Niedziela 30/10/2011
Lausanne Halfmarathon 2:13:55.9 (śr. 6:20 min/km)
Jak już pisałam w komentarzach "Szwajcarski krajobraz : Strasb 0:1".
Wczoraj wieczorem zajrzałam do folderku informacyjnego i jakoś mnie troszkę zaniepokoiła strona z profilem, ale w sumie nie na długo. Wyskoczyłam też nad jeziorko by skorzystać z pasta party na łódce, ale było godzinę przed zamknięciem, a kolejka nie posuwała się prawie
i wskazywała na około godzinę czekania. Pomyślałam o makaronie pozostałym z obiadu i decyzja była szybka. Wieczorkiem wyskoczyłam ze znajomymi, ale bez ekscesów % i w łożeczku byłam przed północą. Rano śniadanko (bagietka z miodem), oglądnęłam z balkonu maratończyków, później dzieciaki i 10 kilometrowców. Pakowanie ciuchów, wiem w czym pobiegnę, ale mam spore wątpliwości związane z tym, że to jednak jesień, worek depozytowy do ciężarówki muszę oddać do 12.45 a start o 13.50. Wszystkie ciuchy, które były to wywalenia bez mrugnięcia okiem, to zutylizowałam podczas przeprowadzki. No nic, mam kilka opcji, upycham wszystko w worek i maszeruję na metro. Metro pełne biegaczy, potem równą kolumną z metra na peron. Właśnie odjeżdżający pociąg odpuszczam, strasznie zapchany. Następny za kwadransik i w nim się wygodnie rozsiadam (okazało się potem, że to pierwsza klasa, ale przejazd dla nas dziś był za darmo

). Jedziemy wzdłuż trasy biegu często, tafla jeziora lśni w słońcu, żaglówki, góry wyjątkowo tylko z leciutką mgiełką. Dojeżdżamy, brrr w cieniu rześko, idę do szatnia. Szatnia na sali gimnastycznej, zajeżdża Bengayem okrutnie, ale przynajmniej ciepło. Przebieram się, przegryzam batonik i 3 kostki czekolady, popijam isostar aż do czasu oddania torby (zrobiłam go w bidonie zamiast w butelce po mineralne, szkoda mi bidonu wyrzucić

). Po odjeździe ciężarówek rozglądam się po okolicy, zaraz zaczyna się rozgrzewka wspólna - wcześne kurcze, ale łagodna, więc się dołączam. Wywijamy przy muzyce aż miło, a na koniec mówią, że rozgrzewka będzie co 15 minut od nowa.

Przechadzam się dalej po centrum miasteczka, dopinguję chwilę ostatnich maratończyków przebiegających nieopodal. Mijam wejście do kościoła, są plakaty, że serdecznie zapraszają każdego, jest wystawa na temat "każdy inni wszyscy równi", poczęstunek, a przede wszystkim możliwość zebrania myśli/modlitwy/medytacji. Odpływam na kwadrans i bardzo dobrze się po tym czuję. Wracam na główny plac, zaliczam kolejkę do toitoi, pierwszy strzał startera zastaje mnie w środku przybytku, ale mój blok na 20 minut "opóźnienia", więc spokojnie.

Truchtam trochę i ustawiam się w moim bloku, który co 4 minuty posuwa się odrobinkę do przodu. Na koniec udaje mi się zainstalować tuż koło zająca na 2h10 - starszego dziadka. Emocje rosną - ruszamy. Najpierw kółko wokół miasteczka, pilnuję się zająca, tempo bardzo przyjemne. Przy tabliczce 1km pisk z garmina - po skalibrowaniu na stadionie działa super, co do metra. Biegniemy odrobinę za szybko jak na 2h10, zając zwalnia, ja też, ale w końcu go gubię. Myślałam, że jest tuż za plecami, a tu nie. Dołączam do babeczki, której przydarzyło się to samo. Zagaduję, pani jest z Paryża i leci na 2h06-2h08. Myślę - świetnie, pobiegniemy razem. Tempo średnie mamy właśnie takie akurat. Szybko trasa zaczyna się nieco unosić, z profilu wynikało, że będzie do góry na przestrzeni 1.5km, potem sporo płasko podbieg około 18km i lekko z górki na koniec. Podbiegamy, coraz stromiej tempo spada, ale specjalnie staramy się nie szarżować. O teraz z górki, potem powinno być to płaskie. Nie za bardzo, druga górka, trzecia i pierwszy punkt z napojami. Zwalniam na moment do marszu by wypić spokojnie kilka łyków. Następny punkt ma być za trochę ponad kilometr tylko jak pamiętam, dziwne. I szybko się przestaje dziwić - górki znów. Na następnym punkcie piję wodę, izotonika się obawiam, nigdy tej firmy nie próbowałam.Ogólnie na górkach biegłam odrobinę przed moją towarzyszką, a ona mniej czasu piła i się spotykałyśmy równo po punktach. Górki nie ustają, to dopiero 1/3 trasy, a ja się zaczynam czuć kiepsko - jestem za bardzo zmęczona jak na ten etap biegu. W sumie od startu żołądek nie był tiptop i z jednej strony więcej picia mu nie pomaga, ale jest naprawdę ciepło, wolę jednak pić. Dobra, zostawie towarzyszkę i zwolnię by się z zającem zrównać. W tym momencie zając pojawia się z boku - oj niedobrze. Biegnę z nim, przecież jak się wypłaszczy to sobie odpocznę. Hmmm. Sięgam po cukierka, ale ciężko ssać i biec. Nie wygląda to dobrze, bo mi jakoś zimno i tak niewyraźnie. Po połowie dystansu spacerek, zjadam spokojnie cukierka. Zając nie jest daleko, trochę to trwa, ale go dochodzę. Samopoczucie średnie. Może jednak za gorąco i lekkie odwodnienie? Brzydko tak maszerować, ale na punktach rozsądek nakazuje po całym kubku wychylić. Zając się oddala, ale zegarek mówi, że biegnę dość równo i w sumie wraca przyjemność z biegu - przecież tu tak pięknie! Staram się nie spacerować nie na punktach odżywczych, ale jest różnie, w sumie to odpuściłam, skoro i tak nie miałam tu zamiaru bić życiówki. Pozostaję w otoczeniu w zasadzie tych samych osób.
cdn