Aniad1312 Run 4 fun - not 4 records ;)
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
2 stycznia 2012
Czołem
No i po obozie
* W dniu przyjazdu delikatne 5.5km. Plus rozciąganie.
* W czwartek, 27.12, pierwsze rozbieganie. 14.7km. Najpierw pod górę, oj lekko nie było Ale z górki to już huzia józia. Na tyle, że nie zauważyłam jakoś tak kamienia, czy korzenia i jak rymnęłam na ziemię, to nawet nie wiedziałam kiedy. Wstałam, otrzepałam się, patrzę - termaxy mają dziurę na kolanie. No cóż Na szczęście moja nowa niebieska bluza nie ucierpiała. Do miejsca zbiórki zostało chyba z 4-5km, co było robić - trzeba było biec. Jak dobiegliśmy, to nagle zobaczyłam, że dziurę miałam także w kolanie, a termaxy poniżej kolana zabarwiły się na ciemnoczerwono. O, to nowość W trakcie biegu coś tam czułam, coś bolało, ale nie na tyle żebym się zastanawiała czy coś jest nie tak. Po powrocie polałam obficie ranę spirytusem salicylowym. Lekko nie było Niestety, rana skutecznie wyeliminowała mnie z chodzenia na basen przez cały tydzień. Trudno.
Na szczęście z samym kolanem nic się nie stało. Bolało (i do tej pory boli) tylko to zranione miejsce, mogłam normalnie biegać.
* 28.12. Niby rana lepsza, w sensie bardziej zagojona (no sami rozumiecie, że to moje główne zmartwienie było . Poza tym interwały. 6x1km w tempie na dychę. Pomyślałam sobie, że szarżować nie będę, bo forma daleko poza sezonem. No ale oczywiście nie umiałam sobie ustawić zegarka, tak żeby odliczał po kaemie + przerwa 2minuty i jeszcze na bieżąco pokazywał tempo. Więc ustawiłam go na interwały, bez pokazywania tempa i postanowiłam lecieć na czuja. I wyszło tak
1-4:41
2-4:47
3-4:55
4-4:57
5-4:58
6-4:58
Pierwszy szybszy, bo poleciałam trochę dłużej asfaltem, więc biegło się lepiej i szybciej.
* 29.12 pierwsza wycieczka biegowa.
Podbieg-koszmar (jak się okazało, nie ostatni na obozie... ) Jako że miałam czerpać przyjemność, to w chwilach mega-nie-wydolności nie zmuszałam się do biegu, a maszerowałam. Poza tym no...ranne osoby mają przywileje
Dotarłam w końcu do Szyndzielni, jak wchodziłam do schroniska to jakoś tak mi słabo było. Szybko gorąca herbata z cytryną i klasyczne Prince Polo. Po chwili decyzja - biegnę dalej. Krzysiek mówi, że jeśli czuję się na siłach, mogę już biec dalej na Klimczok. No to biegnę, z zamiarem przebrania się właśnie tam. Ale niestety nie było mi dane - przed schroniskiem na Klimczoku stali Jarek i Darek i kierowali na zielony szlak. Trener G (czyli szef grupy pościgowej, z której odpadłam) krzyczy, żebym biegła z nimi, bo w schronisku już nikogo nie ma. No to lecę. Lecę i prawie się zatrzymałam, bo to dość stromo jak się okazało (oczywiście nie dla J&D - jak sarenki hyc hyc po śniegu). Jakoś się udało i w końcu natrafiłam na jako taki płaski teren. Oblodzony przy okazji, więc chyba ze 3 razy miałabym powtórkę z upadku. Po pewnym czasie zaczęłam widzieć plecy grupy pościgowej. Po iluś kilometrach niestety ich zgubiłam, bo nie widać było, którym szlakiem pobiegli. Tym samym zbiegłam do miejsca, w którym nie było żadnego oznakowania, droga w lewo, w prawo i jeszcze się rozgałęziała. Telefon tracił zasięg. Cudnie wprost Na szczęście udało mi się jakoś dodzwonić do Kwitki (która btw ma mój wielki szacunek, bo cały obóz śmigała niczym kozica i naprawdę nie wiem jak to zrobiła ) i pogadać z Jarkiem. Musiałam wrócić na górę, z której właśnie zbiegłam i pobiec żółtym szlakiem. No dobra, to pobiegłam tak jak mówił. Pod koniec tej wyprawy byłam już mocno zmęczona, i kiedy pani w kwiaciarni powiedziała mi, że do miejsca zbiórki jest "blisko, gdzieś 2km" miałam ochotę usiąść i nie wstać. Na szczęście okazało się, że to znacznie bliżej.
Ogółem wyszło mi 22.3km
* 30.12 - przebieżki nad wielką wodą. W towarzystwie wiatru. Najpierw 40min biegania, później 10x100m, na szczęście z wiatrem, w przerwach marszem (pod wiatr - taki, że mi twarz urywało).
Mówili, że wyszły mi ładnie
Na dodatek czworogłowe naparzały mnie tak, że wstawaniu od stołu i przy schodzeniu ze schodów wydobywało się ze mnie "ała ała".
Oczywiście ranna byłam nadal
* 31.12 kolejna wycieczka. Miała być łatwiejsza. Yhym
Były dwie opcje 15km i 24km. Oczywiście wybrałam opcję dłuższą.
Jak już się skończyło podejście prawie w kącie prostym, zaczął się zbieg. O matkoż doloż. Normalnie nie płaczę z byle powodu, ale wtedy na moment miałam łzy w oczach, bo czwórki tak mnie bolały, że wizja jakiegokolwiek dystansu wydawała się utopią; a gdzie tu jeszcze dać radę na tańcach wieczorem? Zatrzymałam się i maszerowałam chwilę, po czym lekko truchtałam. Jakoś poszło. Czwórki powoli puszczały. W schronisku na Kocierzy herbata i classic P-P. I ruszamy dalej. Nadzieja, że będzie bardziej z góry niż pod. Niestety - wbieg-zbieg i tak na przemian. W którymś momencie było tak śnieżno-ślisko, że myślałam, że będę na tyłku zjeżdżać No ale tradycyjnie jakoś jakoś dałam radę...Jak już widziałam sklep, przy którym stały nasze auta dostałam syndromu mety i ostatnie 670m poszło po 5:09. A całość to 25.67km.
