piątek, 11 listopada
XXIII Bieg Niepodległości
10 km w 59:01 (międzyczas na 5 km - 29:52) - czasy oczywiście netto
W sumie jest życiówka, bo Berlin się nie liczy
To teraz relacja. Była piękna pogoda, chociaż lekki mróz był w powietrzu. Okazało się, że bardzo dobry znajomy mojej przyjaciółki mieszka na rogu Stawki i Jana Pawła II, więc po odebraniu pakietu startowego posiedziałyśmy w ciepełku.
Niedługo przed jedenastą trzeba było wyjść na rozgrzewkę i znaleźć Kanas z Wolfem - udało się

Stanęłyśmy w odpowiedniej strefie, odśpiewałyśmy hymn (tworząc niechcący z moim biurowym kolegą flagę rosyjską

) i ruszyłyśmy. Do linii startu było kilka korków, ale w końcu się udało. Jak już pisała Kanas, miałyśmy podział ról - ona mierzyła dystans, ja czas

Pierwszy kilometr raczej wolno, bo coś ok. 6:30, potem już tylko przyspieszałyśmy. Koło 4 km zauważyłam wreszcie oznaczenia km na słupach, ale one podobno też były postawione umownie... W każdym bądź razie GPS Kanas meldował o przebiegniętych kilometrach blisko tablic, więc nie było tak źle. Widok flagi wbiegającej na wiadukt - bezcenny! Dzięki temu można było nie myśleć, że za chwilę na ten wiadukt wbiegamy my - zresztą okazał się nie być tak straszny, skrócony krok w pełni wystarczył, żeby wbiec na niego bez większych problemów. Na podbiegu minęłyśmy pana na wózku, który mozolnie się wspinał, jadąc tyłem i podpierając się nogami - wielki podziw i szacunek, zresztą pan dostał ogromne brawa od wszystkich przebiegających obok. Piąty kilometr wskazywał na planowany wynik, więc po zakręcie zaczęłyśmy nieco przyspieszać. Koło 6 km zaczęła mnie łapać kolka

Czas był nadal dobry, wyprzedzałyśmy sporo ludzi. Drugi podbieg też bez większych problemów, na zbiegu dałam się ponieść nogom - było czadowo

Kanas biegła mocno, a ja starałam się nadążyć za nią

Kolka męczyła coraz mocniej, miałam nadzieję, że wytrwam do mety. Niestety, jakieś 200m przed metą zgięło mnie wpół i nie mogłam złapać oddechu. Zatrzymałam się, przykucnęłam, starając się rozmasować kolkę i motywując się w duchu ("wstawaj, złamanie godziny w zasięgu ręki, dasz radę, wstawaj!"), a potem wstałam i zaczęłam dramatyczny finisz, goniąc oddalającą się Kanas. Według mojego zegarka, ostatni kilometr przebiegłam w 5:59. Na mecie uściski, gratulacje, śpiewy, wzruszenie, medal, woda i zimno

Było super, cieszę się, że startowałam

Potem był McDonalds

A wieczorem grzane wino i naleśniki

A co się będę ograniczać, przecież w sumie biegam po to, żeby móc jeść dobre rzeczy
A teraz parę fotek.
Jeszcze rześkie na starcie

Medale czekają:

Marszałek patrzy:

A Kaczita cierpi

Ale na końcu i tak jest hepi:
