16 sierpnia 2012
Ło matko ludzie, jaki ja sen miałam dzisiaj....
Brałam udział w jakiejś akcji ruchu oporu, ta z kolei organizowała zamach na Hitlera
No i mieliśmy dograć jakieś jeszcze szczegóły, aż tu nagle wchodzi Obywatel H. I na dodatek z moją śp. Babcią (która za życia była wrogiem Germańca zaciekłym). No i ja paczem i mówiem, że co ona wyprawia słowami: "Grandma, what the f...are you doing???" A, bo jakoś myślałam, że po angielsku to Hitler nie zrozumie
No dobra, w związku z tym, że H. przybył wcześniej niż to było zaplanowane, to nie mogłam dać znać nic ekipie z ruchu oporu. I byłam jakby uwięziona, bo Niemce wiedzieli, że ja ich wróg. No ale jakimś cudem miałam przy sobie jakąś taką kulę wybuchową, która oszałamiała (ale nie że granat). No i nagle okazja - nie ma ochrony Hitlera, więc ja szybko w niego tę białą kulę, to się chopok zdziwił....No i jak rąbnęłam w niego, to on taki słabiuchny się zrobił i padł na ziemię, a wtedy to ja krzesłem go, krzesłem kill him, z mocą taką, jak się osy zabija. Rąbnęłam go tym krzesłem porządnie parę razy, wybiegłam na korytarz i się kurde obudziłam....
No to teraz uzupełniam
Skończyłam relację chyba na interwałach.
Następnego dnia było najdłuższe wybieganie, o ile mnie pamięć nie myli. 28km. Założenie - run for fun, bez wyścigów, bez napinki. Pure pleasure.
Od początku biegło się fajnie, ch6ociaż zmęczenie dawało znać o sobie. Tym razem, kiedy dobiegaliśmy do terenów kopalni, dałam na luz i przeszłam trochę (letko tłumacząc się czekającymi na mnie 42km w Lesznie: No przecież muszę się oszczędzać

) Na najwyższym z możliwych wzniesień na trasie odpoczynek. I pochwała od GG, yes I can
Powrót bardzo przyjemny, konwersacyjne tempo. Z PanTalonem przegadaliśmy całą drogę, czasami nie gadając, co bardzo sobie cenię. Nie lubię jak MUSZĘ przez cały czas nawijać, a naturalne milczenie mi nie przeszkadza.
Pomimo fajności biegu, po 24kaemie już mi się dosyć często zerkało na Garminiaka, a po dotarciu do hotelu cieszyłam się, że już jestem na miejscu.
W piątek trasa do schroniska Orle and back. W schronisku jagody ze śmietaną, które okazały się być jakimiś dziwnie gorzkimi jagodami, wobec czego skonsumowałam ich małą ilość. Po południu trening obwodowy, czyli coś czego nie lajkuję

jak również podobnych jemu core stability
No i sobota rano...wyścig...jakoś to nie był mój dzień...a poza tym ja nie lubię się ścigać, chyba że sama chcę. Rozgrzewka koszmarna, ciężkie nogi, zero formy. Żołądek też na nie. Czarno to widziałam.
Zaczęłam biec.
Oczywiście pierwsze 1,5km to podbieg, więc się nie spalałam, żeby mieć siłę dobiec. I tak jak w roku ubiegłym, po zawodach, miałam wrażenie, że mogłam jeszcze ciut szybciej jednak na tym podbiegu. Ale nic to. Zbieg naprawdę był szybki.
Po 14min 21sek byłam na mecie
Po tym, jak wszyscy (prawie!) rozjechali się do domów, z Kwitką, Maćkiem, Tomkiem, PanTalonem i Łukaszem wybraliśmy się nad wodospad Szklarki (chcieliśmy na Szrenicę, ale pogoda była okrutnie na to niewskazana).
A wieczorkiem jeszcze 8km easowania i 6 przebieżek. A, bo się człowiek naje, to potem leniwy siem robi, to siem musi poruszać...
Niedziela
Rano rozruch, ulalala...Pierwszy (!!!) rozruch na jaki wstałam (a na obozie byłam już po raz piąty...ekhm, trenerzy wybaczcie...). 6km powolutku, bez przebieżek.
Potem wyprawa do Karpacza, bo zachciało mi się po raz trzeci podbić Śnieżkę.
Zostawiłam autko na samym dole i polazłam. Ależ się to miejsce zmieniło od czasu, kiedy byłam tam ostatnio chyba z 4 lata temu...No nic, do Wang szłam jakieś 4.5km. Całe wejście to 13.5km. Z jednym przystankiem na kanapkę i piciu piciu. Kondycja jest o wiele lepsza, śmiem rzec. Przy stromym podejściu na szczyt, od Domu Śląskiego, ani razu nie musiałam odpocząć, co kiedyś nie byłoby możliwe.
Wolf Team, zdjęć robiłam mało, jak już Śnieżkę było widać, to nie był to zachęcający widok....I nie chcą mi te foty wejść, więc musicie poczekać.
Na szczycie było bardzo zimno (będąc kulturalnom kobietom, nie powiem wszak, iż p...ło jak w kieleckiem). Więc czym prędzej się ewakuowałam.
Btw, bardzo się rozczarowałam Śnieżkowym schroniskiem(?), gdzie po zjedzeniu swojej kanapki odkryłam napis "Zabrania się spożywania własnych posiłków"
Chciałam zejść czerwonym szlakiem, ale był w remoncie, więc pognałam czarnym. Wyszło jakieś 10km.
Okiej, jak na razie to tyle.
Na zakończenie dwa pe-esy.
1. Przy okazji napatrzyłam się na mountain bikerów, jak peletonem zjeżdżali ze Śnieżki. Szacun, mega szacun

2. Drugi muzyczny nabytek to Mela Koteluk. I dzisiaj ten
Spadochron wciąż mi towarzyszy

Jak na razie to mój ulubiony z całej płyty
cdn....