Wieczorem tańce, hulanki, swawola. Najzabawniejsze dla mnie było to, że przy bardziej szybkich/ skocznych tańcach na parkiecie większość stanowiła nasza obozowa grupa, która dostała naprawdę wycisk tego dnia, a "cywile" (czyli goście miejscowi) odpadały
Wróciłam do pokoju gdzieś ok 3:30. Na chwilę zapomniałam, że boli mnie kolano i jak sobie uklękłam na tej ranie to oj-ała-oj-ożesz...I to co mi się już w miarę zagoiło znów się zaczęło nie-goić
Anyway, zasnęłam chyba ok 4:30 nad ranem.
A o 9 wyścig....
Ech, no nie byłam w najlepszej formie...Biegnąc rozgrzewkowo zastanawiałam się, czy dać sobie lajt i się nie ścigać? No, ale w końcu stwierdziłam, że skoro wstałam, to pobiegnę. Jakoś-siakoś, ale pobiegnę.
Jak na zmęczenie poimprezowe to i tak poszło nieźle. 3km w 14:31.
Dzisiaj już się lekko zdenerwowałam nie-gojeniem kupiłam salicylowy i specjalny super-wychwalany spray na takie przypadki. Pani w aptece powiedziała, że jeśli wokół rany zrobiła się taka obwódka, to znaczy że zakażenie i do lekarza. No więc nie żebym miała hipochondryczne zapędy, ale jak się przyjrzałam... Nic to, najpierw porządnie zdezynfekowałam salicylowym, potem spray. No, lekko nie było Wygląda to lepiej, w końcu mogę chodzić z odkrytym kolanem, coby szybciej się pozasklepiało - choć zimno niestety Zobaczę, jak się nie będzie polepszać, to się wybiorę do lekarza, choć za tym nie przepadam...
No, to podsumowanie małe czas zacząć...
Obóz - 94.7km
Grudzień - 282.29km
2012 - 2512km (r. 2011 - 2212km)
Pod choinką - 5 CD w tym Chambao. Kompletnie nie rozumiem o czym śpiewa, ale nie przeszkadza mi to, bo słyszę wszystko co mam słyszeć
Czołem
No i po obozie
* W dniu przyjazdu delikatne 5.5km. Plus rozciąganie.
* W czwartek, 27.12, pierwsze rozbieganie. 14.7km. Najpierw pod górę, oj lekko nie było Ale z górki to już huzia józia. Na tyle, że nie zauważyłam jakoś tak kamienia, czy korzenia i jak rymnęłam na ziemię, to nawet nie wiedziałam kiedy. Wstałam, otrzepałam się, patrzę - termaxy mają dziurę na kolanie. No cóż Na szczęście moja nowa niebieska bluza nie ucierpiała. Do miejsca zbiórki zostało chyba z 4-5km, co było robić - trzeba było biec. Jak dobiegliśmy, to nagle zobaczyłam, że dziurę miałam także w kolanie, a termaxy poniżej kolana zabarwiły się na ciemnoczerwono. O, to nowość W trakcie biegu coś tam czułam, coś bolało, ale nie na tyle żebym się zastanawiała czy coś jest nie tak. Po powrocie polałam obficie ranę spirytusem salicylowym. Lekko nie było Niestety, rana skutecznie wyeliminowała mnie z chodzenia na basen przez cały tydzień. Trudno.
Na szczęście z samym kolanem nic się nie stało. Bolało (i do tej pory boli) tylko to zranione miejsce, mogłam normalnie biegać.
* 28.12. Niby rana lepsza, w sensie bardziej zagojona (no sami rozumiecie, że to moje główne zmartwienie było . Poza tym interwały. 6x1km w tempie na dychę. Pomyślałam sobie, że szarżować nie będę, bo forma daleko poza sezonem. No ale oczywiście nie umiałam sobie ustawić zegarka, tak żeby odliczał po kaemie + przerwa 2minuty i jeszcze na bieżąco pokazywał tempo. Więc ustawiłam go na interwały, bez pokazywania tempa i postanowiłam lecieć na czuja. I wyszło tak
1-4:41
2-4:47
3-4:55
4-4:57
5-4:58
6-4:58
Pierwszy szybszy, bo poleciałam trochę dłużej asfaltem, więc biegło się lepiej i szybciej.
* 29.12 pierwsza wycieczka biegowa.
Podbieg-koszmar (jak się okazało, nie ostatni na obozie... ) Jako że miałam czerpać przyjemność, to w chwilach mega-nie-wydolności nie zmuszałam się do biegu, a maszerowałam. Poza tym no...ranne osoby mają przywileje
Dotarłam w końcu do Szyndzielni, jak wchodziłam do schroniska to jakoś tak mi słabo było. Szybko gorąca herbata z cytryną i klasyczne Prince Polo. Po chwili decyzja - biegnę dalej. Krzysiek mówi, że jeśli czuję się na siłach, mogę już biec dalej na Klimczok. No to biegnę, z zamiarem przebrania się właśnie tam. Ale niestety nie było mi dane - przed schroniskiem na Klimczoku stali Jarek i Darek i kierowali na zielony szlak. Trener G (czyli szef grupy pościgowej, z której odpadłam) krzyczy, żebym biegła z nimi, bo w schronisku już nikogo nie ma. No to lecę. Lecę i prawie się zatrzymałam, bo to dość stromo jak się okazało (oczywiście nie dla J&D - jak sarenki hyc hyc po śniegu). Jakoś się udało i w końcu natrafiłam na jako taki płaski teren. Oblodzony przy okazji, więc chyba ze 3 razy miałabym powtórkę z upadku. Po pewnym czasie zaczęłam widzieć plecy grupy pościgowej. Po iluś kilometrach niestety ich zgubiłam, bo nie widać było, którym szlakiem pobiegli. Tym samym zbiegłam do miejsca, w którym nie było żadnego oznakowania, droga w lewo, w prawo i jeszcze się rozgałęziała. Telefon tracił zasięg. Cudnie wprost Na szczęście udało mi się jakoś dodzwonić do Kwitki (która btw ma mój wielki szacunek, bo cały obóz śmigała niczym kozica i naprawdę nie wiem jak to zrobiła ) i pogadać z Jarkiem. Musiałam wrócić na górę, z której właśnie zbiegłam i pobiec żółtym szlakiem. No dobra, to pobiegłam tak jak mówił. Pod koniec tej wyprawy byłam już mocno zmęczona, i kiedy pani w kwiaciarni powiedziała mi, że do miejsca zbiórki jest "blisko, gdzieś 2km" miałam ochotę usiąść i nie wstać. Na szczęście okazało się, że to znacznie bliżej.
