycja i tak sobie gawędziłyśmy miło.
W końcu start. Biegło się w miarę komfortowo, ale niestety chwilę po 2km rozbolały mnie piszczele (i tak sobie myślę, że te blisko 200 przysiadów na nie-przytycie, które zrobiłam wczoraj, mogło się do tego przyczynić ) i trzymały do chyba 5km, potem puściły, ale czułam je i tak.
Na dodatek gdzieś na 2km trafił się wiadukt, potem powtórka z niego, nie pamiętam dokładnie kiedy chyba na ok 4-5km. Więc lekko nie było, ale co tam. Nictam. Na ok 6km zaczęło mi się biec dość komfortowo i tak w miarę do samego końca.
Na ostatnim kilometrze udało mi się jeszcze przyspieszyć, na ostatnich 180m też. Bo to co pisał tu Trollo-Cicho, to faktycznie prawda. Oznaczenie 10km pojawiło się wcześniej niż meta z cudnym uśmiechem, a znajomym maszyny pokazały więcej o ok 200m, Patrycji chyba nawet coś kole 300m.
Zaraz po mecie ekipa poleciała na piwo, aż się kurzyło, a ja chciałam poczekać na Patrycję, ale nie mogłam jej znaleźć, a że zaczęło mi się robić zimno, to się zmyłam.
No ale w końcu ją znalazłam, jak z ekipą gadała, to co miałam robić, dołączyłam. Cichy piwem poczęstował, fakt, po długich wahaniach, więc jak spróbowałam i mi twarz wykrzywiło, to jedynie mogłam spróbować się uśmiechnąć, że niby dobre, ale chyba skubany zauważył, bo to jednak inteligentna bestia jest, jak zje jakiś jogurt czasami. Widać padło na dzisiaj...
Tak więc wynik, który wcześniej tu podałam, to 49:58. Średnie tempo 4:54, a Maniacka 4:52, więc tak sobie myślę, że wyniki zbliżone, ze względu na ten doliczony dystans.
Szczegółowo to tak: 4:46/ 4:58/ 4:52/ 5:00/ 4:58/ 4:57/ 4:54/ 4:59/ 4:54/ 4:48 i ostatnie 180m - 4:12.
Na zdjęciu to też ja, nie gryzę medalu, ale chyba ściągam rękawiczkę
W K30 faktycznie 5 na 27 kobiet, a w Open 168 na 335. Małe rzeczy, a cieszą
Tak wyglądał medal
Tak więc tak-to-to wyglądał ten bieg bardzo fajny i miły i bardzo się cieszę, że pojechałam do tej Nowej Soli. Tak więc miło kończę dzień, z nieukrywaną przyjemnością korzystając z dobrodziejstw sernika i mazurka..i paru innych drobiazgów
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
3 kwietnia 2013
Dzisiaj mijają 3 lata, od kiedy zaczęłam biegać. Tadaaam!!! prezenty z okazji biegowych urodzin przyjmuję cjoćby i od zaraz...
Z tej okazji 3x3 = 9km po 5:09. W żelazkowych Adasiach, lup tup, łup tup
Piszczele mnie znów bolały, to pewnie przez te przysiady
To tyle na dzisiaj.
Dzisiaj mijają 3 lata, od kiedy zaczęłam biegać. Tadaaam!!! prezenty z okazji biegowych urodzin przyjmuję cjoćby i od zaraz...
