ioannahh wymysły
Moderator: infernal
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
pora coś przeskrobać
zmieniłam przekornie.. ekhm, przezornie tytuł wątku , ale mimo wszystko postaram się (w miarę) krótko i (w miarę) treściwie, coby nie prowokować kwasów
u mnie 'po staremu'; biegam, pływam, roweruję. niekoniecznie w tej kolejności. na basenie udoskonalam swoją odrzutową żabę i w miarę spokojnym tempem udaje mi się już dobijać do przeciwległej bandy 18 razy i jeszcze wracać, co daje w sumie 1.9 km w 46 minut. włączając omijanie zbłąkanych pływaków ze swojego toru żaba czyni mistrza
rowerowe wycieczki też są coraz fajniejsze, bo zainwestowałam w ultraszybkie opony Maxxis Detonator. No dobra, może nie są tak znowu ultra, ale naprawdę dają radę. i dużo radości przejażdżki na cienkich oponkach w porównaniu z górskimi 'czołgami' to jak niebo a ziemia. zwiedzam więc regularnie wszystkie okoliczne miasteczka i wsie, ucząc się przy okazji niderlandzkiego (niedługo będę znała treść tego kursu na pamięć ). jestem juz totalnie opalona/spalona w okulary przeciwsloneczne oraz spodenki i rekawiczki rowerowe. moglabym spokojnie zagrac w sielance 'Żeńcy' jako ta robotnica z pola dysponuje rowniez odpowiednia iloscia siniakow i zadrapan, a takze imponujaca blizna po wylocie z roweru i przejechaniu kolanem po betonie. idealna rola dla mnie (hm, jakkolwiek to rozumiec.. ja i rola? )
no a bieganie.. bieganie oczywiscie pozostaje w centrum wszechświata. w sierpniu wyszło biegiem 348 km (+ rowerem 1195 km). trenuję nadal według planu, Wojtek jeszcze (!) mnie nie zamordował i w dalszym ciągu dzielnie pomaga mi w realizacji niektórych treningów. z ciekawszych bieżków, które nie doczekały się sprawozdania na tym forum (choć na drugim poświęciłam im całkiem sporo miejsca ), to:
w zeszłym tygodniu - 10x300m z przerwami 100m (w marszobiegu, marszu albo chodo-plotkach - biegalam z dawno nie widzianym znajomym ) w tempach od 3'20'' do 3'31'' (srednie tempo 3'25''7) - to wtorek; piatek - 5 km + 12x~120m podbiegow na Agrykoli, przerwy marszem w dol + 4 km - fajowsko bylo, bo agrykolski podbieg w porownaniu do schodow na Kopiec PW to milusia góreczka; niedawno wymierzyłam ten odcinek rowerem i wyszło raczej 140-150 metrow.
W niedziele Najszybszy Dzien na Ziemi. super impreza, raz jeszcze wielkie gratulacje dla organizatorow :D wszystko dopiete na ostatni guzik; swietna atmosfera, doskonala organizacja, pakiet startowy bogatszy niz na 'normalnych' zawodach , a do tego duzo dobrej Wasy (po raz pierwszy firmie organizujacej tego typu promocje udalo sie osiagnac sukces - 'wciagnela mnie' ta Wasa i teraz ciagle szamie te 'chrupki' na sto roznych sposobow ). makaron pewnie tez byl dobry, ale tego akurat z powodu jego zwierzecej wkladki nie stwierdzam z autopsji, lecz z obserwacji
pobieglam sobie w Biegu na Mile (czas wg mojego stopera ponizej 6'07'' - zatrzymalam go sporo za meta; wedlug oficjalnych wynikow 6'10'', ale to nie jedyna niezgodnosc wyniku 'papierowego' z rzeczywistym; tak czy inaczej luzik, to nie Mistrzostwa Swiata), dobieglam na czwartym miejscu. potem skusilam sie na uczestnictwo w Biegu w Bikini - upokorzenie tysiaclecia; zaiste zawsze marzylam o tym zeby znalezc w Internecie fotke swoich posladkow... tak mi sie jednak chcialo biegac, ze nie wahalam sie dlugo, kiedy Weronika (podwojna zwyciezczyni tego dnia :D ) zgodzila sie poratowac nieprzygotowaną mnie regulaminowym bikini na szczescie góra pozostała sprytna i nie do końca bikiniowa sam bieg smieszny, dobieglam moze gdzies w polowie stawki zdecydowanie nie jestem sprinterem. oj, nie...
co tam dalej.
w tym tygodniu - we wtorek 3 km + 2x (100m skip A/100m trucht/100m skip C + 4x100mR + 3x200mR) p 5' + 3 km. setki w 17-18 sekund, dwusetki w 37-38. fajnie było, czułam 'wolę mocy' i naprawdę chciałam zapodawać do przodu. czasy rzecz jasna nie byly jakies wysrubowane, bo mistrzem takich dystansow to ja nigdy nie bede , ale podobal mi sie ten trening. najbardziej dlatego, ze chyba po raz pierwszy tak wyraznie poczulam, ze chce i moge. wiara we wlasne sily i mozliwosci to cos, czego mi najbardziej potrzeba.
po tym treningu cos podejrzanie zaczal mnie bolec piszczel, co gorsza ten bol stopniowo narastal. zaliczylam wiec po kolei małą panikę, rachunek sumienia, obietnice poprawy i zadoscuczynienia oraz calkiem przyzwoity wstęp do histeryzowania pt. 'NIEEEEEE, TO NA PEWNO JAKAS STRASZNA KONTUZJA!!!!'.
zadośćuczyniłam - wieczorem okutałam się bandażem z workiem lodu pod spodem (i tak sobie gorliwie zawiązałam ów bandaż, że prawie udało mi sie zatrzymac krazenie w stopie - no coz, jak to mowia - blondynyzm to stan umyslu, a nie kolor wlosow.. ), na noc gruba warstwa Dip Rilifa, itepe itede.. a rano zaraz po przebudzeniu oczyma wyobrazni ujrzalam Zygmunta Chajzera, mowiacego: 'to jest twoja chwila prawdy' az sie balam ruszyc, ale gdy w koncu to uczynilam uznalam, ze bolu nie ma. HA nie zaczelo bolec ani przed treningiem, ani w trakcie, ani - co najwazniejsze - po nim. wyglada na to, ze moj kochany piszczel stanal na wysokosci zadania i zachowal sie lepiej niz przecietnie regenerujaca sie watroba :D
uff, uff, kamien z serca. Bog to mnie chyba jednak kocha
takze w srode plan byl taki: 3 km + 4x (500m @ 4'10'' / przerwa 1' trucht / 1000m @ 4'20'') p 3' + 3 km. Wojtek mi ustawil takie tempa, ale jak pozniej powiedzial, 'wiedzial, ze i tak bedzie szybciej'. No i bylo - wszystkie odcinki w tempie okolo 4'/km. Nawet jak juz bylo ciezkawo to i tak przezywalam wielka rozkosz z powodu faktu, ze MOGE biegac i piszczel sie nie odzywa. Tym razem więc nawet niesmiale widmo kontuzji spowodowalo, ze po raz kolejny zdalam sobie sprawe z tego, jak wazna i wspaniala rzecza w moim zyciu jest mozliwosc biegania
wczoraj zas bylo 3 km + 10x600m p200m + 3 km. czasy od 2'16'' do 2'22'', srednio 2'18'', co daje tempo 3'50''. smierc, zniszczenie i pożoga czulam sie jak na zawodach, pobilam rekord swojego pulsu - 97% hrmax, a co wiecej - zakonczylam trening radosnym (półżywym) walnięciem się na mokrą murawę morderstwo bylo niezle, zwlaszcza ze zrobilam 'nieco' za krotkie przerwy (1'20''). tak czy inaczej, zyje i mam sie dobrze, wiec nie jest tak najgorzej.
no i w tym tygodniu wyszlo 91 km biegiem - w poniedzialek zrobilam dlugie wybieganie z ubieglej niedzieli, wiec 'wskoczylo' ~16.5 km rozbiegania zamiast dnia wolnego (no ups). Za to zero treningow spoza planu - nie bylo sensu wtłaczać w to wszystko jeszcze jakiegos dodatkowego truchtania.
podsumowujac.. mam wrazenie, ze to wszystko powoli, powoli zaczyna miec rece i nogi. wydaje mi sie, ze stopniowo zaczynam biegac coraz bardziej swiadomie jesli chodzi o czucie tempa, machanie łapami, 'grzebnięcia', czy w koncu to, co robie z nogami. powooooli sie to wszystko dokonuje i jesli jest jakis postep, to raczej jeszcze niewidoczny, ale z cala pewnoscia gorzej nie jest. a co najwazniejsze - treningi silowe przynosza pozadane efekty. do niedawna wydolnosc oddechowa zdecydowanie wyprzedzala mozliwosci miesniowe, a teraz obserwuje odwrotna tendencje. coraz czesciej czuje, ze nogi jeszcze moga, ale zaraz sie udusze - i tak w sumie mialo byc. nie jest to na pewno kwestia obnizenia mozliwosci oddechowych, wiec dobrze jest.
no, chyba wystarczy tego gadania, dorzuce jeszcze kilka zabawnych fotek z Pumowej imprezy:
zmieniłam przekornie.. ekhm, przezornie tytuł wątku , ale mimo wszystko postaram się (w miarę) krótko i (w miarę) treściwie, coby nie prowokować kwasów
u mnie 'po staremu'; biegam, pływam, roweruję. niekoniecznie w tej kolejności. na basenie udoskonalam swoją odrzutową żabę i w miarę spokojnym tempem udaje mi się już dobijać do przeciwległej bandy 18 razy i jeszcze wracać, co daje w sumie 1.9 km w 46 minut. włączając omijanie zbłąkanych pływaków ze swojego toru żaba czyni mistrza
rowerowe wycieczki też są coraz fajniejsze, bo zainwestowałam w ultraszybkie opony Maxxis Detonator. No dobra, może nie są tak znowu ultra, ale naprawdę dają radę. i dużo radości przejażdżki na cienkich oponkach w porównaniu z górskimi 'czołgami' to jak niebo a ziemia. zwiedzam więc regularnie wszystkie okoliczne miasteczka i wsie, ucząc się przy okazji niderlandzkiego (niedługo będę znała treść tego kursu na pamięć ). jestem juz totalnie opalona/spalona w okulary przeciwsloneczne oraz spodenki i rekawiczki rowerowe. moglabym spokojnie zagrac w sielance 'Żeńcy' jako ta robotnica z pola dysponuje rowniez odpowiednia iloscia siniakow i zadrapan, a takze imponujaca blizna po wylocie z roweru i przejechaniu kolanem po betonie. idealna rola dla mnie (hm, jakkolwiek to rozumiec.. ja i rola? )
no a bieganie.. bieganie oczywiscie pozostaje w centrum wszechświata. w sierpniu wyszło biegiem 348 km (+ rowerem 1195 km). trenuję nadal według planu, Wojtek jeszcze (!) mnie nie zamordował i w dalszym ciągu dzielnie pomaga mi w realizacji niektórych treningów. z ciekawszych bieżków, które nie doczekały się sprawozdania na tym forum (choć na drugim poświęciłam im całkiem sporo miejsca ), to:
w zeszłym tygodniu - 10x300m z przerwami 100m (w marszobiegu, marszu albo chodo-plotkach - biegalam z dawno nie widzianym znajomym ) w tempach od 3'20'' do 3'31'' (srednie tempo 3'25''7) - to wtorek; piatek - 5 km + 12x~120m podbiegow na Agrykoli, przerwy marszem w dol + 4 km - fajowsko bylo, bo agrykolski podbieg w porownaniu do schodow na Kopiec PW to milusia góreczka; niedawno wymierzyłam ten odcinek rowerem i wyszło raczej 140-150 metrow.