Ogółem wyszło mi 22.3km
* 30.12 - przebieżki nad wielką wodą. W towarzystwie wiatru. Najpierw 40min biegania, później 10x100m, na szczęście z wiatrem, w przerwach marszem (pod wiatr - taki, że mi twarz urywało).
Mówili, że wyszły mi ładnie
Na dodatek czworogłowe naparzały mnie tak, że wstawaniu od stołu i przy schodzeniu ze schodów wydobywało się ze mnie "ała ała".
Oczywiście ranna byłam nadal
* 31.12 kolejna wycieczka. Miała być łatwiejsza. Yhym
Były dwie opcje 15km i 24km. Oczywiście wybrałam opcję dłuższą.
Jak już się skończyło podejście prawie w kącie prostym, zaczął się zbieg. O matkoż doloż. Normalnie nie płaczę z byle powodu, ale wtedy na moment miałam łzy w oczach, bo czwórki tak mnie bolały, że wizja jakiegokolwiek dystansu wydawała się utopią; a gdzie tu jeszcze dać radę na tańcach wieczorem? Zatrzymałam się i maszerowałam chwilę, po czym lekko truchtałam. Jakoś poszło. Czwórki powoli puszczały. W schronisku na Kocierzy herbata i classic P-P. I ruszamy dalej. Nadzieja, że będzie bardziej z góry niż pod. Niestety - wbieg-zbieg i tak na przemian. W którymś momencie było tak śnieżno-ślisko, że myślałam, że będę na tyłku zjeżdżać No ale tradycyjnie jakoś jakoś dałam radę...Jak już widziałam sklep, przy którym stały nasze auta dostałam syndromu mety i ostatnie 670m poszło po 5:09. A całość to 25.67km.
Wieczorem tańce, hulanki, swawola. Najzabawniejsze dla mnie było to, że przy bardziej szybkich/ skocznych tańcach na parkiecie większość stanowiła nasza obozowa grupa, która dostała naprawdę wycisk tego dnia, a "cywile" (czyli goście miejscowi) odpadały
Wróciłam do pokoju gdzieś ok 3:30. Na chwilę zapomniałam, że boli mnie kolano i jak sobie uklękłam na tej ranie to oj-ała-oj-ożesz...I to co mi się już w miarę zagoiło znów się zaczęło nie-goić
Anyway, zasnęłam chyba ok 4:30 nad ranem.
A o 9 wyścig....
Ech, no nie byłam w najlepszej formie...Biegnąc rozgrzewkowo zastanawiałam się, czy dać sobie lajt i się nie ścigać? No, ale w końcu stwierdziłam, że skoro wstałam, to pobiegnę. Jakoś-siakoś, ale pobiegnę.
Jak na zmęczenie poimprezowe to i tak poszło nieźle. 3km w 14:31.
Dzisiaj już się lekko zdenerwowałam nie-gojeniem kupiłam salicylowy i specjalny super-wychwalany spray na takie przypadki. Pani w aptece powiedziała, że jeśli wokół rany zrobiła się taka obwódka, to znaczy że zakażenie i do lekarza. No więc nie żebym miała hipochondryczne zapędy, ale jak się przyjrzałam... Nic to, najpierw porządnie zdezynfekowałam salicylowym, potem spray. No, lekko nie było Wygląda to lepiej, w końcu mogę chodzić z odkrytym kolanem, coby szybciej się pozasklepiało - choć zimno niestety Zobaczę, jak się nie będzie polepszać, to się wybiorę do lekarza, choć za tym nie przepadam...
No, to podsumowanie małe czas zacząć...
Obóz - 94.7km
Grudzień - 282.29km
2012 - 2512km (r. 2011 - 2212km)
Pod choinką - 5 CD w tym Chambao. Kompletnie nie rozumiem o czym śpiewa, ale nie przeszkadza mi to, bo słyszę wszystko co mam słyszeć
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
5 stycznia 2013
Pierwszy trening poobozowy
W końcu się wyspałam, bite 9h snu, pobudka bez budzika - lajkuję
Najpierw 7km po 5:29
Przebieżki --> 10 setek: nad wodą+wiatr=prawie jak obóz
Bardzo ładnie mi dzisiaj te przebieżki wchodziły, poobozowa superkompensacja?
3:29/ 3:50/ 3:44/ 4:01/ 4:04/ 3:33/ 3:30/ 3:34/ 3:35/ 3:24
Powrót 3.96km po 5:26
Tak więc jest dobrze
Rana jakby zaczyna wyglądać lepiej. Wszelkie znaki i opinie na niebie mówiły, żeby tego spirytu nie lać, więc posłuchałam. Wczoraj wybrałam się do lekarza, ale był tak obłożony pacjentami, że szans nie było na przyjęcie. Za to pani pielęgniarka obejrzała mi kolano, powiedziała, że jak dla niej nie ma zakażenia, że to się właśnie wszystko oczyszcza z niefajności, a goi się trudno bo w takim miejscu jest, które wciąż w ruchu i wciąż pracuje. Zdezynfekowała jodyną, psiknęła oxycortem, zmieniła opatrunek i odradziła spiryt. I jakoś po tej wizycie lepiej jest, a poza tym jak ściągała ten stary opatrunek, to on już zaczął zasychać, więc znak że wszystko zaczyna się zasklepiać.
Dzisiaj trochę bolało to kolano, ale bez szaleństw. Przy 5 lub 6 przebieżce gnałam pod wiatr i chyba wtedy mocniej kolano pracowało, bo oczywiście nie chciałam dać się zmieść z powierzchni ziemi, i wtedy opatrunek się przemieścił (co się okazało po przyjściu do domu) i trochę ranka dostała, ale wytrzymałam (zdanie mega-wielokrotnie złożone)
Tak więc teraz ograniczam się do wody utlenionej i octaniseptu. Mam jeszcze maść tribiotic, ale nie wiem, czy mam ją kłaść, bo jak sobie pogorszę, to na co mi to?
