miałam już wrażenie, że jest w jakichś dziewięćdziesięciu procentach dobrze, ale poczucie to zostało zachwiane po piątkowej rehabilitacji, potem po sobotnim basenie, a potem po niedzielnym gwałtownym oparciu się na tej nodze w pochyleniu (gdy rzuciłam się do niedobrego psa, który podniósł tak dziki wrzask na dźwięk domofonu, że wyzwoliła się we mnie natychmiastowa reakcja wychowawczo-upominająco-doporządkuprzywołująca). to wczorajsze było najgorsze, ale pozytywny akcent wszystkich tych incydentów jest taki, że za każdym razem jednak ten ból szybko przechodził i znowu było OK.
po dzisiejszej fizjoterapii nastąpiła zaś gwałtowna poprawa (znowu), choć jedno z miejsc na mięśniu zostało pierwszy raz zmasakrowane na tyle, że jak stamtąd wychodziłam to miałam wrażenie, jakby mi tam rozerwało wszystkie tkanki


niekiedy jak spaceruję z psem (/idę do sklepu/wyrzucić śmieci/gdziekolwiek indziej) próbuję sobie podtruchtać kilka-kilkanaście kroków w ramach testów i zazwyczaj stwierdzam, że jest nieźle. gdybym była desperatką i gdybym nie wiedziała, co to za cholera z tej kontuzji, to pewnie już bym mogła pobiegać i być może nawet nie zwróciłabym na ten przyczep uwagi. czekam jednak na oficjalne pozwolenie od fizjoterapeuty. dzisiaj na rehabilitacji po raz pierwszy padł wyczekiwany zwrot 'spróbować pobiegać' w odniesieniu do przyszłego tygodnia







nadal trochę nie wierzę w to całe bieganie.. beznadziejność już tak długo trwa...
tymczasem zaczynam wierzyć w to, że świat nie będzie zawsze taki szary, ciemny i oślizgły jak przez ostatnie miesiące. gwałtownie się rozjaśniło i rozsłoneczniło - doskonale! przyszła pora na zejście z trenażera i zamianę ciągu seriali (na interwały) i książek (na 'rozjazdy') na zmieniające się krajobrazy. zaliczyłam już parę razy pętle Czerniaków-Habdzin, jeździ się wspaniale, choć ostatnie powroty z Powsina to pasmo udręki, jedzie się jak ze stukilogramową oponą doczepioną do roweru. trzy czwarte wycieczki mam milusie i słodziusie, a przez ostatnią piętnastkę żałuję, że rower nie ma napędu silnikowego

najgorsze jest to mijanie biegaczy..... jakoś mniej bolało, jak wszyscy byli zaśnieżeni, zmarznięci i zmoczeni deszczem. teraz wyglądają tak optymistycznie i pozytywnie, że aż się boję, że w końcu któregoś zamorduję

a przez te nagłe wydłużenie dni coś mi się zrobiło z wewnętrznym zegarkiem i śpię od środka nocy do wczesnego poranka.. chyba się zaczyna działanie na baterię słoneczną - jak co roku

no i tak to wygląda. potrzebuję jakiegoś pozytywnego feedbacku od świata, żeby uwierzyć, że moje całe dotychczasowe biegowe trenowanie to był dopiero początek. tlą mi się w głowie plany i postanowienia, ale dopóki nie przeskoczy mi w głowie parę klepek będę dalej sądziła, że obecny stan to permanentna fataliza...