W niedziele Najszybszy Dzien na Ziemi. super impreza, raz jeszcze wielkie gratulacje dla organizatorow :D wszystko dopiete na ostatni guzik; swietna atmosfera, doskonala organizacja, pakiet startowy bogatszy niz na 'normalnych' zawodach , a do tego duzo dobrej Wasy (po raz pierwszy firmie organizujacej tego typu promocje udalo sie osiagnac sukces - 'wciagnela mnie' ta Wasa i teraz ciagle szamie te 'chrupki' na sto roznych sposobow ). makaron pewnie tez byl dobry, ale tego akurat z powodu jego zwierzecej wkladki nie stwierdzam z autopsji, lecz z obserwacji
pobieglam sobie w Biegu na Mile (czas wg mojego stopera ponizej 6'07'' - zatrzymalam go sporo za meta; wedlug oficjalnych wynikow 6'10'', ale to nie jedyna niezgodnosc wyniku 'papierowego' z rzeczywistym; tak czy inaczej luzik, to nie Mistrzostwa Swiata), dobieglam na czwartym miejscu. potem skusilam sie na uczestnictwo w Biegu w Bikini - upokorzenie tysiaclecia; zaiste zawsze marzylam o tym zeby znalezc w Internecie fotke swoich posladkow... tak mi sie jednak chcialo biegac, ze nie wahalam sie dlugo, kiedy Weronika (podwojna zwyciezczyni tego dnia :D ) zgodzila sie poratowac nieprzygotowaną mnie regulaminowym bikini na szczescie góra pozostała sprytna i nie do końca bikiniowa sam bieg smieszny, dobieglam moze gdzies w polowie stawki zdecydowanie nie jestem sprinterem. oj, nie...
co tam dalej.
w tym tygodniu - we wtorek 3 km + 2x (100m skip A/100m trucht/100m skip C + 4x100mR + 3x200mR) p 5' + 3 km. setki w 17-18 sekund, dwusetki w 37-38. fajnie było, czułam 'wolę mocy' i naprawdę chciałam zapodawać do przodu. czasy rzecz jasna nie byly jakies wysrubowane, bo mistrzem takich dystansow to ja nigdy nie bede , ale podobal mi sie ten trening. najbardziej dlatego, ze chyba po raz pierwszy tak wyraznie poczulam, ze chce i moge. wiara we wlasne sily i mozliwosci to cos, czego mi najbardziej potrzeba.
po tym treningu cos podejrzanie zaczal mnie bolec piszczel, co gorsza ten bol stopniowo narastal. zaliczylam wiec po kolei małą panikę, rachunek sumienia, obietnice poprawy i zadoscuczynienia oraz calkiem przyzwoity wstęp do histeryzowania pt. 'NIEEEEEE, TO NA PEWNO JAKAS STRASZNA KONTUZJA!!!!'.
zadośćuczyniłam - wieczorem okutałam się bandażem z workiem lodu pod spodem (i tak sobie gorliwie zawiązałam ów bandaż, że prawie udało mi sie zatrzymac krazenie w stopie - no coz, jak to mowia - blondynyzm to stan umyslu, a nie kolor wlosow.. ), na noc gruba warstwa Dip Rilifa, itepe itede.. a rano zaraz po przebudzeniu oczyma wyobrazni ujrzalam Zygmunta Chajzera, mowiacego: 'to jest twoja chwila prawdy' az sie balam ruszyc, ale gdy w koncu to uczynilam uznalam, ze bolu nie ma. HA nie zaczelo bolec ani przed treningiem, ani w trakcie, ani - co najwazniejsze - po nim. wyglada na to, ze moj kochany piszczel stanal na wysokosci zadania i zachowal sie lepiej niz przecietnie regenerujaca sie watroba :D
uff, uff, kamien z serca. Bog to mnie chyba jednak kocha
takze w srode plan byl taki: 3 km + 4x (500m @ 4'10'' / przerwa 1' trucht / 1000m @ 4'20'') p 3' + 3 km. Wojtek mi ustawil takie tempa, ale jak pozniej powiedzial, 'wiedzial, ze i tak bedzie szybciej'. No i bylo - wszystkie odcinki w tempie okolo 4'/km. Nawet jak juz bylo ciezkawo to i tak przezywalam wielka rozkosz z powodu faktu, ze MOGE biegac i piszczel sie nie odzywa. Tym razem więc nawet niesmiale widmo kontuzji spowodowalo, ze po raz kolejny zdalam sobie sprawe z tego, jak wazna i wspaniala rzecza w moim zyciu jest mozliwosc biegania
wczoraj zas bylo 3 km + 10x600m p200m + 3 km. czasy od 2'16'' do 2'22'', srednio 2'18'', co daje tempo 3'50''. smierc, zniszczenie i pożoga czulam sie jak na zawodach, pobilam rekord swojego pulsu - 97% hrmax, a co wiecej - zakonczylam trening radosnym (półżywym) walnięciem się na mokrą murawę morderstwo bylo niezle, zwlaszcza ze zrobilam 'nieco' za krotkie przerwy (1'20''). tak czy inaczej, zyje i mam sie dobrze, wiec nie jest tak najgorzej.
no i w tym tygodniu wyszlo 91 km biegiem - w poniedzialek zrobilam dlugie wybieganie z ubieglej niedzieli, wiec 'wskoczylo' ~16.5 km rozbiegania zamiast dnia wolnego (no ups). Za to zero treningow spoza planu - nie bylo sensu wtłaczać w to wszystko jeszcze jakiegos dodatkowego truchtania.
podsumowujac.. mam wrazenie, ze to wszystko powoli, powoli zaczyna miec rece i nogi. wydaje mi sie, ze stopniowo zaczynam biegac coraz bardziej swiadomie jesli chodzi o czucie tempa, machanie łapami, 'grzebnięcia', czy w koncu to, co robie z nogami. powooooli sie to wszystko dokonuje i jesli jest jakis postep, to raczej jeszcze niewidoczny, ale z cala pewnoscia gorzej nie jest. a co najwazniejsze - treningi silowe przynosza pozadane efekty. do niedawna wydolnosc oddechowa zdecydowanie wyprzedzala mozliwosci miesniowe, a teraz obserwuje odwrotna tendencje. coraz czesciej czuje, ze nogi jeszcze moga, ale zaraz sie udusze - i tak w sumie mialo byc. nie jest to na pewno kwestia obnizenia mozliwosci oddechowych, wiec dobrze jest.
no, chyba wystarczy tego gadania, dorzuce jeszcze kilka zabawnych fotek z Pumowej imprezy:
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
aktualizacji czas
w zeszlym tygodniu we wtorek oprocz niewielkiego rozbiegania z ranca wpadl - niewatpliwie ciekawy - start na Warsaw Track Cup. bieglam znowu na kilometr. i znowu poracha na calej linii nie jestem w stanie zmasakrowac sie na takim dystansie - po prostu nie ma na to szans. wybiegalam 3:32, a wiec zaledwie dwie sekundy lepiej niz w czerwcu. bleee... podobno wygladalam na zupelnie niezmęczoną - no, moze odczucie nie bylo az tak pozytywne , ale rzeczywiscie do padniecia na murawe za meta bylo daleko...
w srode interwaly: 3 km + 3x (1 km / trucht 2 minuty / 1.6 km) + 3 km - przerwy miedzy seriami to 4 minuty truchtu
tysiace mialy byc w czasach od 4:03 do 4:08, tysiac szescset w 6:31-6:39 (jeden, srodkowy 1600m byl w 6:44 niestety, bo kolka mnie gniotła jak jasna cholera).
w czwartek dwa razy rozbieganie, w piatek tez - dosc nietypowe, bo na tartanowej biezni calkiem fajnie, bo miekko i tak zupelnie na luzie - mozna kompletnie wylaczyc mozg i poczuc sie jak chomik w kolowrotku albo kon na lonzy pierwszy bieg z Garminem i pierwszy wniosek - wbrew temu, co mowi wiele osob, Garmin zawyza dystans! okrazenia na biezni mialy od 400 do 440 metrow...
w sobote interwaly - 1.6 km + 8x800 w tempach 3'55-4'05/km z przerwami w truchcie 400m (okolo 2'40) + 1.6 km. w niedziele niewielkie rozbieganie, 11 km. reszta dnia to rowerowe zwiedzanie Slaska, a potem ponad piec godzin w samochodzie, co bylo zdecydowanie najbardziej meczacym punktem dnia...
razem w ubieglym tygodniu 80 km biegiem (+250 rowerem +basen +silkax4).
w tym tygodniu: przedwczoraj podbiegi na Agrykoli. 3 km + 2x (2x30'', 3x1', 2x2' PG) p6' + 3 km. niezle sobie dowalilam, w 30 sekund przebiegalam okolo 120-140 metrow, w minute 230-250, w dwie minuty (smierc w oczach!!) okolo 450-460. nie padłam na twarz i wrocilam do domu dziarskim truchtem, ale juz tego dnia nie mialam jakos ochoty na to, zeby pojsc na silownie
dorobilam sie po tym treningu NIE-SA-MO-WI-TYCH zakwasow w.. posladkach. niezwykle rzadko miewam zakwasy, ale to co przezylam wczoraj po wstaniu z lozka to.. ałć ałć ałć.
wczoraj jeszcze cos miedzy interwalami a biegiem progowym: 2 km + 4x2 km w tempie ok. 4'20/km z przerwami w truchcie 5 minut + 2 km. przyspieszenia wedlug Garmina mialy tempa: 4'22, 4'24, 4'26 i 4'27. ale nie wiem, jak bardzo mu wierzyc, bo troche mu ten gps swiruje. dwa kilometry dwom kilometrom nierowne, heh
dzisiajrozbieganko 14 km. mialo byc dwanascie, ale cos nie zdazyli mi wybudowac mostu o kilometr blizej.. tempo 5:27/km, tetno.. nie wiadomo, bo Garmin tak samo jak Polar fiksuje, kiedy mam na sobie kurtke wiatrowke. w kazdym razie bieglam na totalnym luziku.
to na razie tyle
w zeszlym tygodniu we wtorek oprocz niewielkiego rozbiegania z ranca wpadl - niewatpliwie ciekawy - start na Warsaw Track Cup. bieglam znowu na kilometr. i znowu poracha na calej linii nie jestem w stanie zmasakrowac sie na takim dystansie - po prostu nie ma na to szans. wybiegalam 3:32, a wiec zaledwie dwie sekundy lepiej niz w czerwcu. bleee... podobno wygladalam na zupelnie niezmęczoną - no, moze odczucie nie bylo az tak pozytywne , ale rzeczywiscie do padniecia na murawe za meta bylo daleko...
w srode interwaly: 3 km + 3x (1 km / trucht 2 minuty / 1.6 km) + 3 km - przerwy miedzy seriami to 4 minuty truchtu
tysiace mialy byc w czasach od 4:03 do 4:08, tysiac szescset w 6:31-6:39 (jeden, srodkowy 1600m byl w 6:44 niestety, bo kolka mnie gniotła jak jasna cholera).
w czwartek dwa razy rozbieganie, w piatek tez - dosc nietypowe, bo na tartanowej biezni calkiem fajnie, bo miekko i tak zupelnie na luzie - mozna kompletnie wylaczyc mozg i poczuc sie jak chomik w kolowrotku albo kon na lonzy pierwszy bieg z Garminem i pierwszy wniosek - wbrew temu, co mowi wiele osob, Garmin zawyza dystans! okrazenia na biezni mialy od 400 do 440 metrow...
w sobote interwaly - 1.6 km + 8x800 w tempach 3'55-4'05/km z przerwami w truchcie 400m (okolo 2'40) + 1.6 km. w niedziele niewielkie rozbieganie, 11 km. reszta dnia to rowerowe zwiedzanie Slaska, a potem ponad piec godzin w samochodzie, co bylo zdecydowanie najbardziej meczacym punktem dnia...
razem w ubieglym tygodniu 80 km biegiem (+250 rowerem +basen +silkax4).
w tym tygodniu: przedwczoraj podbiegi na Agrykoli. 3 km + 2x (2x30'', 3x1', 2x2' PG) p6' + 3 km. niezle sobie dowalilam, w 30 sekund przebiegalam okolo 120-140 metrow, w minute 230-250, w dwie minuty (smierc w oczach!!) okolo 450-460. nie padłam na twarz i wrocilam do domu dziarskim truchtem, ale juz tego dnia nie mialam jakos ochoty na to, zeby pojsc na silownie
dorobilam sie po tym treningu NIE-SA-MO-WI-TYCH zakwasow w.. posladkach. niezwykle rzadko miewam zakwasy, ale to co przezylam wczoraj po wstaniu z lozka to.. ałć ałć ałć.
wczoraj jeszcze cos miedzy interwalami a biegiem progowym: 2 km + 4x2 km w tempie ok. 4'20/km z przerwami w truchcie 5 minut + 2 km. przyspieszenia wedlug Garmina mialy tempa: 4'22, 4'24, 4'26 i 4'27. ale nie wiem, jak bardzo mu wierzyc, bo troche mu ten gps swiruje. dwa kilometry dwom kilometrom nierowne, heh
dzisiajrozbieganko 14 km. mialo byc dwanascie, ale cos nie zdazyli mi wybudowac mostu o kilometr blizej.. tempo 5:27/km, tetno.. nie wiadomo, bo Garmin tak samo jak Polar fiksuje, kiedy mam na sobie kurtke wiatrowke. w kazdym razie bieglam na totalnym luziku.
to na razie tyle
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
czy ktos mnie tu jeszcze pamieta?
to było tak:
piątek 16.09 rozbieganko 11 km razem z psem; po drodze piec trzydziestosekundowych przebiezek. w sobotę wieczorem bieżek przedstartowy - 5.7 km, pod koniec 4 razy trzydziestosekundowe rytmy z przerwami w truchcie 1 minuta. tempo 4:43. już nie pamietam, kiedy ostatnio robilam tego typu trening - strasznie mi sie spodobal i zamierzam cos takiego robic czesciej
w niedzielę start na piątkę w Bemowskim Biegu Przyjaźni. 3 miejsce za DOM i Joanną Tekień, do których zabrakło mi całych lat świetlnych
Dominika przez chwilę biegła razem z Asią, ale większość dystansu każda z nas biegła samotnie. z jednej strony taki start bez męskiego towarzystwa to świetna sprawa - do tej pory przy okazji wspólnych startów zawsze zostawałam nieźle skopana, podeptana albo chociaż zepchnięta na bandę, nie mówiąc już o tym, jak się trzeba przeciskać między ludem już na trasie tutaj był pełen komfort. z drugiej strony brak towarzystwa na trasie jest słaby, zwłaszcza pod koniec.. zdecydowanie zabrakło mi dobrego finiszowania. na Ekidenie (koniec maja, 19'59) jak wpadłam na metę, to myślałam że umrę; w Biegu Dominika (sierpień, 18'12 ale trasa nie-wiadomo-jak-długa) byłam pewna, że skonam jeszcze przed metą , a tutaj poczułam niedosyt już po sekundzie od zakończenia biegu.. oficjalny czas 19:45, więc zabrakło czterech sekund do powtórzenia życiówki. żałuję okropnie, bo gdybym wiedziała, że to kwestia paru sekund, to bym przycisnęła mocniej.. pociesza mnie jedynie to, że trasa prawdopodobnie była nieco dłuższa (w każdym razie na pewno dłuższą trasę pokonałam - były dwie pętle i na każdej z nich trzeba było zrobić zawrotkę o 180 stopni wokół pachołków), i że wyniki oficjalne nie do końca zgadzają się z tym, co biegacze widzieli na swoich stoperach (a niektórzy nawet na zdjęciach z mety - co nie, DOM? ). suma summarum chyba nie jest źle
fotka z finiszu znaleziona na picasie, autorem jest Z.Mamla:
w poniedziałek - czyli wczoraj - poranne rozbieganie 9.5 km. po południu drugie bieganie, rozpoczęte rozgrzewką ok. 7.5 kilometra, a zakończone wieloma ćwiczeniami, z którymi miałam okazję zmierzyć się po raz pierwszy (ale nie ostatni ). bardzo pouczający trening.