A jak już się zagoi wszystko, to zacznę chyba jakiś szybkościowe treningi robić. I będę skakać z radości. Bo tak to chyba już jest, że to co małymi kroczkami zdobyte cieszy bardziej, niż spektakularny sukces. Jakbym na drugi dzień nie miała ani śladu po tym upadku, to może mniej ceniłabym to, że mam zdrowe kolano?
Tak sobie myślę, że te przebieżki wchodziły mi lepiej, bo chyba trochę mniej mnie jest (yes yes yes!), co też nie jest bez znaczenia. Mam nadzieję, że tak zostanie, dlatego cieszę się, że te zapasy i inne nerkowce podchoinkowe już mi się kończą...
ps. hit na wigilię - dostać perfumy Playboy od 89-letniej babci
Pierwszy trening poobozowy
W końcu się wyspałam, bite 9h snu, pobudka bez budzika - lajkuję
Najpierw 7km po 5:29
Przebieżki --> 10 setek: nad wodą+wiatr=prawie jak obóz
Bardzo ładnie mi dzisiaj te przebieżki wchodziły, poobozowa superkompensacja?
3:29/ 3:50/ 3:44/ 4:01/ 4:04/ 3:33/ 3:30/ 3:34/ 3:35/ 3:24
Powrót 3.96km po 5:26
Tak więc jest dobrze
Rana jakby zaczyna wyglądać lepiej. Wszelkie znaki i opinie na niebie mówiły, żeby tego spirytu nie lać, więc posłuchałam. Wczoraj wybrałam się do lekarza, ale był tak obłożony pacjentami, że szans nie było na przyjęcie. Za to pani pielęgniarka obejrzała mi kolano, powiedziała, że jak dla niej nie ma zakażenia, że to się właśnie wszystko oczyszcza z niefajności, a goi się trudno bo w takim miejscu jest, które wciąż w ruchu i wciąż pracuje. Zdezynfekowała jodyną, psiknęła oxycortem, zmieniła opatrunek i odradziła spiryt. I jakoś po tej wizycie lepiej jest, a poza tym jak ściągała ten stary opatrunek, to on już zaczął zasychać, więc znak że wszystko zaczyna się zasklepiać.
Dzisiaj trochę bolało to kolano, ale bez szaleństw. Przy 5 lub 6 przebieżce gnałam pod wiatr i chyba wtedy mocniej kolano pracowało, bo oczywiście nie chciałam dać się zmieść z powierzchni ziemi, i wtedy opatrunek się przemieścił (co się okazało po przyjściu do domu) i trochę ranka dostała, ale wytrzymałam (zdanie mega-wielokrotnie złożone)
Tak więc teraz ograniczam się do wody utlenionej i octaniseptu. Mam jeszcze maść tribiotic, ale nie wiem, czy mam ją kłaść, bo jak sobie pogorszę, to na co mi to?
A jak już się zagoi wszystko, to zacznę chyba jakiś szybkościowe treningi robić. I będę skakać z radości. Bo tak to chyba już jest, że to co małymi kroczkami zdobyte cieszy bardziej, niż spektakularny sukces. Jakbym na drugi dzień nie miała ani śladu po tym upadku, to może mniej ceniłabym to, że mam zdrowe kolano?
Tak sobie myślę, że te przebieżki wchodziły mi lepiej, bo chyba trochę mniej mnie jest (yes yes yes!), co też nie jest bez znaczenia. Mam nadzieję, że tak zostanie, dlatego cieszę się, że te zapasy i inne nerkowce podchoinkowe już mi się kończą...
ps. hit na wigilię - dostać perfumy Playboy od 89-letniej babci
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
6 stycznia 2013
Chciałam pospać. Skończyło się na chceniu
20.2km średnio po 5:42
Pierwsze 15km wolniej, najczęściej w okolicach 5:50 , czasem ciut szybciej, czasem wolniej. Zapowiadało się, że tak zostanie, bo moje warunki bio-psycho-meteo są dzisiaj wyjątkowo niekorzystne. Ale przy końcówce 15km (5:37) jakoś zebrałam się w sobie, zmieniłam muzykę i udało się szybciej.
16-5:19
17-5:11
18-5:21
19-5:17
20-5:03
Miałam pisać o moim doświadczeniu obozowo-wegetariańskim ale w związku ze wspomnianymi warunkami psycho-meteo --> innym razem.
Chciałam pospać. Skończyło się na chceniu
20.2km średnio po 5:42
Pierwsze 15km wolniej, najczęściej w okolicach 5:50 , czasem ciut szybciej, czasem wolniej. Zapowiadało się, że tak zostanie, bo moje warunki bio-psycho-meteo są dzisiaj wyjątkowo niekorzystne. Ale przy końcówce 15km (5:37) jakoś zebrałam się w sobie, zmieniłam muzykę i udało się szybciej.
16-5:19
17-5:11
18-5:21
19-5:17
20-5:03
Miałam pisać o moim doświadczeniu obozowo-wegetariańskim ale w związku ze wspomnianymi warunkami psycho-meteo --> innym razem.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
8 stycznia 2013
Wstawałam przez 15min, co opóźniło wyjście. Ma to znaczenie, jeśli się jest osobą, która zawsze wychodzi z domu na tzw. "ostatnią chwilę", bez względu na to ile ma czasu na przygotowanie
Dlatego nie czekałam, aż GPS załapie, no i do całości trzeba by dodać kilkaset metrów.
10.26km po 5:34
Ostatni po 5:11
Bunt oskrzeli + akcja chusteczkowa = stopowanie kilka razy, zwłaszcza kiedy chciałam pobiec szybciej żeby szybciej wrócić do domu i nie gnać do pracy na ostatnią chwilę.
Wstawałam przez 15min, co opóźniło wyjście. Ma to znaczenie, jeśli się jest osobą, która zawsze wychodzi z domu na tzw. "ostatnią chwilę", bez względu na to ile ma czasu na przygotowanie
Dlatego nie czekałam, aż GPS załapie, no i do całości trzeba by dodać kilkaset metrów.
10.26km po 5:34
Ostatni po 5:11
Bunt oskrzeli + akcja chusteczkowa = stopowanie kilka razy, zwłaszcza kiedy chciałam pobiec szybciej żeby szybciej wrócić do domu i nie gnać do pracy na ostatnią chwilę.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
10 stycznia 2013
Dzisiaj nie-biegowy wpis.
Kończy się tydzień pt "Papióry i 4kawy dziennie na przetrwanie". Jutro koniecznie muszę pobiegać.
No dobra, wreszcie spróbuję opisać opcję vege...
Założenie było - bezmięsne obiady, a reszta bez ortodoksji.
Pokarało mnie no bo jak ma się nadzieję na specjalne jakieś pierożki i kutlety z soczewicy, to tak potem się kończy...bez nich.
Pierwszy obiad - myślałam, że to jakoś już będzie ogólnie wiadome, że opcja bezmięsna dla mnie, ale ten...nie była. No to smaczny był ten kurczak serio serio!
Po dniu chyba okazało się, że muszę nawoływać mocno kelnerów, przemiłych zresztą, coby o mnie nie zapomnieli. I zawsze jak padało pytanie: "To pani jest wegetarianką?" to w ogóle nie wiedziałam co odpowiedzieć. No bo przecież nie jestem, więc coś tam mruczałam, że to właśnie dla mnie ta wersja bezmięsna, albo odpowiadałam wymijająco, że yhym, poproszę
Nie, no nie ma co narzekac, to co dostawałam, było smaczne i fajnie przyrządzone.
Ale najlepszy był sylwester. Patrzę, kelnerzy noszą talerze z takimi kluseczkami z ziemniaków, w sumie to nie kluseczki, coś tam innego, ale dobre i ja to uwielbiam. Do tego kawałek mięsa i jakaś surówka. No, a że sylwester był, emocje, to zupełnie zapomniałam, że ja przecież mięsa chwilowo na obiad nie jem Zacieram rączki pod stołem i wtem słyszę: "Czy pani jest wegetarianką?" I na talerzu wjeżdżają przede mnie, w tę piękną sylwestrową noc, jajko sadzone i gotowane warzywa
Jak później roznosili jeszcze dania mięsne, to chwytałam od razu. A jakby któryś z kelnerów zapytał, to oficjalna wersja byłaby, że mam postanowienie noworoczne,żeby zacząć jeść mięso
I na tym skończyły się moje wariacje obozowo-wegetariańskie
A dobra, skoro już piszę, to jeszcze inna historia, tym razem z moją babcią w tle - tą od interny
Ze 3 lata temu postanowiłam zrobić rodzinie niespodziankę i przebrać się za Mikołaja (tudzież Gwiazdora w wersji poznańskiej). Tak chyba w myśl zasady, że im starsza, tym głupsza Ubaw miałam przy tym niesamowity i musiałam się mocno przy kolacji pilnować, żeby się nie śmiać za bardzo. Chwilę przed rozdaniem prezentów zawołałam młodszego brata, wmanewrowałam go w kosnpirę (robił za elfa, ale w cywilnym ubraniu i dawaj. Kostium był, ale jakiś taki niezbyt wyrafinowany - ale jak sobie brzuch wypchałam poduszką, to Mikołaj jak ta lala. Wychodzę z pokoju hucząc "Ho Ho Ho" i natknęłam się na starszego brata, który ze śmiechu zgiął się wpół. Nie muszę chyba mówić, jak ciężko mi było utrzymać powagę.
Tak w ogle, to mam w zwyczaju podpisywać prezenty krótkimi wierszykami, no i wymyśliłam, że te prezenty właśnie będą "fantowymi", w stylu powiedz Mikołajowi wierszyk, ewentualnie zmów paciorek No i doszło do mojej mamy, która zaczęła robić przymiarki do nauki englisza. I ja tym hohohowym głosem żądam, żeby mi powiedziała jak jest Dzień dobry po angielsku. Mama ledwo zdążyła przestać się śmiać i z tych emocji dostała zawiechy. I wtem nagle spod okna, moja 86letnia wówczas babcia rzuca: "No przecież good morning!"
I tym optymistycznym akcentem...
ps. zdjęcia z wiadomych estetycznych względów na potwierdzenie mojej Gwiazdorskiej kariery nie wrzucę...
Dzisiaj nie-biegowy wpis.
Kończy się tydzień pt "Papióry i 4kawy dziennie na przetrwanie". Jutro koniecznie muszę pobiegać.
No dobra, wreszcie spróbuję opisać opcję vege...
Założenie było - bezmięsne obiady, a reszta bez ortodoksji.
Pokarało mnie no bo jak ma się nadzieję na specjalne jakieś pierożki i kutlety z soczewicy, to tak potem się kończy...bez nich.
Pierwszy obiad - myślałam, że to jakoś już będzie ogólnie wiadome, że opcja bezmięsna dla mnie, ale ten...nie była. No to smaczny był ten kurczak serio serio!
Po dniu chyba okazało się, że muszę nawoływać mocno kelnerów, przemiłych zresztą, coby o mnie nie zapomnieli. I zawsze jak padało pytanie: "To pani jest wegetarianką?" to w ogóle nie wiedziałam co odpowiedzieć. No bo przecież nie jestem, więc coś tam mruczałam, że to właśnie dla mnie ta wersja bezmięsna, albo odpowiadałam wymijająco, że yhym, poproszę
Nie, no nie ma co narzekac, to co dostawałam, było smaczne i fajnie przyrządzone.