Z tej okazji 3x3 = 9km po 5:09. W żelazkowych Adasiach, lup tup, łup tup
Piszczele mnie znów bolały, to pewnie przez te przysiady
To tyle na dzisiaj.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
7.04.2013
Dębno Maraton, netto 4:02:39, jest życiówka, jest
Brutto 4:03:11
Poczytałam Wasze kibicowanie, ależ Wy kochani jesteście
Jutro napiszę coś więcej. Teraz tylko to, że między 32 a 35/36km złapał mnie taki ból, nawet nie wiem, czy to była kolka czy jakiś skurcz w lewym boku, że myślałam, że będę musiała zejść z trasy. Poszło marszem, potem jakoś rozbiegałam, potem znów marsz, ale byłam już tak zmęczona, że nie miałam sił. Oczywiście teraz to se myślę, że trzeba było się zmusić, ale perspektywa samodzielnego powrotu autem ponad 200km nakazała rozsądek. No, ale może tak tylko się tłumaczę
W każdym razie - rewelacyjnie było poznać the Panuccis i spotkać się z Kwitką
Dębno Maraton, netto 4:02:39, jest życiówka, jest
Brutto 4:03:11
Poczytałam Wasze kibicowanie, ależ Wy kochani jesteście
Jutro napiszę coś więcej. Teraz tylko to, że między 32 a 35/36km złapał mnie taki ból, nawet nie wiem, czy to była kolka czy jakiś skurcz w lewym boku, że myślałam, że będę musiała zejść z trasy. Poszło marszem, potem jakoś rozbiegałam, potem znów marsz, ale byłam już tak zmęczona, że nie miałam sił. Oczywiście teraz to se myślę, że trzeba było się zmusić, ale perspektywa samodzielnego powrotu autem ponad 200km nakazała rozsądek. No, ale może tak tylko się tłumaczę
W każdym razie - rewelacyjnie było poznać the Panuccis i spotkać się z Kwitką
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
No dobra. To relację czas wypocić. Trochę pewnie będzie śmiesznie, co ma nie być, ale to śmiech przez łzy raczej
Zameldowałam się w Kostrzynie/niu(?) już w piątek wieczorkiem, coby mieć dzień na aklimatyzację. Nocleg fajny i na pewno z niego jeszcze skorzystam (niech se Dębno nie myśli, że tak łatwo odpuszczę ten wynik).
W sobotę wyspałam się w końcu, tzn obudziłam się ok 6 z odczuciem, że już się pospało i dość, ale rzut okiem na zegarek i...oooo nieee, i tak pospałam jeszcze do 8:30 około, czyli jak na mnie szał
Więc wstałam, pojadłam, poczytałam i postanowiłam pójść na miacho, coby zwiedzić co nieco. Łaziłam tak kole 2h, wróciłam, pojadłam znów, ale w granicach normy.
Potem zadzwonił Panucci, że już są na miejscu i możemy jechać po pakiet. Przyjechali i oczywiście od samego początku było fajnie, bo to sympatyczni południowcy wszak
Odebraliśmy pakiet, w międzyczasie okazało się, że jest msza za maratończyków, więc poleciałam, a po mszy zjedliśmy co nieco na pasta party i poszliśmy jeść dalej. No...ja sobie zamówiłam ciacho czekoladowe, które chyba koło czekolady nie stało, Emilka pizzę, co to dziwne ciasto miała i tylko Wojtkowa carbonara spełniła jego oczekiwania
Przez cały dzień hektolitry wody z cytryną w siebie wlewałam, pod koniec dnia już miałam przesyt.
W chatce okazało się, że dojechali pozostali lokatorzy-biegacze.
W niedzielę od rana ruch jak w ulu, na śniadanie zjadłam bułkę i banana, nie chciałam się obżerać, stwierdziłam, że zjem na trasie. Ogarka, the Panuccis dojechali i razem wybyliśmy do Dębna. Oczywiście scykana byłam, bo to jednak taki dystans, na którym wiele rzeczy może się zdarzyć, mimo że czułam się przygotowana.
Na miejscu spotkanie z Kwitką, trochę pogawędki, przebranie i na start. Na starcie odszukaliśmy się z Wojtkami, życzenia powodzenia, wspólne zdjęcie (Emilka była nieoceniona!).
Okiej, to lecimy. Nie ustawiałam bieżącego tempa, autolapy tradycyjnie pikały co kilometr. No więc jak mi piknęło 5:16, a założenie było 5:50, to stwierdziłam, że przeginka i zaczęłam zwalniać, ale niestety dalej szło szybko 5:28/ 5:24/ 5:18/ 5:22. Wtedy decyzja - ustawiam tempo, bo przypalam. I wtedy dopiero zaczęło się robić normalnie. Tzn założenie było takie jak na Poznań w zeszłym roku, żeby schodzić na bieżąco, aż do 5:30-5:25 na ostatnich kilometrach. Ale niestety, stety? Od początku komfortowo biegło mi się w tempie ok 5:30-5:40. Średnio szło jakoś kole 5:35.