dziś interwały: 2 km + 3x3 km w tempach 4'19, 4'18, 4'18 z przerwami w truchcie 8 minut + 2 km; w sumie 15.9 km. chyba całkiem spoko, biorąc pod uwagę czynnik spowalniający wiatru, z jakim miałam przyjemność dziś potrenować..
już drugi tydzień z rzędu po wtorkowych mocnych treningach czuję coś jakby po zderzeniu czołowym z ciężarówką - czyli, innymi słowy, wreszcie zdarza mi się wykonać trening, po którym mam autentyczną ochotę poabsorbować go w sposób bardziej zrównoważony i spokojny niż przerzucanie żelastwa na siłowni albo rozbieganie go drugim biegiem. znaczy dobrze
to było tak:
piątek 16.09 rozbieganko 11 km razem z psem; po drodze piec trzydziestosekundowych przebiezek. w sobotę wieczorem bieżek przedstartowy - 5.7 km, pod koniec 4 razy trzydziestosekundowe rytmy z przerwami w truchcie 1 minuta. tempo 4:43. już nie pamietam, kiedy ostatnio robilam tego typu trening - strasznie mi sie spodobal i zamierzam cos takiego robic czesciej
w niedzielę start na piątkę w Bemowskim Biegu Przyjaźni. 3 miejsce za DOM i Joanną Tekień, do których zabrakło mi całych lat świetlnych
Dominika przez chwilę biegła razem z Asią, ale większość dystansu każda z nas biegła samotnie. z jednej strony taki start bez męskiego towarzystwa to świetna sprawa - do tej pory przy okazji wspólnych startów zawsze zostawałam nieźle skopana, podeptana albo chociaż zepchnięta na bandę, nie mówiąc już o tym, jak się trzeba przeciskać między ludem już na trasie tutaj był pełen komfort. z drugiej strony brak towarzystwa na trasie jest słaby, zwłaszcza pod koniec.. zdecydowanie zabrakło mi dobrego finiszowania. na Ekidenie (koniec maja, 19'59) jak wpadłam na metę, to myślałam że umrę; w Biegu Dominika (sierpień, 18'12 ale trasa nie-wiadomo-jak-długa) byłam pewna, że skonam jeszcze przed metą , a tutaj poczułam niedosyt już po sekundzie od zakończenia biegu.. oficjalny czas 19:45, więc zabrakło czterech sekund do powtórzenia życiówki. żałuję okropnie, bo gdybym wiedziała, że to kwestia paru sekund, to bym przycisnęła mocniej.. pociesza mnie jedynie to, że trasa prawdopodobnie była nieco dłuższa (w każdym razie na pewno dłuższą trasę pokonałam - były dwie pętle i na każdej z nich trzeba było zrobić zawrotkę o 180 stopni wokół pachołków), i że wyniki oficjalne nie do końca zgadzają się z tym, co biegacze widzieli na swoich stoperach (a niektórzy nawet na zdjęciach z mety - co nie, DOM? ). suma summarum chyba nie jest źle
fotka z finiszu znaleziona na picasie, autorem jest Z.Mamla:
w poniedziałek - czyli wczoraj - poranne rozbieganie 9.5 km. po południu drugie bieganie, rozpoczęte rozgrzewką ok. 7.5 kilometra, a zakończone wieloma ćwiczeniami, z którymi miałam okazję zmierzyć się po raz pierwszy (ale nie ostatni ). bardzo pouczający trening.
dziś interwały: 2 km + 3x3 km w tempach 4'19, 4'18, 4'18 z przerwami w truchcie 8 minut + 2 km; w sumie 15.9 km. chyba całkiem spoko, biorąc pod uwagę czynnik spowalniający wiatru, z jakim miałam przyjemność dziś potrenować..
już drugi tydzień z rzędu po wtorkowych mocnych treningach czuję coś jakby po zderzeniu czołowym z ciężarówką - czyli, innymi słowy, wreszcie zdarza mi się wykonać trening, po którym mam autentyczną ochotę poabsorbować go w sposób bardziej zrównoważony i spokojny niż przerzucanie żelastwa na siłowni albo rozbieganie go drugim biegiem. znaczy dobrze
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
...sprobuje jeszcze raz
podsumowanie tygodnia: biegiem 9 treningow, 85.5 km + rowerem 263 km.
basen niedlugo stanie sie nowym powodem mojego bankructwa, musze sie wyniesc na basen uniwersytecki - nieco dalej, ale tez nieco taniej i tak wzbudzam niemala sensacje, jak wracam przez miasto w zimowej czapce (trauma z dziecinstwa - kiedys regularnie chodzilam na basen i regularnie lapalam zapalenie ucha ), wiec co za roznica...
biegowo tydzien udany i odczuwalnie raczej bez hardkorow. nie zdarzyl sie zaden trening podczas ktorego chcialam umrzec
zakonczylam wiec dziewiaty tydzien z dwunastotygodniowego planu. czuje sie z tym bardzo swietnie, ale mniej swietnie czuje sie, kiedy sobie pomysle, 'co dalej'. nie-wy-o-bra-zam! sobie pobiegniecia dychy w czterdziesci minut, a co dopiero szybciej..........
no, a tak poza tym to... mozna powiedziec, ze rozpoczelam cos w rodzaju nowego rozdzialu w swoim biegowym zyciu i jak do tej pory jestem baaardzo zadowolona..
na dziś plan byl taki, zeby zrobic krossowa zabawe biegowa. 10 min rozgrzewki, pozniej siedem razy 3 minuty szybciej i 3 minuty wolniej plus schlodzenie. mialam to zrobic w lesie w Powsinie, ale Wojtek krotko przed wyjazdem dostrzegl trafnie, ze do Powsina to my sie raczej nie dostaniemy przed oficjalnym zakonczeniem maratonu , wiec ruszylam do Rezerwatu.
odczucie po ruszeniu biegiem prawie bezposrednio po zakonczeniu calkiem dziarskiej rowerowej wycieczki (~60 km) jest przehardkorowe. trening wyszedl za szybko, ale.. absolutnie nie moglam zwolnic
pogoda tragiczna - sloneczko cudowne, ale cieplo bylo piekielnie. wspolczulam maratonczykom, ktorzy jeszcze przebiegali w tym czasie ulice dalej..
tetno wysokie juz od rozgrzewki, ale niebardzo moglam na to cokolwiek poradzic.
baaardzo sie staralam, zeby bylo krossowo. popylałam raczej po bezdrożach niż po drogach. tym bardziej zaskoczyla mnie srednia predkosc tego treningu
rozgrzewka 10 minut, 2.10 km, 4:46/km, 76%
1. 3 minuty - 715m - 4:13/km - 88%
przerwa 3 minuty - 625m - 4:50/km, 84%
2. 3 minuty - 670m - 4:31/km - 87%
przerwa 3 minuty - 580m - 5:13/km, 82%
3. 3 minuty - 659m - 4:35/km - 86%
przerwa 3 minuty - 567m - 5:20/km, 83%
4. 3 minuty - 659m - 4:35/km, 87%
przerwa 3 minuty - 584m - 5:11/km, 82%
5. 3 minuty - 685m - 4:25/km, 87%
przerwa 3 minuty - 570m - 5:18/km, 83%
6. 3 minuty - 670m - 4:31/km, 87%
przerwa 3 minuty - 577m - 5:14/km, 83%
7. 3 minuty - 689m - 4:24/km, 87%
schlodzenie 13:40, 2.65km, 5:08/km, 82%
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... usn2dpe37c
razem 13 km w godzinę.
całkiem żwawo.
po południu jeszcze kolejne 20 km rowerem - wycieczka na starówkę na kawę w sumie dzisiaj 80 km. korzystamy z ostatnich slonecznych wieczorów (Jeeeezuuuu )
no i jeszcze o maratonie chcialam
udalo nam sie pojechac rowerami zaraz za czołówką mężczyzn. zapodawaliśmy sobie grzecznie w bezpiecznej odleglosci, tak zeby nikomu nie przeszkodzić (na tyle jednak blisko, ze istnieje obawa, ze bede mogla sobie zrobic album ze zdjeciami i opisac go jako 'to ja na trasie maratonu warszawskiego'... lol ale wioooska ). bardzo przyjemne doswiadczenie (mogliby tak czesciej zamykac ulice Warszawy; mozliwosc przejechania srodkiem glownych ulic na rowerze - bezcenna :D ) i bardzo pouczajace. jestem naprawde pod OGROMNYM wrazeniem, jak mozna tak popierniczac na takim dystansie. wielki, wielki szacun. chłopaki biegli jak nakręceni - rytmicznie, harmonijnie, pewnie - po prostu 'wow'.
fajnie sie jechalo i patrzylo, choc na trzydziestym ktoryms kilometrze panu trenerowi z wnetrza volvo zaczela przeszkadzac nasza obecnosc (i chyba generalnie wiele rzeczy wokol mu przeszkadzalo, bo straszna nerwowke wprowadzał) i zaczal to w wyjatkowo nieprzyjemny sposob artykulowac ...
swoja droga mialam okazje obserwowac, jak biegna zawodnicy z czolowki i chwilami mialam wrazenie, ze tak zwany support nie zostal za bardzo poinstruowany, jak sie zorganizowac. gdybym byla na miejscu zawodnika i rozejrzala sie wokol, to zobaczylabym, ze jestem scisle otoczona przez bardzo, bardzo blisko jadace rowery. nie wiem, czy kazdy maraton tak wyglada, czy tylko tutaj moznaby dostac ataku klaustrofobii ale wygladalo to dosc niebezpiecznie..
trasa chyba rzeczywiscie byla szybka, chociaz nie idealna - kawalek po piasku na ul.Arbuzowej byl dosyc osobliwy. zbieg ul.Podgrzybkow - hardkor totalny, dobrze ze chociaz obrysowano najwieksze dziury. czolowka dała radę (choc wlasnie wtedy zaczeli sie rozbiegiwać i odłączać od grupy), ciekawe jak poradził sobie tak zwany 'tłum' i czy obyło się bez wybijania zębów..
fragment trasy po chodniku/trasie rowerowej przy Przyczolkowej (tam, gdzie byly biegi podczas Pumowej imprezy pod koniec sierpnia) tez raczej nie nalezal do przyjemnych dla biegaczy..
no, ogolnie rzecz biorac to fajny ten maraton. z pozycji widza, oczywiscie.. choc nawet nie moge sobie wyobrazic, jak wielka musi byc satysfakcja po przekroczeniu linii mety z dobrym czasem..
(jak w ogole mozna biec przez ponad czterdziesci kilometrow.. ciekawe, czy kiedykolwiek przestanie to byc dla mnie az tak przerazajaca i odlegla mysla...)
podsumowanie tygodnia: biegiem 9 treningow, 85.5 km + rowerem 263 km.
basen niedlugo stanie sie nowym powodem mojego bankructwa, musze sie wyniesc na basen uniwersytecki - nieco dalej, ale tez nieco taniej i tak wzbudzam niemala sensacje, jak wracam przez miasto w zimowej czapce (trauma z dziecinstwa - kiedys regularnie chodzilam na basen i regularnie lapalam zapalenie ucha ), wiec co za roznica...
biegowo tydzien udany i odczuwalnie raczej bez hardkorow. nie zdarzyl sie zaden trening podczas ktorego chcialam umrzec
zakonczylam wiec dziewiaty tydzien z dwunastotygodniowego planu. czuje sie z tym bardzo swietnie, ale mniej swietnie czuje sie, kiedy sobie pomysle, 'co dalej'. nie-wy-o-bra-zam! sobie pobiegniecia dychy w czterdziesci minut, a co dopiero szybciej..........
no, a tak poza tym to... mozna powiedziec, ze rozpoczelam cos w rodzaju nowego rozdzialu w swoim biegowym zyciu i jak do tej pory jestem baaardzo zadowolona..
na dziś plan byl taki, zeby zrobic krossowa zabawe biegowa. 10 min rozgrzewki, pozniej siedem razy 3 minuty szybciej i 3 minuty wolniej plus schlodzenie. mialam to zrobic w lesie w Powsinie, ale Wojtek krotko przed wyjazdem dostrzegl trafnie, ze do Powsina to my sie raczej nie dostaniemy przed oficjalnym zakonczeniem maratonu , wiec ruszylam do Rezerwatu.
odczucie po ruszeniu biegiem prawie bezposrednio po zakonczeniu calkiem dziarskiej rowerowej wycieczki (~60 km) jest przehardkorowe. trening wyszedl za szybko, ale.. absolutnie nie moglam zwolnic
pogoda tragiczna - sloneczko cudowne, ale cieplo bylo piekielnie. wspolczulam maratonczykom, ktorzy jeszcze przebiegali w tym czasie ulice dalej..
tetno wysokie juz od rozgrzewki, ale niebardzo moglam na to cokolwiek poradzic.
baaardzo sie staralam, zeby bylo krossowo. popylałam raczej po bezdrożach niż po drogach. tym bardziej zaskoczyla mnie srednia predkosc tego treningu
rozgrzewka 10 minut, 2.10 km, 4:46/km, 76%
1. 3 minuty - 715m - 4:13/km - 88%
przerwa 3 minuty - 625m - 4:50/km, 84%
2. 3 minuty - 670m - 4:31/km - 87%
przerwa 3 minuty - 580m - 5:13/km, 82%
3. 3 minuty - 659m - 4:35/km - 86%
przerwa 3 minuty - 567m - 5:20/km, 83%
4. 3 minuty - 659m - 4:35/km, 87%
przerwa 3 minuty - 584m - 5:11/km, 82%
5. 3 minuty - 685m - 4:25/km, 87%
przerwa 3 minuty - 570m - 5:18/km, 83%
6. 3 minuty - 670m - 4:31/km, 87%
przerwa 3 minuty - 577m - 5:14/km, 83%
7. 3 minuty - 689m - 4:24/km, 87%
schlodzenie 13:40, 2.65km, 5:08/km, 82%
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... usn2dpe37c
razem 13 km w godzinę.