Ale najlepszy był sylwester. Patrzę, kelnerzy noszą talerze z takimi kluseczkami z ziemniaków, w sumie to nie kluseczki, coś tam innego, ale dobre i ja to uwielbiam. Do tego kawałek mięsa i jakaś surówka. No, a że sylwester był, emocje, to zupełnie zapomniałam, że ja przecież mięsa chwilowo na obiad nie jem Zacieram rączki pod stołem i wtem słyszę: "Czy pani jest wegetarianką?" I na talerzu wjeżdżają przede mnie, w tę piękną sylwestrową noc, jajko sadzone i gotowane warzywa
Jak później roznosili jeszcze dania mięsne, to chwytałam od razu. A jakby któryś z kelnerów zapytał, to oficjalna wersja byłaby, że mam postanowienie noworoczne,żeby zacząć jeść mięso
I na tym skończyły się moje wariacje obozowo-wegetariańskie
A dobra, skoro już piszę, to jeszcze inna historia, tym razem z moją babcią w tle - tą od interny
Ze 3 lata temu postanowiłam zrobić rodzinie niespodziankę i przebrać się za Mikołaja (tudzież Gwiazdora w wersji poznańskiej). Tak chyba w myśl zasady, że im starsza, tym głupsza Ubaw miałam przy tym niesamowity i musiałam się mocno przy kolacji pilnować, żeby się nie śmiać za bardzo. Chwilę przed rozdaniem prezentów zawołałam młodszego brata, wmanewrowałam go w kosnpirę (robił za elfa, ale w cywilnym ubraniu i dawaj. Kostium był, ale jakiś taki niezbyt wyrafinowany - ale jak sobie brzuch wypchałam poduszką, to Mikołaj jak ta lala. Wychodzę z pokoju hucząc "Ho Ho Ho" i natknęłam się na starszego brata, który ze śmiechu zgiął się wpół. Nie muszę chyba mówić, jak ciężko mi było utrzymać powagę.
Tak w ogle, to mam w zwyczaju podpisywać prezenty krótkimi wierszykami, no i wymyśliłam, że te prezenty właśnie będą "fantowymi", w stylu powiedz Mikołajowi wierszyk, ewentualnie zmów paciorek No i doszło do mojej mamy, która zaczęła robić przymiarki do nauki englisza. I ja tym hohohowym głosem żądam, żeby mi powiedziała jak jest Dzień dobry po angielsku. Mama ledwo zdążyła przestać się śmiać i z tych emocji dostała zawiechy. I wtem nagle spod okna, moja 86letnia wówczas babcia rzuca: "No przecież good morning!"
I tym optymistycznym akcentem...
ps. zdjęcia z wiadomych estetycznych względów na potwierdzenie mojej Gwiazdorskiej kariery nie wrzucę...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
14 stycznia 2012
No i po Sztafecie. Kachita już pisała o tym, jak mi pomagała, ale muszę powiedzieć, że to była przeogromna pomoc za którą baaardzo dziękuję Nie mówiąc o tym, że jechać taki kawał pkp, żeby pobiec parę kółek, no to naprawdę miszczostwo miszczów że o legendarnym bloku nie wspomnę i o tym, jak biedna Kachita musiała czekać na pociąg powrotny, który miał 65minutową obsuwę. Tzn czekała trochę krócej, bo ją wyciągnęłam na herbatę do siebie, coby na dworcu nie marzła, ale że było niebezpieczeństwo zmiany opóźnienia, to musiałyśmy po pól godzinie wracać.
Natomiast jeśli chodzi o dystans, to po północy w sobotę udało mi się przebiec 10km, potem w niedzielę 10km na raty i 2x 5km. Czyli razem 30km.
Podsumowanie jest już na stronie. Kachita, pozwoliłam sobie umieścić Twoje galerie
Tu przed startem
Tu z obstawą
Tu się martwię czymś... ale czym
I w trakcie którejś z rat 10km
No i po Sztafecie. Kachita już pisała o tym, jak mi pomagała, ale muszę powiedzieć, że to była przeogromna pomoc za którą baaardzo dziękuję Nie mówiąc o tym, że jechać taki kawał pkp, żeby pobiec parę kółek, no to naprawdę miszczostwo miszczów że o legendarnym bloku nie wspomnę i o tym, jak biedna Kachita musiała czekać na pociąg powrotny, który miał 65minutową obsuwę. Tzn czekała trochę krócej, bo ją wyciągnęłam na herbatę do siebie, coby na dworcu nie marzła, ale że było niebezpieczeństwo zmiany opóźnienia, to musiałyśmy po pól godzinie wracać.
Natomiast jeśli chodzi o dystans, to po północy w sobotę udało mi się przebiec 10km, potem w niedzielę 10km na raty i 2x 5km. Czyli razem 30km.
Podsumowanie jest już na stronie. Kachita, pozwoliłam sobie umieścić Twoje galerie
Tu przed startem
Tu z obstawą
Tu się martwię czymś... ale czym
I w trakcie którejś z rat 10km
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
15 stycznia 2013
Biegowa regeneracja
10.5km po 5:45
10-tykm po 5:26
Ostatnie 0.5 po 5:25
Początkowo biegło się fajnie, ale później już kiepsko. Bardzo małe śniadanie, a jeszcze mniejsza kolacja dnia poprzedniego zaowocowało tym, że żołądek mi się przyklejał do pleców i wyraźnie czułam, że siły brak.
Nad zalewem piękne widoki, śnieg dookoła, na lodzie też biało. Cisza i spokój. Jeden biegacz napotkany, jeden narciarz biegówkowy. I nagle kilka kluczy ptaków odlatujących..hm...w jakim kierunku one leciały zawsze wiedziałam, że moja orientacja w terenie jest kiepska, ale żeby aż tak?
Biegowa regeneracja
10.5km po 5:45
10-tykm po 5:26
Ostatnie 0.5 po 5:25
Początkowo biegło się fajnie, ale później już kiepsko. Bardzo małe śniadanie, a jeszcze mniejsza kolacja dnia poprzedniego zaowocowało tym, że żołądek mi się przyklejał do pleców i wyraźnie czułam, że siły brak.
Nad zalewem piękne widoki, śnieg dookoła, na lodzie też biało. Cisza i spokój. Jeden biegacz napotkany, jeden narciarz biegówkowy. I nagle kilka kluczy ptaków odlatujących..hm...w jakim kierunku one leciały zawsze wiedziałam, że moja orientacja w terenie jest kiepska, ale żeby aż tak?
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
17 stycznia 2013
Ależ dzisiaj słabo było...
Jedzenie ostatnio słabe, to i tempo kiepskie. Więcej węglowodanów potrzeba jednak.