No to tak biegłam sobie i biegłam i przypomniało mi się, że przecież biegnie jeszcze Łukasz i Krzysiek, z którymi nie udało mi się zobaczyć przed startem; zastanawiam się jak im idzie.
Po półmetku przyszedł kryzys. Z jednej strony byłam zdziwiona, bo na longowych-treningach w tym roku mnie omijał, ale w zeszłym okolice 23km to zawsze siadał mi nastrój i czułam, że już więcej nie dam rady. Teraz miałam tak spadek motywacji, że oczywiście zaczęły mi krążyć myśli o zejściu z trasy (choć takie myśli, to ja mam na każdych zawodach). Mimo, że czas na półmetku miałam chyba 1:57, stwierdziłam, że pewnie i tak nic z tego nie będzie, po kiego ja się tak męczę? Biegnę i myślę, że nie, dalej to nie dam rady, ale z drugiej strony - wszyscy, którzy wiedzą że biegnę chyba na mnie psy powieszą, jak teraz zejdę i miętegowżyciuswojemniedarujom. I nagle w głowie jakaś myśl: "Nie po to ci to wszystko tak poukładałem, żebyś teraz rezygnowała! Tyle trenowałaś, tyłek w troki, masz biec dalej i już!" (a Kto to mówił i co poukładał, to już ja sama dobrze wiem )
W okolicach 32km miałam czas na tyle dobry, że jak sobie obliczyłam, to nawet gdybym poleciała resztę po 6/km, złamałabym 4h bez problemu. Trochę już zaczynało być ciężko, ale tempo 5:45 było do utrzymania. I nagle po 32 km jak mnie siekłooooo. Ło matko, jaki ból w lewym boku, kłucie takie, że aż dech zapierało. Nie wiem, co to było, czy jakaś kolka, czy co innego, nie mam pojęcia. Wiem, że zawsze na treningach jak mnie coś rozbolało brzuchowo-kolkowo, to mocno wciągałam brzuch i pomagało. A tutaj nic! Ani wciaganie brzucha, ani wręcz odwrotnie, jakoś mi tak dziwnie się w klatce piersiowej zaczęło robić...Jakby mnie zatykało...Zwolniłam, ale to nic nie dało. Musiałam się zatrzymać. Przy okazji pozdrawiam dwóch panów, którzy jak zobaczyli, że staję, to stwierdzili "Chodź, nie łam się, pójdziesz z nami..." Dobra, myślę sobie, trochę przejdę, bo biec nie dam rady. Przeszłam i zaczynam truchtać...Ałaaaa, znów boli. Znów marsz. Wściekłość, bo niemoc ogromna, a do tego trójka z przodu zaczyna odpływać w marzeniach. Znów próba. Ałaaa, nie mogę, no nie mogę. Boli mocno, na tyle, że biorę pod uwage to, że będę musiała zejść z trasy, bo jeśli będzie tak cały czas boleć nie zmieszczę się w limicie. Nicto, ide dalej, trochę zaczynam truchtać, znów boli, marsz, znów truchtam, jakby coś mi ból mija. Ale na nieszczęście zaczyna się odcinek z lekkim podbiegiem i wiatrem w twarz. Poprzednie "bolące kaemy" po 6:43/ 7:18/ 6:22. Obliczam, że jeśli dałabym radę mocniej przyspieszyć, to jeszcze-jeszcze dałabym radę na to złamanie 4h. Ale jestem już zmęczona, tempem poprzednich kilometrów, bólem...Z jednej strony moje marzenia, a z drugiej myśl, że przecież muszę jeszcze wrócić do domu, co 30min mi nie zajmie, tylko 4h.
Wiatr wieje (niezbyt mocny, ale przy takim dystansie...), ja jakoś biegnę, ale szału nie ma. Widzę, że pada 37km, myslę sobie, dasz radę, jeszcze tylko 5km i koniec. 38 i 39 km po 5:46 i 5:47. I nagle przy 40tym niemoc totalna. Przede wszystkim rozczarowanie tym, że tak wiele pracy włożyłam w przygotowanie, tak dobrze mi szło, a ten ból mi wszystko popsuł. Jest mi już wszystko jedno. Ciało dałoby radę, ale psychicznie byłam rozjechana. Stwierdzam na głos, że "p...ę, nie biegnę" i na trochę maszeruję. Potem trafia się punkt żywieniowy, ale nie mam już ochoty na nic. Kiedy kończy się 41km, też wolny jak żółw, i zaczynam widzieć metę, stwierdzam, że powalczę jeszcze trochę, żeby może choć ciut urwać coś na życiówkę. Jakoś się podrywam (syndrom mety działa) i ostatni km po 5:42. A 200metrów po 4:56.