całkiem żwawo.
po południu jeszcze kolejne 20 km rowerem - wycieczka na starówkę na kawę w sumie dzisiaj 80 km. korzystamy z ostatnich slonecznych wieczorów (Jeeeezuuuu )
no i jeszcze o maratonie chcialam
udalo nam sie pojechac rowerami zaraz za czołówką mężczyzn. zapodawaliśmy sobie grzecznie w bezpiecznej odleglosci, tak zeby nikomu nie przeszkodzić (na tyle jednak blisko, ze istnieje obawa, ze bede mogla sobie zrobic album ze zdjeciami i opisac go jako 'to ja na trasie maratonu warszawskiego'... lol ale wioooska ). bardzo przyjemne doswiadczenie (mogliby tak czesciej zamykac ulice Warszawy; mozliwosc przejechania srodkiem glownych ulic na rowerze - bezcenna :D ) i bardzo pouczajace. jestem naprawde pod OGROMNYM wrazeniem, jak mozna tak popierniczac na takim dystansie. wielki, wielki szacun. chłopaki biegli jak nakręceni - rytmicznie, harmonijnie, pewnie - po prostu 'wow'.
fajnie sie jechalo i patrzylo, choc na trzydziestym ktoryms kilometrze panu trenerowi z wnetrza volvo zaczela przeszkadzac nasza obecnosc (i chyba generalnie wiele rzeczy wokol mu przeszkadzalo, bo straszna nerwowke wprowadzał) i zaczal to w wyjatkowo nieprzyjemny sposob artykulowac ...
swoja droga mialam okazje obserwowac, jak biegna zawodnicy z czolowki i chwilami mialam wrazenie, ze tak zwany support nie zostal za bardzo poinstruowany, jak sie zorganizowac. gdybym byla na miejscu zawodnika i rozejrzala sie wokol, to zobaczylabym, ze jestem scisle otoczona przez bardzo, bardzo blisko jadace rowery. nie wiem, czy kazdy maraton tak wyglada, czy tylko tutaj moznaby dostac ataku klaustrofobii ale wygladalo to dosc niebezpiecznie..
trasa chyba rzeczywiscie byla szybka, chociaz nie idealna - kawalek po piasku na ul.Arbuzowej byl dosyc osobliwy. zbieg ul.Podgrzybkow - hardkor totalny, dobrze ze chociaz obrysowano najwieksze dziury. czolowka dała radę (choc wlasnie wtedy zaczeli sie rozbiegiwać i odłączać od grupy), ciekawe jak poradził sobie tak zwany 'tłum' i czy obyło się bez wybijania zębów..
fragment trasy po chodniku/trasie rowerowej przy Przyczolkowej (tam, gdzie byly biegi podczas Pumowej imprezy pod koniec sierpnia) tez raczej nie nalezal do przyjemnych dla biegaczy..
no, ogolnie rzecz biorac to fajny ten maraton. z pozycji widza, oczywiscie.. choc nawet nie moge sobie wyobrazic, jak wielka musi byc satysfakcja po przekroczeniu linii mety z dobrym czasem..
(jak w ogole mozna biec przez ponad czterdziesci kilometrow.. ciekawe, czy kiedykolwiek przestanie to byc dla mnie az tak przerazajaca i odlegla mysla...)
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
ostatnie dwa tygodnie uplynely pod haslem 'udaje, ze wcale nie mam depresji z powodu jesieni'.
czyli - powoli zaczynam zamarzac. nienawidze tej temperatury, nienawidze ciemnosci o szostej nad ranem (Chryste, jeszcze dwa miesiace temu wstawalam o tej porze i wybiegalam z domu w krotkich spodenkach i koszulce na ramiaczkach i radosnie truchtalam sobie po wiejskich drozkach, sluchajac spiewu ptakow i opalajac sie w sloncu..), nienawidze ciemnosci o dziewietnastej (czuje sie, jakby byl srodek nocy), nienawidze braku slonca. powoli zalacza mi sie program 'byle do wiosny'. zaczyna sie pol roku męczarni, eeeech...
w zeszlym tygodniu biegiem w sumie 83.5 km + rowerem 430 km. piekna pogoda byla (jeszcze), wiec korzystalam i prawie codziennie wyjezdzalam 'na swoja petle' (czerniakow-powsin-bielawa-opacz-ciszyca-habdzin-konstancin-powsin-czerniakow) z kursem niderlandzkiego na mp3. fajnie bylo, tresc kursu juz chyba znam na pamiec ('*trututu* lekcja siodma. komunikacja i podrozowanie. wysluchaj dialogu - najpierw w wersji oryginalnej, pozniej z tlumaczeniem. powtarzaj za lektorem slowka niderlandzkie. *trututu*....).
z ciekawszych treningow biegowych: we wtorek (27.09) 3 km + 8 km na 85% (4:32/km) + 4 km, w czwartek żwawa ósemka+ miliard ćwiczeń sprawnościowych, głównie z piłką; w sobotę 16.5 km (4:58/km) z dwudziestoma dwudziestosekundowymi przebiezkami, w niedzielę czternaście z dziesięcioma trzydziestosekundowymi
w ubiegającym tygodniu:
biegiem 93 km (+ rowerem 233),
oprócz 'zwykłych' wybiegań - w poniedziałek mało żwawe 9 km z rana i żwawsze sześć po południu (+piłki, dużo piłek). w środę 2 km + 5 km w narastającym tempie + 3 km - 'narastające tempo' miało być od 'nie wolniej niż 4:40' do 'nie wolniej niż 4:10', wyszło.. hm.. trochę szybciej piątka stuknęła w 21:04 (4'23-3'52) - tutaj zapis.
po raz pierwszy robilam tego typu trening, nie czuje kompletnie czegos takiego jak '4:40/km', więc pocisło się troszkę szybciej od samego początku no, to był bardzo pozytywnie zaskakujący trening, niestety dzień później już nie było tak kolorowo - 2 km + 4x2km z przerwami 500m + 4 km - znowu narastające tempo, miało być od <4:30 do <4:00, było od 4:23 do 4:10 - już szybciej się nie dało, bo nie dość, że musiałam podbiec na most, to jeszcze z tego mostu chciał mnie zwiać wiatr typu huragan&zawieja&zamieć umęczyłam się duuuużo bardziej niż na tamtej 'narastającej piątce'..
w sobotę 'przebiegłam półmaraton' - wisiała nade mną ta 'dwudziestka', ostatni (i zarazem pierwszy ) taki dystans wrzuciłam sobie pod koniec lipca w Grzybnie, więc przyszła pora na powtórkę. zrobiłam 21, po drodze dziesięć przebieżek po 30 sekund i jeszcze pięć po 100 metrów (garmin po godzinie przestaje wyswietlac sekundy, wiec.. no hym, nie było jak biegać półminutówek ). wszystko fajnie, ale ręce to mi zamarzly az do lokci - zaczyna sie ten czas, kiedy po powrocie z biegania nie moge otworzyc drzwi kluczem i stoje jak ta durna pod wlasnym mieszkaniem, nie mogac wejsc do srodka.......
wyszło 1:46, więc tym samym pozbyłam się wrażenia, że za nic w świecie nie przebiegłabym półmaratonu w 1:45 (bo tego byłam wprost pewna). no, więc heca, bo chyba bym jednak przebiegła...
no i to by bylo na razie wszystko.
fajnie sie biega, ale mysl o tym, ze za miesiac (!!!!!!) wypadaloby pobiec dyche w dosyc szybkim tempie, to robi mi sie niedobrze.
po pierwsze dlatego, ze robi sie coraz zimniej i obawiam sie, ze w polowie listopada bede juz skupiac sie glownie na tym, zeby przezyc trening/dojazd na uczelnie/wyjscie do sklepu ( ) a nie na tym, zeby cokolwiek dobrze pobiec. pamietam, jakie cierpienie bylo w marcu na sztafecie polmaratonskiej (cztery warstwy ubrania, bieganie w kolko przed startem i szczękanie zębami z zimna, zamarzniete stopy - a jakze!, a na finiszu doszczetne spalenie mrozem płuc) i nie wiem, czy bede miala ochote cos takiego powtarzac.
no a po drugie, nie ukrywajmy, moja walecznosc w dalszym ciagu jest zalosna i absolutnie nie czuje sie gotowa na jakies pobijanie zyciowek. do tego ostatnia dyche bieglam w czerwcu i mysl o napieraniu przez dziesiec kilometrow tempem zblizonym do tego, jakim obecnie biegam piatke wydaje mi sie obrzydliwie nierealny.
i tym prawie pozytywnym akcentem pozwole sobie zakonczyc dzisiejsza notke, gdyz mój mały dołeczek zaraz zamieni się w rów mariański, a wtedy to juz przepadłam
czyli - powoli zaczynam zamarzac. nienawidze tej temperatury, nienawidze ciemnosci o szostej nad ranem (Chryste, jeszcze dwa miesiace temu wstawalam o tej porze i wybiegalam z domu w krotkich spodenkach i koszulce na ramiaczkach i radosnie truchtalam sobie po wiejskich drozkach, sluchajac spiewu ptakow i opalajac sie w sloncu..), nienawidze ciemnosci o dziewietnastej (czuje sie, jakby byl srodek nocy), nienawidze braku slonca. powoli zalacza mi sie program 'byle do wiosny'. zaczyna sie pol roku męczarni, eeeech...
w zeszlym tygodniu biegiem w sumie 83.5 km + rowerem 430 km. piekna pogoda byla (jeszcze), wiec korzystalam i prawie codziennie wyjezdzalam 'na swoja petle' (czerniakow-powsin-bielawa-opacz-ciszyca-habdzin-konstancin-powsin-czerniakow) z kursem niderlandzkiego na mp3. fajnie bylo, tresc kursu juz chyba znam na pamiec ('*trututu* lekcja siodma. komunikacja i podrozowanie. wysluchaj dialogu - najpierw w wersji oryginalnej, pozniej z tlumaczeniem. powtarzaj za lektorem slowka niderlandzkie. *trututu*....).
z ciekawszych treningow biegowych: we wtorek (27.09) 3 km + 8 km na 85% (4:32/km) + 4 km, w czwartek żwawa ósemka+ miliard ćwiczeń sprawnościowych, głównie z piłką; w sobotę 16.5 km (4:58/km) z dwudziestoma dwudziestosekundowymi przebiezkami, w niedzielę czternaście z dziesięcioma trzydziestosekundowymi
w ubiegającym tygodniu:
biegiem 93 km (+ rowerem 233),
oprócz 'zwykłych' wybiegań - w poniedziałek mało żwawe 9 km z rana i żwawsze sześć po południu (+piłki, dużo piłek). w środę 2 km + 5 km w narastającym tempie + 3 km - 'narastające tempo' miało być od 'nie wolniej niż 4:40' do 'nie wolniej niż 4:10', wyszło.. hm.. trochę szybciej piątka stuknęła w 21:04 (4'23-3'52) - tutaj zapis.
po raz pierwszy robilam tego typu trening, nie czuje kompletnie czegos takiego jak '4:40/km', więc pocisło się troszkę szybciej od samego początku no, to był bardzo pozytywnie zaskakujący trening, niestety dzień później już nie było tak kolorowo - 2 km + 4x2km z przerwami 500m + 4 km - znowu narastające tempo, miało być od <4:30 do <4:00, było od 4:23 do 4:10 - już szybciej się nie dało, bo nie dość, że musiałam podbiec na most, to jeszcze z tego mostu chciał mnie zwiać wiatr typu huragan&zawieja&zamieć umęczyłam się duuuużo bardziej niż na tamtej 'narastającej piątce'..
w sobotę 'przebiegłam półmaraton' - wisiała nade mną ta 'dwudziestka', ostatni (i zarazem pierwszy ) taki dystans wrzuciłam sobie pod koniec lipca w Grzybnie, więc przyszła pora na powtórkę. zrobiłam 21, po drodze dziesięć przebieżek po 30 sekund i jeszcze pięć po 100 metrów (garmin po godzinie przestaje wyswietlac sekundy, wiec.. no hym, nie było jak biegać półminutówek ). wszystko fajnie, ale ręce to mi zamarzly az do lokci - zaczyna sie ten czas, kiedy po powrocie z biegania nie moge otworzyc drzwi kluczem i stoje jak ta durna pod wlasnym mieszkaniem, nie mogac wejsc do srodka.......
wyszło 1:46, więc tym samym pozbyłam się wrażenia, że za nic w świecie nie przebiegłabym półmaratonu w 1:45 (bo tego byłam wprost pewna). no, więc heca, bo chyba bym jednak przebiegła...
no i to by bylo na razie wszystko.
fajnie sie biega, ale mysl o tym, ze za miesiac (!!!!!!) wypadaloby pobiec dyche w dosyc szybkim tempie, to robi mi sie niedobrze.
po pierwsze dlatego, ze robi sie coraz zimniej i obawiam sie, ze w polowie listopada bede juz skupiac sie glownie na tym, zeby przezyc trening/dojazd na uczelnie/wyjscie do sklepu ( ) a nie na tym, zeby cokolwiek dobrze pobiec. pamietam, jakie cierpienie bylo w marcu na sztafecie polmaratonskiej (cztery warstwy ubrania, bieganie w kolko przed startem i szczękanie zębami z zimna, zamarzniete stopy - a jakze!, a na finiszu doszczetne spalenie mrozem płuc) i nie wiem, czy bede miala ochote cos takiego powtarzac.