Dziwne, zdarzało się, że wychodziłam bez śniadania i miałam większą moc niż dzisiaj po śniadaniu.
Anyway, Garmin pokazuje, że wyszło 10km po 5:42
Myślałam, że poprzebieżkuję, ale prąd odcięło i cieszyłam się, że w ogóle mogę dotrzeć do domu biegiem, nie marszem
Ale żeby zachować jakąś przyzwoitość biegową, wiadukt pokonany z godnościom osobistom (tak Kachita, ten co Ci go pokazywałam ). Tak więc ostatnie 2kaemy wpadły po 5:33 i 5:11.
Z serii "matka jazzowa i córka" kupiłam sobie mus do ciała czarna porzeczka+grapefruit i muszę powiedzieć, że opcja zapachowa pomarańcza i wanilia bardziej mi odpowiada. I chyba ma lepsze działanie, bo trudniej się wsmarowuje, no i wiadomo, lepszy efekt - tak się łudzę
Dygresja godna naczelnego bieganie.pl:
Nie wiem jak Wy, ale ja nie lubię, kiedy w aucie zmieniam stację i trafię na końcówkę dawno-niesłuchanego-a-lubianego-utworu.
Ależ dzisiaj słabo było...
Jedzenie ostatnio słabe, to i tempo kiepskie. Więcej węglowodanów potrzeba jednak.
Dziwne, zdarzało się, że wychodziłam bez śniadania i miałam większą moc niż dzisiaj po śniadaniu.
Anyway, Garmin pokazuje, że wyszło 10km po 5:42
Myślałam, że poprzebieżkuję, ale prąd odcięło i cieszyłam się, że w ogóle mogę dotrzeć do domu biegiem, nie marszem
Ale żeby zachować jakąś przyzwoitość biegową, wiadukt pokonany z godnościom osobistom (tak Kachita, ten co Ci go pokazywałam ). Tak więc ostatnie 2kaemy wpadły po 5:33 i 5:11.
Z serii "matka jazzowa i córka" kupiłam sobie mus do ciała czarna porzeczka+grapefruit i muszę powiedzieć, że opcja zapachowa pomarańcza i wanilia bardziej mi odpowiada. I chyba ma lepsze działanie, bo trudniej się wsmarowuje, no i wiadomo, lepszy efekt - tak się łudzę
Dygresja godna naczelnego bieganie.pl:
Nie wiem jak Wy, ale ja nie lubię, kiedy w aucie zmieniam stację i trafię na końcówkę dawno-niesłuchanego-a-lubianego-utworu.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
18 stycznia 2013
No! w końcu!
Part 1 6.60km po 5:24 --> 5:25/ 5:31/ 5:31/ 5:20/ 5:18/ 5:25/ 5:12 (0.6km)
Part 2 Podbiegi 10 setek + marsz. Bez szału, ale dobrze, że wskoczyły. Pierwszy 3:58, a reszta między 4:00 a 4:15, mniej więcej.
Part 3 4:30km po 5:14--> 5:19/ 5:18/ 5:10/ 5:14 i na 300m 5:02.
Chciałam dobić do 4km, a nie wiedziałam ile już biegnę (bo wciąż mam tylko czas ustawiony) i latałam jak gupia wokół bloku. I w końcu się wkurzyłam, przystanęłam, paczem a ja od 300m już buduję 5km
Nad zalewem spokój, cisza, prawie zero ludzi. No, jeden facet z siekierą, ale zszedł mi z drogi
A teraz się zastanawiam, co by tu na obiad zrobić...
No! w końcu!
Part 1 6.60km po 5:24 --> 5:25/ 5:31/ 5:31/ 5:20/ 5:18/ 5:25/ 5:12 (0.6km)
Part 2 Podbiegi 10 setek + marsz. Bez szału, ale dobrze, że wskoczyły. Pierwszy 3:58, a reszta między 4:00 a 4:15, mniej więcej.
Part 3 4:30km po 5:14--> 5:19/ 5:18/ 5:10/ 5:14 i na 300m 5:02.
Chciałam dobić do 4km, a nie wiedziałam ile już biegnę (bo wciąż mam tylko czas ustawiony) i latałam jak gupia wokół bloku. I w końcu się wkurzyłam, przystanęłam, paczem a ja od 300m już buduję 5km
Nad zalewem spokój, cisza, prawie zero ludzi. No, jeden facet z siekierą, ale zszedł mi z drogi
A teraz się zastanawiam, co by tu na obiad zrobić...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
19 stycznia 2013
O matkoż doloż, co to w ogóle ma być z tym śniegiem no ja wiem, że Panucci pewnie ze szczęścia by skakał (po tych zaspach) ale nie ja
Nie, no aż tak źle nie było...
12km po 6:05
Przynajmniej poćwiczyłam ciut siłę biegową. Tam gdzie odśnieżone było, dawało radę zejść poniżej 6/km, czasami nawet w okolicach 5:50, ale tylko czasami.
No i o czym tu więcej pisać
Zastanawiam się, czy auto odpali, ot co...
ps. zapomniałam, że mam stuptuty. Przypomniało mi się, jak zaczęły mi przemakać buty.
O matkoż doloż, co to w ogóle ma być z tym śniegiem no ja wiem, że Panucci pewnie ze szczęścia by skakał (po tych zaspach) ale nie ja
Nie, no aż tak źle nie było...
12km po 6:05
Przynajmniej poćwiczyłam ciut siłę biegową. Tam gdzie odśnieżone było, dawało radę zejść poniżej 6/km, czasami nawet w okolicach 5:50, ale tylko czasami.
No i o czym tu więcej pisać
Zastanawiam się, czy auto odpali, ot co...
ps. zapomniałam, że mam stuptuty. Przypomniało mi się, jak zaczęły mi przemakać buty.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
20 stycznia 2013
Miało być okołozalewowe bieganie, ale rano niespodziewanie dostałam cynka, że może być las.
W sumie, dobiegnięcie zajmuje 5km, więc po lesie było 10km i powrót tą samą drogą. Miałam założyć stuptuty (pamiętałam!) ale nie zdążyłam, bo oczywiście na ostatnią chwilę wychodziłam z domu, ale w sumie okazało się, że w lesie ślady po autach, więc śniegu nie nawpadało mi do butów.