No i jest życiówka, 16 sekund lepsza niż w Pozku na jesieni. Niby jest, ale mało cieszy.
Folia, piękny medal, który wynagradza mi ten (na razie) zaprzepaszczony wynik.
Nie mam sił, kładę się na trawie. Zastanawiam się, jak poszło Wojtkowi. I nagle ktoś mi robi zdjęcie - to Panucci właśnie Chwilę gadamy, nagle patrzymy - Kwitka - kobietka miała moc, taki mega progres zrobić Brawo Kasiu!
idziemy szukać wody, która nie wiedzieć czemu w budynku, a nie zaraz za metą.
Potem umyć się i najeść. Siedzimy, gadamy, jemy czekoladę hand-made, którą specjalnie z domu zabrałam na ten moment.
Pakiet regeneracyjny zacny - 2 piwa-nie-piwa czekolada, ciacha, owoce, batonik. Jestem pod wrażeniem, serio
Nagle pojawiają się Łukasz z Krzyśkiem, fajnie ich widzieć, chwilę rozmawiamy i siadamy dalej.
Potem pożegnanie z Kasią, powrót do Kostrzyna/nia(?) i do domu. Ok 21 byłam na miejscu, najadłam się, zanim zeszło napięcie, zanim się wykąpałam to w łóżku byłam grubo po północy. A o 4:30 obudził mnie hałas za oknem i tyle se pospałam
Dzisiaj spadek nastroju, zła na siebie, że na tym 40km szłam, na to, że tyle przygotowań i kicha, a w formie byłam i wiedziałam, że jestem w stanie złamać te 4h. Na dodatek niewyspanie, które moich depresyjek nie leczy.
Nicto, wyśpię się i będzie lepiej. Jutro coś tam potruchtam, w środę też i w sobotę w końcu długo oczekiwany europejski nie nastawiam się na żaden wynik i nie chcę żadnych prognoz.
Na pocieszenie myślę sobie, że ten wynik, który wczoraj zrobiłam, w zeszłym roku piknął mi na koniec sezonu, a teraz na początek. To chyba dobry znak, chyba jest jakiś progres....chyba?
ps. No i przynajmniej pazury czerwone były, mała rzecz a cieszy
A edycja medalu
Zameldowałam się w Kostrzynie/niu(?) już w piątek wieczorkiem, coby mieć dzień na aklimatyzację. Nocleg fajny i na pewno z niego jeszcze skorzystam (niech se Dębno nie myśli, że tak łatwo odpuszczę ten wynik).
W sobotę wyspałam się w końcu, tzn obudziłam się ok 6 z odczuciem, że już się pospało i dość, ale rzut okiem na zegarek i...oooo nieee, i tak pospałam jeszcze do 8:30 około, czyli jak na mnie szał
Więc wstałam, pojadłam, poczytałam i postanowiłam pójść na miacho, coby zwiedzić co nieco. Łaziłam tak kole 2h, wróciłam, pojadłam znów, ale w granicach normy.
Potem zadzwonił Panucci, że już są na miejscu i możemy jechać po pakiet. Przyjechali i oczywiście od samego początku było fajnie, bo to sympatyczni południowcy wszak
Odebraliśmy pakiet, w międzyczasie okazało się, że jest msza za maratończyków, więc poleciałam, a po mszy zjedliśmy co nieco na pasta party i poszliśmy jeść dalej. No...ja sobie zamówiłam ciacho czekoladowe, które chyba koło czekolady nie stało, Emilka pizzę, co to dziwne ciasto miała i tylko Wojtkowa carbonara spełniła jego oczekiwania
Przez cały dzień hektolitry wody z cytryną w siebie wlewałam, pod koniec dnia już miałam przesyt.
W chatce okazało się, że dojechali pozostali lokatorzy-biegacze.
W niedzielę od rana ruch jak w ulu, na śniadanie zjadłam bułkę i banana, nie chciałam się obżerać, stwierdziłam, że zjem na trasie. Ogarka, the Panuccis dojechali i razem wybyliśmy do Dębna. Oczywiście scykana byłam, bo to jednak taki dystans, na którym wiele rzeczy może się zdarzyć, mimo że czułam się przygotowana.
Na miejscu spotkanie z Kwitką, trochę pogawędki, przebranie i na start. Na starcie odszukaliśmy się z Wojtkami, życzenia powodzenia, wspólne zdjęcie (Emilka była nieoceniona!).
Okiej, to lecimy. Nie ustawiałam bieżącego tempa, autolapy tradycyjnie pikały co kilometr. No więc jak mi piknęło 5:16, a założenie było 5:50, to stwierdziłam, że przeginka i zaczęłam zwalniać, ale niestety dalej szło szybko 5:28/ 5:24/ 5:18/ 5:22. Wtedy decyzja - ustawiam tempo, bo przypalam. I wtedy dopiero zaczęło się robić normalnie. Tzn założenie było takie jak na Poznań w zeszłym roku, żeby schodzić na bieżąco, aż do 5:30-5:25 na ostatnich kilometrach. Ale niestety, stety? Od początku komfortowo biegło mi się w tempie ok 5:30-5:40. Średnio szło jakoś kole 5:35.
No to tak biegłam sobie i biegłam i przypomniało mi się, że przecież biegnie jeszcze Łukasz i Krzysiek, z którymi nie udało mi się zobaczyć przed startem; zastanawiam się jak im idzie.
Po półmetku przyszedł kryzys. Z jednej strony byłam zdziwiona, bo na longowych-treningach w tym roku mnie omijał, ale w zeszłym okolice 23km to zawsze siadał mi nastrój i czułam, że już więcej nie dam rady. Teraz miałam tak spadek motywacji, że oczywiście zaczęły mi krążyć myśli o zejściu z trasy (choć takie myśli, to ja mam na każdych zawodach). Mimo, że czas na półmetku miałam chyba 1:57, stwierdziłam, że pewnie i tak nic z tego nie będzie, po kiego ja się tak męczę? Biegnę i myślę, że nie, dalej to nie dam rady, ale z drugiej strony - wszyscy, którzy wiedzą że biegnę chyba na mnie psy powieszą, jak teraz zejdę i miętegowżyciuswojemniedarujom. I nagle w głowie jakaś myśl: "Nie po to ci to wszystko tak poukładałem, żebyś teraz rezygnowała! Tyle trenowałaś, tyłek w troki, masz biec dalej i już!" (a Kto to mówił i co poukładał, to już ja sama dobrze wiem )
W okolicach 32km miałam czas na tyle dobry, że jak sobie obliczyłam, to nawet gdybym poleciała resztę po 6/km, złamałabym 4h bez problemu. Trochę już zaczynało być ciężko, ale tempo 5:45 było do utrzymania. I nagle po 32 km jak mnie siekłooooo. Ło matko, jaki ból w lewym boku, kłucie takie, że aż dech zapierało. Nie wiem, co to było, czy jakaś kolka, czy co innego, nie mam pojęcia. Wiem, że zawsze na treningach jak mnie coś rozbolało brzuchowo-kolkowo, to mocno wciągałam brzuch i pomagało. A tutaj nic! Ani wciaganie brzucha, ani wręcz odwrotnie, jakoś mi tak dziwnie się w klatce piersiowej zaczęło robić...Jakby mnie zatykało...Zwolniłam, ale to nic nie dało. Musiałam się zatrzymać. Przy okazji pozdrawiam dwóch panów, którzy jak zobaczyli, że staję, to stwierdzili "Chodź, nie łam się, pójdziesz z nami..." Dobra, myślę sobie, trochę przejdę, bo biec nie dam rady. Przeszłam i zaczynam truchtać...Ałaaaa, znów boli. Znów marsz. Wściekłość, bo niemoc ogromna, a do tego trójka z przodu zaczyna odpływać w marzeniach. Znów próba. Ałaaa, nie mogę, no nie mogę. Boli mocno, na tyle, że biorę pod uwage to, że będę musiała zejść z trasy, bo jeśli będzie tak cały czas boleć nie zmieszczę się w limicie. Nicto, ide dalej, trochę zaczynam truchtać, znów boli, marsz, znów truchtam, jakby coś mi ból mija. Ale na nieszczęście zaczyna się odcinek z lekkim podbiegiem i wiatrem w twarz. Poprzednie "bolące kaemy" po 6:43/ 7:18/ 6:22. Obliczam, że jeśli dałabym radę mocniej przyspieszyć, to jeszcze-jeszcze dałabym radę na to złamanie 4h. Ale jestem już zmęczona, tempem poprzednich kilometrów, bólem...Z jednej strony moje marzenia, a z drugiej myśl, że przecież muszę jeszcze wrócić do domu, co 30min mi nie zajmie, tylko 4h.