no a po drugie, nie ukrywajmy, moja walecznosc w dalszym ciagu jest zalosna i absolutnie nie czuje sie gotowa na jakies pobijanie zyciowek. do tego ostatnia dyche bieglam w czerwcu i mysl o napieraniu przez dziesiec kilometrow tempem zblizonym do tego, jakim obecnie biegam piatke wydaje mi sie obrzydliwie nierealny.
i tym prawie pozytywnym akcentem pozwole sobie zakonczyc dzisiejsza notke, gdyz mój mały dołeczek zaraz zamieni się w rów mariański, a wtedy to juz przepadłam
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
tydzień mija,
od poniedziałku do soboty wybiegałam nieco ponad 92 kilometry. a dzisiaj mialam chyba najtrudniejszy trening - zrobiłam wolne.
taki dostałam prikaz, a jego wykonanie ułatwił mi szereg okoliczności: wczorajsze wybieganie, które skończyło się przymarznięciem, ploty do późnej godziny wieczorno-nocnej i 'bardzo późne' (bo jak na mnie rzeczywiście późne - 7:45 ) wstanie dziś rano. do tego po piątkowym treningu boli mnie gardło: wczoraj czułam je całkiem wyraźnie, dzisiaj już jest lepiej, ale z rana było dosyć słabo. a więc w końcu nastąpiło to okropne WOLNE sprawdziłam z ciekawości w kalendarzu, kiedy ostatnio nie biegałam, i to też nieco pomogło mi w dzisiejszym niebieganiu - bo to było 12 września. LOL. myslalam, ze troche pozniej - najwyrazniej nauczylam sie juz traktowac luzne, krotkie wybiegania po 6-10 km jako 'wolne od biegania'.
rowerem w tym tygodniu 190 km, AAAALEEEE...
to jeszcze nie koniec, NIACH NIACH NIACH NIACH
przyszła moja śliczna, nowa zabaweczka:
nie mogę się doczekać, kiedy wypróbuję to cudo :D zamontowałam go wczoraj wieczorem, a dzisiaj trenażerek jeszcze musiał poczekać, bo chociaż było fatalnie zimno, to świeciło piękne słońce, więc niegodnie byłoby pozostać w pomieszczeniu. Myka mogła wyjść ze stajni i niczym rączy mustang zasmakować jeszcze trochę wolności. pojechałam swoją stałą, ulubioną trasę, żeby godnie pożegnać (?) Habdzin, Opacz i inne przemiłe wioski, które w lato odwiedzałam prawie codziennie. w zimowej kurtce też się da jeździć nawet jak jest tak ohydnie zimno (dzisiaj o ósmej rano były DWA stopnie na plusie! tożto jest Syberia!), to słońce potrafi porządnie uratować sytuację. nie ma nic gorszego niż te jesienno-zimowe dni, podczas których słońce nie pojawia się ani na chwilę. słoneczko, zapodawaj.
nie wiem jak to zrobiłam, ale udało mi się w tym tygodniu zmieścić jeszcze sześć siłek (!!!) i dwa baseny. sama się sobie dziwię, bo ten tydzień był dość hardkorowy pod względem pracy i zajęć na uczelni. jestem jednak mistrzem organizacji - w piątek od szóstej do dziewiątej trzydzieści udało mi się godzinę pobiegać, wyjść z jednym psem, wyjść z drugim i porzucać mu frisbee na boisku, wrócić, wykąpać się, przygotować prowiant do wzięcia ze sobą na uczelnię, spakować plecak (to nie było łatwe, zrobił się chyba cięższy ode mnie), zjeść śniadanie, ubrać się, zamalować twarz, wyjść z domu, po drodze zahaczyć o kerfura po jeszcze więcej żarcia i dojechać w dwadzieścia dwie minuty na Uniwerek. kochany, poczciwy gracik chyba osiągnął maksimum swoich możliwości i jestem mu naprawdę wdzięczna, że nie rozpadł się po drodze na pół (i Wojtkowi, że jakiś czas przedtem naprawił mi hamulec).
tak czy inaczej, jeśli uda mi się znaleźć coś w rodzaju 'łapy' do przymontowania do widelca/kierownicy roweru, to mam szansę stać się najbardziej oczytanym studentem - będę kujonem jak się patrzy! a do tego czasu zamierzam nadrabiać zaległości w oglądaniu filmów i ciekawych programów na VOD
no dobra, ale miałam pisać o bieganiu, a nie o stu pobocznych rzeczach.
a więc w poniedziałek miałam dwa miłe treningi (w sumie 16.5 km), we wtorek interwały 2x4km z przerwą 8 minut - pierwsza czwórka w 4:17/km, druga w 4:18/km, w sumie wszystko razem 15.5 km w tempie 4:49/km. w srode mialam zrobic 'trzydziesci minut intensywnego biegu', a wiec zrobilam i zdziwilam sie niezwykle, kiedy zobaczylam, ze to 'intensywnie' to bylo 4:20/km. a wiec 7 km bez setki (w sumie 13 km w tempie 4:46/km). spodziewalam sie, ze bieglam okolo 4:40/km, wiec spotkalo mnie bardzo mile zaskoczenie. ze strony Wojtka bylo to sprytne i nikczemne zalozenie, bo gdyby mi powiedzial, ze mam walnac siedem km w takim tempie, to bym przez nastepne dwie godziny jęczała, że chyba chce mnie zabić i na pewno czegoś takiego nie dokonam. a tak to wyszłam na trening z totalnym, kompletnym i stuprocentowym luzem i po prostu sobie biegłam.. miło. podoba mi się ten typ treningu, oj zdecydowanie mi się podoba
w czwartek rozbieganko na luzie, a w piatek znowu dwa treningi - rano truchtana dyszka, po poludniu 6x1 km z przerwami po okolo 2 minuty. srednie tempo 3:58/km.
no i wczoraj 15 km rozbiegania. chcialam zrobic odrobine wiecej, ale moje dlonie nie przezylyby juz ani metra wiecej. boli mnie ta pora roku
aaa, a tak w ogole to chyba wlasnie minelo dwanascie tygodni od rozpoczecia planu treningowego, wiec teoretycznie rzecz biorac wlasnie go skonczylam
od poniedziałku do soboty wybiegałam nieco ponad 92 kilometry. a dzisiaj mialam chyba najtrudniejszy trening - zrobiłam wolne.
taki dostałam prikaz, a jego wykonanie ułatwił mi szereg okoliczności: wczorajsze wybieganie, które skończyło się przymarznięciem, ploty do późnej godziny wieczorno-nocnej i 'bardzo późne' (bo jak na mnie rzeczywiście późne - 7:45 ) wstanie dziś rano. do tego po piątkowym treningu boli mnie gardło: wczoraj czułam je całkiem wyraźnie, dzisiaj już jest lepiej, ale z rana było dosyć słabo. a więc w końcu nastąpiło to okropne WOLNE sprawdziłam z ciekawości w kalendarzu, kiedy ostatnio nie biegałam, i to też nieco pomogło mi w dzisiejszym niebieganiu - bo to było 12 września. LOL. myslalam, ze troche pozniej - najwyrazniej nauczylam sie juz traktowac luzne, krotkie wybiegania po 6-10 km jako 'wolne od biegania'.
rowerem w tym tygodniu 190 km, AAAALEEEE...
to jeszcze nie koniec, NIACH NIACH NIACH NIACH
przyszła moja śliczna, nowa zabaweczka:
nie mogę się doczekać, kiedy wypróbuję to cudo :D zamontowałam go wczoraj wieczorem, a dzisiaj trenażerek jeszcze musiał poczekać, bo chociaż było fatalnie zimno, to świeciło piękne słońce, więc niegodnie byłoby pozostać w pomieszczeniu. Myka mogła wyjść ze stajni i niczym rączy mustang zasmakować jeszcze trochę wolności. pojechałam swoją stałą, ulubioną trasę, żeby godnie pożegnać (?) Habdzin, Opacz i inne przemiłe wioski, które w lato odwiedzałam prawie codziennie. w zimowej kurtce też się da jeździć nawet jak jest tak ohydnie zimno (dzisiaj o ósmej rano były DWA stopnie na plusie! tożto jest Syberia!), to słońce potrafi porządnie uratować sytuację. nie ma nic gorszego niż te jesienno-zimowe dni, podczas których słońce nie pojawia się ani na chwilę. słoneczko, zapodawaj.
nie wiem jak to zrobiłam, ale udało mi się w tym tygodniu zmieścić jeszcze sześć siłek (!!!) i dwa baseny. sama się sobie dziwię, bo ten tydzień był dość hardkorowy pod względem pracy i zajęć na uczelni. jestem jednak mistrzem organizacji - w piątek od szóstej do dziewiątej trzydzieści udało mi się godzinę pobiegać, wyjść z jednym psem, wyjść z drugim i porzucać mu frisbee na boisku, wrócić, wykąpać się, przygotować prowiant do wzięcia ze sobą na uczelnię, spakować plecak (to nie było łatwe, zrobił się chyba cięższy ode mnie), zjeść śniadanie, ubrać się, zamalować twarz, wyjść z domu, po drodze zahaczyć o kerfura po jeszcze więcej żarcia i dojechać w dwadzieścia dwie minuty na Uniwerek. kochany, poczciwy gracik chyba osiągnął maksimum swoich możliwości i jestem mu naprawdę wdzięczna, że nie rozpadł się po drodze na pół (i Wojtkowi, że jakiś czas przedtem naprawił mi hamulec).
tak czy inaczej, jeśli uda mi się znaleźć coś w rodzaju 'łapy' do przymontowania do widelca/kierownicy roweru, to mam szansę stać się najbardziej oczytanym studentem - będę kujonem jak się patrzy! a do tego czasu zamierzam nadrabiać zaległości w oglądaniu filmów i ciekawych programów na VOD
no dobra, ale miałam pisać o bieganiu, a nie o stu pobocznych rzeczach.
a więc w poniedziałek miałam dwa miłe treningi (w sumie 16.5 km), we wtorek interwały 2x4km z przerwą 8 minut - pierwsza czwórka w 4:17/km, druga w 4:18/km, w sumie wszystko razem 15.5 km w tempie 4:49/km. w srode mialam zrobic 'trzydziesci minut intensywnego biegu', a wiec zrobilam i zdziwilam sie niezwykle, kiedy zobaczylam, ze to 'intensywnie' to bylo 4:20/km. a wiec 7 km bez setki (w sumie 13 km w tempie 4:46/km). spodziewalam sie, ze bieglam okolo 4:40/km, wiec spotkalo mnie bardzo mile zaskoczenie. ze strony Wojtka bylo to sprytne i nikczemne zalozenie, bo gdyby mi powiedzial, ze mam walnac siedem km w takim tempie, to bym przez nastepne dwie godziny jęczała, że chyba chce mnie zabić i na pewno czegoś takiego nie dokonam. a tak to wyszłam na trening z totalnym, kompletnym i stuprocentowym luzem i po prostu sobie biegłam.. miło. podoba mi się ten typ treningu, oj zdecydowanie mi się podoba
w czwartek rozbieganko na luzie, a w piatek znowu dwa treningi - rano truchtana dyszka, po poludniu 6x1 km z przerwami po okolo 2 minuty. srednie tempo 3:58/km.
no i wczoraj 15 km rozbiegania. chcialam zrobic odrobine wiecej, ale moje dlonie nie przezylyby juz ani metra wiecej. boli mnie ta pora roku
aaa, a tak w ogole to chyba wlasnie minelo dwanascie tygodni od rozpoczecia planu treningowego, wiec teoretycznie rzecz biorac wlasnie go skonczylam
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
w tym tygodniu ~87 km biegiem
(+ rowerem 110 km + 3x1h na trenazerze, 2 baseny i 4 siłki)
w poniedziałek dwa treningi biegowe - rano powolne 10 km razem z psem (5:21/km, 73%), po południu żwawsze 6.5 km (4:56/km) + dużo siły biegowej.
we wtorek półkrossowe 16 km, w tym 4x7' szybciej (4:05-4:15/km) i 7' wolniej - srednia calosci to 4:52/km. i zamarzniecie zatok gratis..
w srode rano wolniejsze 10 km (5:24/km, 70%), po poludniu oryginalny biegowo-niebiegowy trening + przebiezki. pozniej zamierzalam pojechac na basen.. zaiste pojechalam, ale na tym sie skonczylo. to byla jedna wielka awaria - po drodze, kiedy wjezdzalam pod gore, spadl mi z roweru lancuch, ktorego nie moglam z powrotem zalozyc, wiec reszte drogi dojechalam na rowerowej hulajnodze. podjechalam na Warszawianke i zalozylam ten nieszczesny lancuch w sekunde - co za okrutny swiat niestety na tym nie skonczylo sie pasmo niepowodzen, bo doszlam do kasy i zobaczylam, ze nie wzielam z domu portfela. lol. jako ze jednak mialam ogromna i nieprzezwyciezalna ochote 'coszesobazrobienia', wrocilam do domu, odstawilam rower i 'poszlam potruchtac'. celowo w cudzyslowie, bo w niczym nie przypominalo to truchtania. moze to te przebiezki na mnie tak podzialaly, nie wiem, w kazdym razie przebieglam sobie 5 km ze srednim tempem 4:28/km i wrocilam do domu obrzydliwie zadowolona. to bylo cudownie idiotyczne; po prostu wyszlam i bieglam przed siebie - tak jak mi sie podobalo. daleko temu bylo od treningu w imie zasady 'train with brain', ale bylo za to stuprocentowym 'run by feel'. milo
w czwartek spokojne 13 km (5:32/km, 71%). mimo wszechogarniającej ciemności pobiegłam, durna, w plener. biegnąc przełajową ścieżką wokół złowrogiego Jeziorka Czerniakowskiego nie widziałam prawie nic i modliłam się tylko, żeby nie skręcić kostki. truchtałam sobie spokojnie aż do momentu, kiedy 'coś' podejrzanie zachrobotało - nie wiadomo, czy w słuchawkach, czy w krzakach - i wyrwałam do przodu jak rącza sarna. fantastyczny rytm mi wyszedł, nie ma co
w piątek 11 km, w tym 12x 35'' przebiezek z przerwami rowniez trzydziestopieciosekundowymi. srednie tempo calosci 5:05/km.