Dobry trening, 20.43km po 5:50.
Momentami kulało się w okolicach 5:40, ale dla mnie to było za szybko, więc zwalnialiśmy.
Ogółem tydzień zamyka mi się na 65km.
Tak wogle wczoraj porównałam swoje wyniki wagowo-obozowe z lutego i grudnia i jest lepiej. Prawie 2kg mniej, tłuszczu 2.5% mniej, be-em-i spadło o 1.5. Fajnie, chociaż nie wiadomo jak długo, bo u mnie to jak w kalejdoskopie w tych sprawach
Niestety, gópi katar, gópie oskrzela. Again Miałam iść do kina, ale odpuszczę, co będę se reputację gruźlika budować...
Aaa, hity biegowe na niedzielę
Hit 1
styczeń 2012. Przed ubiegłoroczną Sztafetą.
Babcia: To ile będziecie tam biegać?
Ja: 20 godzin.
Babcia: Ogupieli?
Hit 2 (kultowe hasło rodzinne)
październik 2009. Mój starszy brat przed pierwszym maratonem.
Babcia: No ale chyba drugi to będziesz?
I tymi optymistycznymi akcentami...
Miało być okołozalewowe bieganie, ale rano niespodziewanie dostałam cynka, że może być las.
W sumie, dobiegnięcie zajmuje 5km, więc po lesie było 10km i powrót tą samą drogą. Miałam założyć stuptuty (pamiętałam!) ale nie zdążyłam, bo oczywiście na ostatnią chwilę wychodziłam z domu, ale w sumie okazało się, że w lesie ślady po autach, więc śniegu nie nawpadało mi do butów.
Dobry trening, 20.43km po 5:50.
Momentami kulało się w okolicach 5:40, ale dla mnie to było za szybko, więc zwalnialiśmy.
Ogółem tydzień zamyka mi się na 65km.
Tak wogle wczoraj porównałam swoje wyniki wagowo-obozowe z lutego i grudnia i jest lepiej. Prawie 2kg mniej, tłuszczu 2.5% mniej, be-em-i spadło o 1.5. Fajnie, chociaż nie wiadomo jak długo, bo u mnie to jak w kalejdoskopie w tych sprawach
Niestety, gópi katar, gópie oskrzela. Again Miałam iść do kina, ale odpuszczę, co będę se reputację gruźlika budować...
Aaa, hity biegowe na niedzielę
Hit 1
styczeń 2012. Przed ubiegłoroczną Sztafetą.
Babcia: To ile będziecie tam biegać?
Ja: 20 godzin.
Babcia: Ogupieli?
Hit 2 (kultowe hasło rodzinne)
październik 2009. Mój starszy brat przed pierwszym maratonem.
Babcia: No ale chyba drugi to będziesz?
I tymi optymistycznymi akcentami...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
24 stycznia 2013
Zdrowotnie już wczoraj było lepiej, ale rozsądek zwyciężył (co nie często się zdarza) i dopiero dzisiaj pobiegałam.
Plan był na ok 10km + ewentualne przebieżki może...albo podbiegi...
No, jednak po 2 przebieżkach zdecydowałam się na podbieg, bo jakoś chyba wygodniej je było zrobić. Gdzieś w połowie założonych odcinków przypomniała mi się jedna dobra rada, coby odbijać się od podłoża, wtedy lepszy efekt jest. No więc wcieliłam ją w życie i faktycznie lepiej się podbiego-wało. Tempo szału nie robiło (ale o to podobno w podbiegach nie chodzi śnieg grudowaty, ale co mi tam. Who cares?
Aha, sprawa zasadnicza okazuje się, że jednak wolno też potrafię biegać
Part 1 6.16km 6:24/ 6:42/ 6:40/ 6:29/ 6:52/ 6:41/ 6:39 --> 160m
Part 2 Podbiegi 10 setek + marsz
Part 3 3.78km 6:31/ 6:28/ 6:19/ 6:30 --> 780m
Tak więc ten...Komisja zakładowa idzie układać listę życzeń...
Zdrowotnie już wczoraj było lepiej, ale rozsądek zwyciężył (co nie często się zdarza) i dopiero dzisiaj pobiegałam.
Plan był na ok 10km + ewentualne przebieżki może...albo podbiegi...
No, jednak po 2 przebieżkach zdecydowałam się na podbieg, bo jakoś chyba wygodniej je było zrobić. Gdzieś w połowie założonych odcinków przypomniała mi się jedna dobra rada, coby odbijać się od podłoża, wtedy lepszy efekt jest. No więc wcieliłam ją w życie i faktycznie lepiej się podbiego-wało. Tempo szału nie robiło (ale o to podobno w podbiegach nie chodzi śnieg grudowaty, ale co mi tam. Who cares?
Aha, sprawa zasadnicza okazuje się, że jednak wolno też potrafię biegać
Part 1 6.16km 6:24/ 6:42/ 6:40/ 6:29/ 6:52/ 6:41/ 6:39 --> 160m
Part 2 Podbiegi 10 setek + marsz
Part 3 3.78km 6:31/ 6:28/ 6:19/ 6:30 --> 780m
Tak więc ten...Komisja zakładowa idzie układać listę życzeń...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
25 stycznia 2013
No wyległam dzisiaj zrobić rozeznanie terenu i sprawdzić czy makserski wiadukt jest przebiegalny A więc jest I stuptuty po raz drugi spisały się na medal.
Dzisiaj zakład bym przegrała, ale doprawdy niewielką różnicą...
10.97km śr. po 5:56
Zastanawiałam się, czy pobiec ciut dłuższy kawałek, opłaciło się, bo w momencie, kiedy w uszach zabrzmiał ten on, wyszło przecudne słońce
No wyległam dzisiaj zrobić rozeznanie terenu i sprawdzić czy makserski wiadukt jest przebiegalny A więc jest I stuptuty po raz drugi spisały się na medal.
Dzisiaj zakład bym przegrała, ale doprawdy niewielką różnicą...
10.97km śr. po 5:56
Zastanawiałam się, czy pobiec ciut dłuższy kawałek, opłaciło się, bo w momencie, kiedy w uszach zabrzmiał ten on, wyszło przecudne słońce