Wiatr wieje (niezbyt mocny, ale przy takim dystansie...), ja jakoś biegnę, ale szału nie ma. Widzę, że pada 37km, myslę sobie, dasz radę, jeszcze tylko 5km i koniec. 38 i 39 km po 5:46 i 5:47. I nagle przy 40tym niemoc totalna. Przede wszystkim rozczarowanie tym, że tak wiele pracy włożyłam w przygotowanie, tak dobrze mi szło, a ten ból mi wszystko popsuł. Jest mi już wszystko jedno. Ciało dałoby radę, ale psychicznie byłam rozjechana. Stwierdzam na głos, że "p...ę, nie biegnę" i na trochę maszeruję. Potem trafia się punkt żywieniowy, ale nie mam już ochoty na nic. Kiedy kończy się 41km, też wolny jak żółw, i zaczynam widzieć metę, stwierdzam, że powalczę jeszcze trochę, żeby może choć ciut urwać coś na życiówkę. Jakoś się podrywam (syndrom mety działa) i ostatni km po 5:42. A 200metrów po 4:56.
No i jest życiówka, 16 sekund lepsza niż w Pozku na jesieni. Niby jest, ale mało cieszy.
Folia, piękny medal, który wynagradza mi ten (na razie) zaprzepaszczony wynik.
Nie mam sił, kładę się na trawie. Zastanawiam się, jak poszło Wojtkowi. I nagle ktoś mi robi zdjęcie - to Panucci właśnie Chwilę gadamy, nagle patrzymy - Kwitka - kobietka miała moc, taki mega progres zrobić Brawo Kasiu!
idziemy szukać wody, która nie wiedzieć czemu w budynku, a nie zaraz za metą.
Potem umyć się i najeść. Siedzimy, gadamy, jemy czekoladę hand-made, którą specjalnie z domu zabrałam na ten moment.
Pakiet regeneracyjny zacny - 2 piwa-nie-piwa czekolada, ciacha, owoce, batonik. Jestem pod wrażeniem, serio
Nagle pojawiają się Łukasz z Krzyśkiem, fajnie ich widzieć, chwilę rozmawiamy i siadamy dalej.
Potem pożegnanie z Kasią, powrót do Kostrzyna/nia(?) i do domu. Ok 21 byłam na miejscu, najadłam się, zanim zeszło napięcie, zanim się wykąpałam to w łóżku byłam grubo po północy. A o 4:30 obudził mnie hałas za oknem i tyle se pospałam
Dzisiaj spadek nastroju, zła na siebie, że na tym 40km szłam, na to, że tyle przygotowań i kicha, a w formie byłam i wiedziałam, że jestem w stanie złamać te 4h. Na dodatek niewyspanie, które moich depresyjek nie leczy.
Nicto, wyśpię się i będzie lepiej. Jutro coś tam potruchtam, w środę też i w sobotę w końcu długo oczekiwany europejski nie nastawiam się na żaden wynik i nie chcę żadnych prognoz.
Na pocieszenie myślę sobie, że ten wynik, który wczoraj zrobiłam, w zeszłym roku piknął mi na koniec sezonu, a teraz na początek. To chyba dobry znak, chyba jest jakiś progres....chyba?
ps. No i przynajmniej pazury czerwone były, mała rzecz a cieszy
A edycja medalu