wczoraj zdecydowanie sie nie wybiegalam. z rana dziarskie 6.5 km - tak zwany rozruch przed zawodami (4:36/km) pod koniec 5 przebiezek po 30 sekund. trzy ostatnie zlapalam sobie lapami - trzecia byla w tempie 3:39/km, czwarta w 3:30, piata w 3:36. przerwy miedzy przebiezkami - minuta.
potem w ciagu dnia troche rowerowalam, ale nieduzo - w sumie 30 km. przez pierwsza czesc dnia pogoda do jezdzenia byla super, niestety kilka slonecznych godzin spedzilam pograzona w ciezkiej rozpaczy po zgubieniu portfela ze wszystkimi dokumentami i innymi waznymi rzeczami, na przyklad pieniedzmi.........
a dzis – start na 4.2 (a konkretniej 4.219,5 ) km.
fajnie, bo podeszlam do tematu kompletnie na luzie. przed kazdymi poprzednimi zawodami mniej lub bardziej sie stresowalam, a tu bez cisnienia. chyba dlatego, ze nastawialam sie na biegniecie dychy w ten weekend – a dycha brzmi zdecydowanie gorzej, niz czworka..
bieglo mi sie bardzo dobrze – i to sukces numer jeden. w biegu na 5 km zawsze ten trzeci kilometr zaczyna byc juz odczuwalnie ciezki a w perspektywie sa jeszcze dwa. Tu byl juz tylko jeden – i kawalek, ale mimo wszystko na psychike to dziala dobrze to chyba najbardziej komfortowy z moich dotychczasowych startow. musze czesciej startowac na głodniaka juz przed biegiem poczulam, ze chyba jestem glodna - i byc moze to wlasnie uchronilo mnie przed wszelkiego rodzaju kolkami podczas startu
drugi sukces jest taki, ze nie postradałam chipa – mielismy takie opaski przyczepiane wokol kostki – masakra a trzeci – tez w temacie kostki – ze dobieglam do mety bez pogorszenia stanu mojej bolacej kostki (tudziez tego czegos, co mnie boli wokol niej juz od kilku dni..).
nabiegalam 16:08, co dalo mi ‘zaszczytne’ czwarte miejsce wsrod kobiet. Byloby nieco lepiej, gdyby nie poczatek biegu.. Tym razem musze stwierdzic bez cienia watpliwosci, ze start popsulam znacznie bardziej niz finisz! Musze zdecydowanie popracowac nad walecznoscia na starcie, bo po raz kolejny, mimo ustawienia sie w jednej z pierwszych linii, dałam się wyprzedzić dzikiemu tłumowi, przez ktory potem nie tak latwo jest sie przebic... na szczescie zawodnicy nie zachowywali sie tak, jak ci z Ursynowa albo z Gdanska (stado rozwscieczonych biegaczy, drapiacych, gryzacych i kopiacych wszystkich wokol ), ale i tak łatwo nie było
tempa poszczegolnych kilometrow wyszly mi takie: 3:40, 3:45, 3:48, 3:47, 3:27. Garmin pokazal dystans 4.34 km i srednie tempo 3:44/km.
---
a na koniec cos smiesznego - Wojtek zrobil mi zabawne zdjecie pod tytulem 'ile odnozy ma rowerzysta?'
jestem naprawde pod wrazeniem tej maszyny, a raczej umiejetnosci styrania mnie. chyba rzeczywiscie godzina na trenazerze to wiecej niz godzina w terenie. to niesamowite, ale schodze z roweru spocona - a jam jest człowiek-antyperspirant. super fajna rzecz, chyba ucze sie dzieki niej znosic stan typu 'oranyranyjuzszybciejniemogeizarazumre'. dzisiaj podczas biegu nawet jak zblizalam sie juz do momentu 'o kurcze, jeszcze tak dlugo trzeba szybko przebierac nogami!', to bylo to niczym w porownaniu z tym, co sie dzieje ze mna podczas interwalow na trenazerze
(+ rowerem 110 km + 3x1h na trenazerze, 2 baseny i 4 siłki)
w poniedziałek dwa treningi biegowe - rano powolne 10 km razem z psem (5:21/km, 73%), po południu żwawsze 6.5 km (4:56/km) + dużo siły biegowej.
we wtorek półkrossowe 16 km, w tym 4x7' szybciej (4:05-4:15/km) i 7' wolniej - srednia calosci to 4:52/km. i zamarzniecie zatok gratis..
w srode rano wolniejsze 10 km (5:24/km, 70%), po poludniu oryginalny biegowo-niebiegowy trening + przebiezki. pozniej zamierzalam pojechac na basen.. zaiste pojechalam, ale na tym sie skonczylo. to byla jedna wielka awaria - po drodze, kiedy wjezdzalam pod gore, spadl mi z roweru lancuch, ktorego nie moglam z powrotem zalozyc, wiec reszte drogi dojechalam na rowerowej hulajnodze. podjechalam na Warszawianke i zalozylam ten nieszczesny lancuch w sekunde - co za okrutny swiat niestety na tym nie skonczylo sie pasmo niepowodzen, bo doszlam do kasy i zobaczylam, ze nie wzielam z domu portfela. lol. jako ze jednak mialam ogromna i nieprzezwyciezalna ochote 'coszesobazrobienia', wrocilam do domu, odstawilam rower i 'poszlam potruchtac'. celowo w cudzyslowie, bo w niczym nie przypominalo to truchtania. moze to te przebiezki na mnie tak podzialaly, nie wiem, w kazdym razie przebieglam sobie 5 km ze srednim tempem 4:28/km i wrocilam do domu obrzydliwie zadowolona. to bylo cudownie idiotyczne; po prostu wyszlam i bieglam przed siebie - tak jak mi sie podobalo. daleko temu bylo od treningu w imie zasady 'train with brain', ale bylo za to stuprocentowym 'run by feel'. milo
w czwartek spokojne 13 km (5:32/km, 71%). mimo wszechogarniającej ciemności pobiegłam, durna, w plener. biegnąc przełajową ścieżką wokół złowrogiego Jeziorka Czerniakowskiego nie widziałam prawie nic i modliłam się tylko, żeby nie skręcić kostki. truchtałam sobie spokojnie aż do momentu, kiedy 'coś' podejrzanie zachrobotało - nie wiadomo, czy w słuchawkach, czy w krzakach - i wyrwałam do przodu jak rącza sarna. fantastyczny rytm mi wyszedł, nie ma co
w piątek 11 km, w tym 12x 35'' przebiezek z przerwami rowniez trzydziestopieciosekundowymi. srednie tempo calosci 5:05/km.
wczoraj zdecydowanie sie nie wybiegalam. z rana dziarskie 6.5 km - tak zwany rozruch przed zawodami (4:36/km) pod koniec 5 przebiezek po 30 sekund. trzy ostatnie zlapalam sobie lapami - trzecia byla w tempie 3:39/km, czwarta w 3:30, piata w 3:36. przerwy miedzy przebiezkami - minuta.
potem w ciagu dnia troche rowerowalam, ale nieduzo - w sumie 30 km. przez pierwsza czesc dnia pogoda do jezdzenia byla super, niestety kilka slonecznych godzin spedzilam pograzona w ciezkiej rozpaczy po zgubieniu portfela ze wszystkimi dokumentami i innymi waznymi rzeczami, na przyklad pieniedzmi.........
a dzis – start na 4.2 (a konkretniej 4.219,5 ) km.
fajnie, bo podeszlam do tematu kompletnie na luzie. przed kazdymi poprzednimi zawodami mniej lub bardziej sie stresowalam, a tu bez cisnienia. chyba dlatego, ze nastawialam sie na biegniecie dychy w ten weekend – a dycha brzmi zdecydowanie gorzej, niz czworka..
bieglo mi sie bardzo dobrze – i to sukces numer jeden. w biegu na 5 km zawsze ten trzeci kilometr zaczyna byc juz odczuwalnie ciezki a w perspektywie sa jeszcze dwa. Tu byl juz tylko jeden – i kawalek, ale mimo wszystko na psychike to dziala dobrze to chyba najbardziej komfortowy z moich dotychczasowych startow. musze czesciej startowac na głodniaka juz przed biegiem poczulam, ze chyba jestem glodna - i byc moze to wlasnie uchronilo mnie przed wszelkiego rodzaju kolkami podczas startu
drugi sukces jest taki, ze nie postradałam chipa – mielismy takie opaski przyczepiane wokol kostki – masakra a trzeci – tez w temacie kostki – ze dobieglam do mety bez pogorszenia stanu mojej bolacej kostki (tudziez tego czegos, co mnie boli wokol niej juz od kilku dni..).
nabiegalam 16:08, co dalo mi ‘zaszczytne’ czwarte miejsce wsrod kobiet. Byloby nieco lepiej, gdyby nie poczatek biegu.. Tym razem musze stwierdzic bez cienia watpliwosci, ze start popsulam znacznie bardziej niz finisz! Musze zdecydowanie popracowac nad walecznoscia na starcie, bo po raz kolejny, mimo ustawienia sie w jednej z pierwszych linii, dałam się wyprzedzić dzikiemu tłumowi, przez ktory potem nie tak latwo jest sie przebic... na szczescie zawodnicy nie zachowywali sie tak, jak ci z Ursynowa albo z Gdanska (stado rozwscieczonych biegaczy, drapiacych, gryzacych i kopiacych wszystkich wokol ), ale i tak łatwo nie było
tempa poszczegolnych kilometrow wyszly mi takie: 3:40, 3:45, 3:48, 3:47, 3:27. Garmin pokazal dystans 4.34 km i srednie tempo 3:44/km.
---
a na koniec cos smiesznego - Wojtek zrobil mi zabawne zdjecie pod tytulem 'ile odnozy ma rowerzysta?'
jestem naprawde pod wrazeniem tej maszyny, a raczej umiejetnosci styrania mnie. chyba rzeczywiscie godzina na trenazerze to wiecej niz godzina w terenie. to niesamowite, ale schodze z roweru spocona - a jam jest człowiek-antyperspirant. super fajna rzecz, chyba ucze sie dzieki niej znosic stan typu 'oranyranyjuzszybciejniemogeizarazumre'. dzisiaj podczas biegu nawet jak zblizalam sie juz do momentu 'o kurcze, jeszcze tak dlugo trzeba szybko przebierac nogami!', to bylo to niczym w porownaniu z tym, co sie dzieje ze mna podczas interwalow na trenazerze
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
no dobra, pora w koncu cos napisac.
to będzie opowieść z morałem pod tytułem 'ile awarii może spowodować jedna błaha sprawa'..
w ostatnim tygodniu pazdziernika od poniedzialku do piatku nabiegalam 81 km, a sobotni poranek spedzilam na ostrym dyzurze w szpitalu na ortopedii. brzmi groznie, ale bylam chyba pierwsza pacjentka, ktora podjezdza pod szpital rowerem i kieruje sie na Szpitalny Oddzial Ratunkowy co sie stalo? w sumie nic nowego - biodro. tym razem jednak to nie bylo to 'normalne' ciągnięcie, ale cos znacznie powazniejszego. bolalo tak mocno, ze rano nie moglam postawic stopy na podlodze, nie mowiac juz o ruszeniu nogą w bok. lekarz, ktory od poczatku wystawiał mnie na ciężkie próby (najpierw nie raczył się zjawiać przez X czasu, potem powitał mnie kazaniem o tym, ze bieganie jest zajęciem kontuzyjnym i nie warto się tym zajmować, że ludzie po maratonach umierają na zawał serca i przychodzą do niego ze złamaniami zmęczeniowymi) stwierdził, że zrobiło mi się 'tam-gdzieś' zapalenie. dał spray i tabletki przeciwbólowo-przeciwzapalne, a ja przez caly weekend skrupulatnie leczyłam biodro i modliłam się, żeby wszystko było OK. i zaiste w poniedzialek juz nie bylo sladu po bolu. biegałam więc radośnie, choć ostrożnie, z lekką nutką niepewności. do czwartku nic mocnego, we czwartek 'delikatny ciągły' - 15 km, w tym 2x4 km szybciej (~4:15/km).
w piatek rano jak zwykle wyszlam sobie potruchtac. i tak jak od poniedzialku do czwartku wlacznie biegalo mi sie tak sobie, tak w piatek.. cos pieknego. czułam, że ta rozgrzewka nastroi mnie wyjatkowo pozytywnie do rozpoczynajacego sie dnia.
niestety nie do konca tak sie stalo, bo po pierwszych kilometrach poczulam cos dziwnego - jakby cos mnie obejmowalo i sciskalo miedzy stopa a łydką. co gorsza ból narastał; potem na domiar złego spuchła mi cała okolica wokół prawej kostki, a kiedy ruszalam stopa w gore i w dol czulam, ze 'cos' mi w niej przeskakuje. fatalnie - załamało mnie to strasznie, bo to jakas kulminacja kontuzji po tak dlugim okresie bez zadnych awarii - najpierw cos mnie pobolewało w stopie, niedlugo pozniej udało mi się to drogą kompensacji przerzucić na biodro, a teraz to.. i znowu, powtorka z zeszlego tygodnia - weekend z boleścią. w sobote jeszcze (bardzo madrze ) sprawdzilam, czy da sie biegac i zrobilam wolniutkie 6 km o poranku - dało się i biegało mi się (znowu) świetnie, na tyle dobrze, że po 2-3 km ból nawet nie przeszkadzał.. ale był, więc do końca weekendu biegania juz nie bylo.
w poniedziałek znowu sześciokilometrowy test i ten sam wniosek - ból nie jest potworny, ale jest wyraźny. boli mniej jak chodzę, bardziej jak tylko zaczynam biegać - niedobrze...
zaczęło mi coś jednak świtać, i choć wydawało mi się to dość absurdalne, postanowiłam sprawdzić: we wtorek schowałam Adidasy głęboko do szafki i założyłam trailowe Merrelle. Poczciwe Adidasy to moje pierwsze (i do kwietnia/maja jedyne) biegowe buty, kupione w wakacje zeszlego roku; jedyne 'uniwersalne' biegówki, jakie posiadam - siłą rzeczy prawie cały czas biegałam właśnie w nich. Wojtek mi mówił, żebym już ich nie używała, że są starte i mogą mi tylko zaszkodzić, ale nie chciałam wierzyć, że zużycie butów to aż tak poważna sprawa.
a jednak!!! byłam w szoku, bo w Merrellach kostka w czarodziejski sposób przestała boleć. organizm upominajacy sie o 'cos szybszego' w koncu dostal co chcial, bo w tej euforii polecialam sobie swoja 'małą pętelkę' w tempie ~4:30/km i wrocilam do domu przeszczesliwa.
no i coz - wyglada na to, ze ta 'kontuzja' rzeczywiscie byla spowodowana zlymi butami. a wiec teraz nie pozostaje mi nic innego, jak biegac w trailowych butach, ewentualnie w 'minimalistycznych' Nike'ach Free - do czasu, az sw.Mikolaj przyniesie mi nowe buciory pod choinke...
jedyne, co mi zostalo po tej osobliwej awarii to... zamrozona kostka. przejęta opuchlizną, przesadzilam 'troche' z zimnymi okładami i, jak to zgrabnie ujął fizjoterapeuta, 'spaliłam sobie skórę'. wyglądało to bardzo źle, ale powoli wraca do normy. po raz kolejny jestem pod wrazeniem swoich umiejetnosci...
przyjrzałam się tym butom i cóż mogę rzec - są niesamowicie zryte. tak zryte, że chyba aż zrobię im zdjęcie i wkleję na forum ku przestrodze. nie dziwie się, że noga zaczęła boleć, jak była cały czas tak nierówno stawiana.
a propos fizjoterapeuty: wybralam sie wreszcie do Fizjoperfektu na mapowanie ciala. i wreszcie dowiedzialam sie, z czego wynikaja wszelkie moje kontuzje, tj. to nieszczesne biodro i wszystko to, co dzieje sie przez nie. podobno jest to do zalatwienia w ciagu dwoch wizyt, a wiec ciułam kasiorę, aby czym prędzej pożegnać ten problem.
wracając do biegania:
w tygodniu 31.10-6.11 wyszlo 75 km biegiem (w niedziele wolne), rowerem 344 km (+3h na trenażerze).
w zeszłym tygodniu, ktory z zalozenia mial byc 'tygodniem bez ciezkich treningow i z malym kilometrazem' - 85 km, ekhm... +194 km rowerem (+6h stacjonarnie).
generalnie nie planowalam biegac nic szybszego, ale chcialo sie strasznie.. zrobilam wiec troche fristajlu typu 8 km, gdzie jeden km byl wolniej, drugi szybciej (srednia calosci 4:30/km). w sobote chcialam zrobic dlugie rozbieganie, tj. 15-17 km. pobieglam jednak o most dalej niz planowalam, a nie wiedzialam, ile jest od jednego mostu do drugiego i w efekcie wyszlo mi 22 km w tempie 5:10/km. calkiem zabawnie, choc byloby przyjemniej bez zakwasów. w piątek na siłowni dowaliłam nogom na hardkorze, zwlaszcza ze dawno tego nie robilam - i w sobote odczuwalam straszną masakrę juz pierwszy kilometr byl bolesny, a na Moscie Gdanskim juz wiedzialam, ze 'nadrobilam' 6 km, wiec gdy dobiegne do domu, to bede miala w konczynach ponad dwadziescia (oczywiscie w tych trailowych butach ).
nie ma jednak tego zlego, bo przez chwile poczulam sie naprawde wybiegana i spełniona pisze 'przez chwile', bo potem poszlam do sauny i po godzinnym relaksie czulam sie jak mlody bog. sauna to naprawde swietne urzadzenie; kompletnie 'zdjelo ze mnie' ten trening.
a więc, podsumowując - jest nieźle. ale z drugiej strony jest fatalnie, bo mialam przeciez pobiec w Praskiej Dysze i w Biegu Niepodleglosci. ani w jednych, ani w drugich zawodach nie wystartowalam. na Praskiej mialam kostke jak balon i nie wiedzialam jeszcze, co sie stalo (podejrzewalam, ze cos moglam sobie zerwac, bo strzykanie bylo niepokojace), a na Niepodleglosc.. coz. teoretycznie moglabym pobiec, ale po pierwsze nie bylo juz pakietow startowych, a po drugie obiecalam sobie, ze przez tym docelowym startem zrobie sobie porzadny tapering (nie wiem, czy fizycznie mi to rzeczywiscie pomaga, ale psychicznie z cala pewnoscia - na Ekidenie po dwoch dniach bez biegania i rowerowania stalam na starcie żądna napierania do mety ), a przedtem zmasakruję się na jakims konkretnym treningu, ktory pokaze mi, na co faktycznie mnie stac. ani na jedno, ani na drugie nie starczylo czasu, wiec nie bylo sensu pchac sie na ten bieg.
zaluje, bo tak naprawde to byla chyba ostatnia szansa w tym roku, zeby sprawdzic sie na dyszce. byc moze 'cos' polece w grudniu albo w styczniu, ale to nie bedzie to - oblodzone/osniezone sciezki nie pozwola na osiagniecie dobrego wyniku. nie wspomne juz o tym, ze zimowe miesiace to dla mnie pasmo cierpienia i nie jest to dla mnie takie oczywiste, czy w ogole bede w stanie gdziekolwiek pobiec.
z drugiej strony - im blizej bylo do docelowego startu, tym wiecej o nim myslalam; a im wiecej o nim myslalam, tym bardziej sie go balam. byc moze nie jestem jeszcze gotowa (fizycznie, bo psychicznie na pewno nie jestem..) na ten start. mysl o pobiegnieciu 10 km w tempie i komforcie takim, jak dwie piatki jedna po drugiej jeszcze mnie przerasta. chyba wolalabym byc niezadowolona z wyniku, ale swiadoma swoich mozliwosci, niz okrutnie zla na siebie, ze nie pobieglam - ale teraz juz nic z tym nie zrobie. musze sie zastanowic, co z tym dalej począc. plan zrobiłam, ale nie czuje, zebym zasluzyla na 'roztrenowanie'. sezon się nie zaczął i się nie skończył. zostaję ze swoją marną życiówką na dychę z czerwca..
ciesze sie tylko i az tym, ze sprawa z kontuzjami sie wyjasnila i okazala sie czyms bardziej blahym, niz sie spodziewalam.
i probuje udawac, ze wcale mi ta jesien (zima?) nie przeszkadza, ze wszystko jest OK, ze nie robi mi roznicy, czy swieci slonce czy jest szaro i ciemno.... ale coraz gorzej mi to wychodzi. przeszkadza mi to niezwykle.
to będzie opowieść z morałem pod tytułem 'ile awarii może spowodować jedna błaha sprawa'..
w ostatnim tygodniu pazdziernika od poniedzialku do piatku nabiegalam 81 km, a sobotni poranek spedzilam na ostrym dyzurze w szpitalu na ortopedii. brzmi groznie, ale bylam chyba pierwsza pacjentka, ktora podjezdza pod szpital rowerem i kieruje sie na Szpitalny Oddzial Ratunkowy co sie stalo? w sumie nic nowego - biodro. tym razem jednak to nie bylo to 'normalne' ciągnięcie, ale cos znacznie powazniejszego. bolalo tak mocno, ze rano nie moglam postawic stopy na podlodze, nie mowiac juz o ruszeniu nogą w bok. lekarz, ktory od poczatku wystawiał mnie na ciężkie próby (najpierw nie raczył się zjawiać przez X czasu, potem powitał mnie kazaniem o tym, ze bieganie jest zajęciem kontuzyjnym i nie warto się tym zajmować, że ludzie po maratonach umierają na zawał serca i przychodzą do niego ze złamaniami zmęczeniowymi) stwierdził, że zrobiło mi się 'tam-gdzieś' zapalenie. dał spray i tabletki przeciwbólowo-przeciwzapalne, a ja przez caly weekend skrupulatnie leczyłam biodro i modliłam się, żeby wszystko było OK. i zaiste w poniedzialek juz nie bylo sladu po bolu. biegałam więc radośnie, choć ostrożnie, z lekką nutką niepewności. do czwartku nic mocnego, we czwartek 'delikatny ciągły' - 15 km, w tym 2x4 km szybciej (~4:15/km).
w piatek rano jak zwykle wyszlam sobie potruchtac. i tak jak od poniedzialku do czwartku wlacznie biegalo mi sie tak sobie, tak w piatek.. cos pieknego. czułam, że ta rozgrzewka nastroi mnie wyjatkowo pozytywnie do rozpoczynajacego sie dnia.
niestety nie do konca tak sie stalo, bo po pierwszych kilometrach poczulam cos dziwnego - jakby cos mnie obejmowalo i sciskalo miedzy stopa a łydką. co gorsza ból narastał; potem na domiar złego spuchła mi cała okolica wokół prawej kostki, a kiedy ruszalam stopa w gore i w dol czulam, ze 'cos' mi w niej przeskakuje. fatalnie - załamało mnie to strasznie, bo to jakas kulminacja kontuzji po tak dlugim okresie bez zadnych awarii - najpierw cos mnie pobolewało w stopie, niedlugo pozniej udało mi się to drogą kompensacji przerzucić na biodro, a teraz to.. i znowu, powtorka z zeszlego tygodnia - weekend z boleścią. w sobote jeszcze (bardzo madrze ) sprawdzilam, czy da sie biegac i zrobilam wolniutkie 6 km o poranku - dało się i biegało mi się (znowu) świetnie, na tyle dobrze, że po 2-3 km ból nawet nie przeszkadzał.. ale był, więc do końca weekendu biegania juz nie bylo.
w poniedziałek znowu sześciokilometrowy test i ten sam wniosek - ból nie jest potworny, ale jest wyraźny. boli mniej jak chodzę, bardziej jak tylko zaczynam biegać - niedobrze...
zaczęło mi coś jednak świtać, i choć wydawało mi się to dość absurdalne, postanowiłam sprawdzić: we wtorek schowałam Adidasy głęboko do szafki i założyłam trailowe Merrelle. Poczciwe Adidasy to moje pierwsze (i do kwietnia/maja jedyne) biegowe buty, kupione w wakacje zeszlego roku; jedyne 'uniwersalne' biegówki, jakie posiadam - siłą rzeczy prawie cały czas biegałam właśnie w nich. Wojtek mi mówił, żebym już ich nie używała, że są starte i mogą mi tylko zaszkodzić, ale nie chciałam wierzyć, że zużycie butów to aż tak poważna sprawa.
a jednak!!! byłam w szoku, bo w Merrellach kostka w czarodziejski sposób przestała boleć. organizm upominajacy sie o 'cos szybszego' w koncu dostal co chcial, bo w tej euforii polecialam sobie swoja 'małą pętelkę' w tempie ~4:30/km i wrocilam do domu przeszczesliwa.
no i coz - wyglada na to, ze ta 'kontuzja' rzeczywiscie byla spowodowana zlymi butami. a wiec teraz nie pozostaje mi nic innego, jak biegac w trailowych butach, ewentualnie w 'minimalistycznych' Nike'ach Free - do czasu, az sw.Mikolaj przyniesie mi nowe buciory pod choinke...
jedyne, co mi zostalo po tej osobliwej awarii to... zamrozona kostka. przejęta opuchlizną, przesadzilam 'troche' z zimnymi okładami i, jak to zgrabnie ujął fizjoterapeuta, 'spaliłam sobie skórę'. wyglądało to bardzo źle, ale powoli wraca do normy. po raz kolejny jestem pod wrazeniem swoich umiejetnosci...
przyjrzałam się tym butom i cóż mogę rzec - są niesamowicie zryte. tak zryte, że chyba aż zrobię im zdjęcie i wkleję na forum ku przestrodze. nie dziwie się, że noga zaczęła boleć, jak była cały czas tak nierówno stawiana.
a propos fizjoterapeuty: wybralam sie wreszcie do Fizjoperfektu na mapowanie ciala. i wreszcie dowiedzialam sie, z czego wynikaja wszelkie moje kontuzje, tj. to nieszczesne biodro i wszystko to, co dzieje sie przez nie. podobno jest to do zalatwienia w ciagu dwoch wizyt, a wiec ciułam kasiorę, aby czym prędzej pożegnać ten problem.
wracając do biegania:
w tygodniu 31.10-6.11 wyszlo 75 km biegiem (w niedziele wolne), rowerem 344 km (+3h na trenażerze).
w zeszłym tygodniu, ktory z zalozenia mial byc 'tygodniem bez ciezkich treningow i z malym kilometrazem' - 85 km, ekhm... +194 km rowerem (+6h stacjonarnie).
generalnie nie planowalam biegac nic szybszego, ale chcialo sie strasznie.. zrobilam wiec troche fristajlu typu 8 km, gdzie jeden km byl wolniej, drugi szybciej (srednia calosci 4:30/km). w sobote chcialam zrobic dlugie rozbieganie, tj. 15-17 km. pobieglam jednak o most dalej niz planowalam, a nie wiedzialam, ile jest od jednego mostu do drugiego i w efekcie wyszlo mi 22 km w tempie 5:10/km. calkiem zabawnie, choc byloby przyjemniej bez zakwasów. w piątek na siłowni dowaliłam nogom na hardkorze, zwlaszcza ze dawno tego nie robilam - i w sobote odczuwalam straszną masakrę juz pierwszy kilometr byl bolesny, a na Moscie Gdanskim juz wiedzialam, ze 'nadrobilam' 6 km, wiec gdy dobiegne do domu, to bede miala w konczynach ponad dwadziescia (oczywiscie w tych trailowych butach ).
nie ma jednak tego zlego, bo przez chwile poczulam sie naprawde wybiegana i spełniona pisze 'przez chwile', bo potem poszlam do sauny i po godzinnym relaksie czulam sie jak mlody bog. sauna to naprawde swietne urzadzenie; kompletnie 'zdjelo ze mnie' ten trening.
a więc, podsumowując - jest nieźle. ale z drugiej strony jest fatalnie, bo mialam przeciez pobiec w Praskiej Dysze i w Biegu Niepodleglosci. ani w jednych, ani w drugich zawodach nie wystartowalam. na Praskiej mialam kostke jak balon i nie wiedzialam jeszcze, co sie stalo (podejrzewalam, ze cos moglam sobie zerwac, bo strzykanie bylo niepokojace), a na Niepodleglosc.. coz. teoretycznie moglabym pobiec, ale po pierwsze nie bylo juz pakietow startowych, a po drugie obiecalam sobie, ze przez tym docelowym startem zrobie sobie porzadny tapering (nie wiem, czy fizycznie mi to rzeczywiscie pomaga, ale psychicznie z cala pewnoscia - na Ekidenie po dwoch dniach bez biegania i rowerowania stalam na starcie żądna napierania do mety ), a przedtem zmasakruję się na jakims konkretnym treningu, ktory pokaze mi, na co faktycznie mnie stac. ani na jedno, ani na drugie nie starczylo czasu, wiec nie bylo sensu pchac sie na ten bieg.
zaluje, bo tak naprawde to byla chyba ostatnia szansa w tym roku, zeby sprawdzic sie na dyszce. byc moze 'cos' polece w grudniu albo w styczniu, ale to nie bedzie to - oblodzone/osniezone sciezki nie pozwola na osiagniecie dobrego wyniku. nie wspomne juz o tym, ze zimowe miesiace to dla mnie pasmo cierpienia i nie jest to dla mnie takie oczywiste, czy w ogole bede w stanie gdziekolwiek pobiec.
z drugiej strony - im blizej bylo do docelowego startu, tym wiecej o nim myslalam; a im wiecej o nim myslalam, tym bardziej sie go balam. byc moze nie jestem jeszcze gotowa (fizycznie, bo psychicznie na pewno nie jestem..) na ten start. mysl o pobiegnieciu 10 km w tempie i komforcie takim, jak dwie piatki jedna po drugiej jeszcze mnie przerasta. chyba wolalabym byc niezadowolona z wyniku, ale swiadoma swoich mozliwosci, niz okrutnie zla na siebie, ze nie pobieglam - ale teraz juz nic z tym nie zrobie. musze sie zastanowic, co z tym dalej począc. plan zrobiłam, ale nie czuje, zebym zasluzyla na 'roztrenowanie'. sezon się nie zaczął i się nie skończył. zostaję ze swoją marną życiówką na dychę z czerwca..
ciesze sie tylko i az tym, ze sprawa z kontuzjami sie wyjasnila i okazala sie czyms bardziej blahym, niz sie spodziewalam.
i probuje udawac, ze wcale mi ta jesien (zima?) nie przeszkadza, ze wszystko jest OK, ze nie robi mi roznicy, czy swieci slonce czy jest szaro i ciemno.... ale coraz gorzej mi to wychodzi. przeszkadza mi to niezwykle.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
aktualny tydzień daje radę:
poniedziałek: poranne 8 km (5:10/km) + popołudniowe 8 (5/km) + ćwiczenia sprawnościowe = 16 km
wtorek: bieg ciągły - 2 km + 2x4 km z przerwa 6 min truchtu + 3.7 km = 15 km po 4:35/km. tempa kilometrów: pierwsza czwórka 4:14, 4:06, 4:09, 4:00, druga czwórka 4:08, 4:14, 4:17, 4:09.
zazwyczaj biegam tego typu treningi 'po mostach', ale teraz tam budują coś i jest praktycznie nieprzebiegalnie. musiałabym się kilka razy zatrzymywać i biegać po piasku, a to byłoby niepotrzebne psucie treningu. poza tym miałam (mam?) nieodparte wrazenie, ze Garmin troche mnie przecenia = gubi gdzies sygnal i pokazuje, ze biegne szybko. postanowilam wiec latać wokol jeziorka w Rezerwacie, bo tam zazwyczaj sygnal jest OK (oprocz fragmentow pod wiaduktem, gdzie wedlug niego znacznie zwalniam ).
sroda: rozbieganie 15 km po 5:08/km
czwartek, dziś: interwały - 2 km + 4x2 km z przerwami 3 min w truchcie + 3 km = 15 km po 4:32/km
znowu wokół jeziorka, znowu pod wiaduktami nagle tempo 'spadalo mi' z 4:00 do 4:25
tempa przyspieszen: pierwsza dwójka po 4:07/km, druga dwójka po 4:04/km, trzecia dwójka tak samo, ostatnia dwójka po 4:03/km. ostatnie 2 km biegałam tak, żeby nie wpadać pod wiadukt, a więc tutaj sygnał był 'najczystszy'
jutro w planie rozbieganie ~14 km - ciężka to próba dla mojej psychiki i zamarzających kończyn.. takze moje gardło przeżywa trudne chwile, już od wtorku czuję, że nie jest z nim najlepiej, ale jeśli po dzisiejszym treningu nie polegnę z gorączką i zapaleniem płuc, to będzie wielki sukces... lodowate powietrze zrobiło mi masakrę gardłowo-płucną. kiedyś regularnie łapałam jakieś syfy w górne drogi oddechowe, od jakiegoś czasu rzadko się to zdarza i jeśli już mnie coś trafia, to wybijam to szybko witaminą C i Tantum Verde, zanim zdąży się rozwinąć. i tak, mam nadzieję, będzie i tym razem.
tak czy siak, niełatwo się oddycha 'pełną piersią' w ujemnej temperaturze...
byle do wioooooosny... wyjscie na trening zimą to zupelnie inna bajka, niz latem.... co ja mowie - wyjscie gdziekolwiek to cos kompletnie innego...
ale zeby nie konczyc juz tak zupelnie negatywnie, to dwie pozytywne rzeczy:
pierwsza pozytywna rzecz - rzadko teraz zabieram pulsometr na trening (pasek mi spada, lol), ale na ostatnim bardzo wolnym i bardzo konwersacyjnym rozbieganku po 5:27/km mialam srednie tetno 66%, a na takim po 5:00 - 70%. jesli to nie blad Garmina - to cieszy
druga pozytywna rzecz - jesli to znowu nie blad Garmina - mimo tej obrzydliwej, dolujacej, pesymistycznej i paskudnej zimy przy 'czystym' sygnale w Rezerwacie wychodza mi takie same tempa biegow ciaglych/interwalow, jak na potencjalnie 'nieczystym' miedzy mostami. a wiec faktycznie dosyc szybko
gdyby tak jeszcze odjac ten potworny wiatr, pod ktory praktycznie caly czas biegalam............
i jeszcze porownanie dzisiejszego treningu z podobnym (3 km + 4x7minut z przerwami 7min + 3 km) sprzed miesiąca:
poniedziałek: poranne 8 km (5:10/km) + popołudniowe 8 (5/km) + ćwiczenia sprawnościowe = 16 km
wtorek: bieg ciągły - 2 km + 2x4 km z przerwa 6 min truchtu + 3.7 km = 15 km po 4:35/km. tempa kilometrów: pierwsza czwórka 4:14, 4:06, 4:09, 4:00, druga czwórka 4:08, 4:14, 4:17, 4:09.
zazwyczaj biegam tego typu treningi 'po mostach', ale teraz tam budują coś i jest praktycznie nieprzebiegalnie. musiałabym się kilka razy zatrzymywać i biegać po piasku, a to byłoby niepotrzebne psucie treningu. poza tym miałam (mam?) nieodparte wrazenie, ze Garmin troche mnie przecenia = gubi gdzies sygnal i pokazuje, ze biegne szybko. postanowilam wiec latać wokol jeziorka w Rezerwacie, bo tam zazwyczaj sygnal jest OK (oprocz fragmentow pod wiaduktem, gdzie wedlug niego znacznie zwalniam ).
sroda: rozbieganie 15 km po 5:08/km
czwartek, dziś: interwały - 2 km + 4x2 km z przerwami 3 min w truchcie + 3 km = 15 km po 4:32/km
znowu wokół jeziorka, znowu pod wiaduktami nagle tempo 'spadalo mi' z 4:00 do 4:25
tempa przyspieszen: pierwsza dwójka po 4:07/km, druga dwójka po 4:04/km, trzecia dwójka tak samo, ostatnia dwójka po 4:03/km. ostatnie 2 km biegałam tak, żeby nie wpadać pod wiadukt, a więc tutaj sygnał był 'najczystszy'
jutro w planie rozbieganie ~14 km - ciężka to próba dla mojej psychiki i zamarzających kończyn.. takze moje gardło przeżywa trudne chwile, już od wtorku czuję, że nie jest z nim najlepiej, ale jeśli po dzisiejszym treningu nie polegnę z gorączką i zapaleniem płuc, to będzie wielki sukces... lodowate powietrze zrobiło mi masakrę gardłowo-płucną. kiedyś regularnie łapałam jakieś syfy w górne drogi oddechowe, od jakiegoś czasu rzadko się to zdarza i jeśli już mnie coś trafia, to wybijam to szybko witaminą C i Tantum Verde, zanim zdąży się rozwinąć. i tak, mam nadzieję, będzie i tym razem.
tak czy siak, niełatwo się oddycha 'pełną piersią' w ujemnej temperaturze...
byle do wioooooosny... wyjscie na trening zimą to zupelnie inna bajka, niz latem.... co ja mowie - wyjscie gdziekolwiek to cos kompletnie innego...
ale zeby nie konczyc juz tak zupelnie negatywnie, to dwie pozytywne rzeczy:
pierwsza pozytywna rzecz - rzadko teraz zabieram pulsometr na trening (pasek mi spada, lol), ale na ostatnim bardzo wolnym i bardzo konwersacyjnym rozbieganku po 5:27/km mialam srednie tetno 66%, a na takim po 5:00 - 70%. jesli to nie blad Garmina - to cieszy
druga pozytywna rzecz - jesli to znowu nie blad Garmina - mimo tej obrzydliwej, dolujacej, pesymistycznej i paskudnej zimy przy 'czystym' sygnale w Rezerwacie wychodza mi takie same tempa biegow ciaglych/interwalow, jak na potencjalnie 'nieczystym' miedzy mostami. a wiec faktycznie dosyc szybko
gdyby tak jeszcze odjac ten potworny wiatr, pod ktory praktycznie caly czas biegalam............
i jeszcze porownanie dzisiejszego treningu z podobnym (3 km + 4x7minut z przerwami 7min + 3 km) sprzed miesiąca:
a więc było tak:
- rozgrzewka 2.76km - 15:07, 5:29/km, srednie tetno 77%
1. 7 minut (7:02)- 1.66 km - 4:15/km, srednie tetno 88%
przerwa 7 minut (7:02) - 1.28 km, 5:30/km, srednie tetno 75%
2. 7 minut (7:09) - 1.7 km, 4:13/km, srednie tetno 86%
przerwa 7 minut (7:02) - 1.29 km, 5:28/km, srednie tetno 74%
3. 7 minut (7:01) - 1.72 km, 4:05/km, srednie tetno 84%
przerwa 7 minut - 1.3 km, 5:24/km, srednie tetno 75%
4. 7 minut (7:04) - 1.71 km, 4:09/km, srednie tetno 86% - tu najciezej, bo najbardziej przełajowo i pod górę
- reszta 2.6 km, 13:30, 5:10/km, srednie tetno 76%
w sumie 16 km ze srednim tempem 4:52/km (79%)
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
w piątek rozbieganie 15 km (5:09/km, 71% hrmax wedlug pulsometra, od ktorego pasek co chwile mi spada ). było bardzo przyjemnie, choć z przygodami: na początku rozwiązał mi się but, co zdarza mi się niezwykle rzadko, gdyż przywiązuję wielką uwagę do tego, ażeby się nie rozwiązywał zaś w drugiej połowie treningu zaliczyłam koncertowy przejazd na kolanie i łokciu po piasku. czekałam na zielone światło na przejściu - nogi sobie biegały wokół chodnika, a głowa obczajała, czy już jest zielone - no i through - zaatakował mnie jakiś podstępny krawężnik
a po południu, razem z fioletowo-zielonym kolanem i obdartą kością biodrową&łokciem odbyłam pierwszą i nie ostatnią wizytę u fizjoterapeuty. jestem pod wrażeniem profesjonalizmu pana fizjoterapeuty i od soboty codziennie robię ćwiczenia, które mi zalecił. pora w końcu wyprostować krzywizny, odblokować blokady i zacząć używać dolnych kończyn w biegu
ćwiczenia wydają się proste, ale są przeskomplikowane. wyglądają miło, a są dużo trudniejsze niż jakiekolwiek ćwiczenia na siłce. mam jednak duuużą motywację, żeby je wszystkie tłuc.
i mam cichą nadzieję, że podczas kolejnej wizyty znowu pan fizjoterapeuta będzie mną tak śmiesznie chrupał - przezabawne uczucie
w sobotę 16.5 km w postaci: 3 km rozgrzewki + 7x1 km z przerwami po 2 min w truchcie + trucht i do domu 4.6 km. przyspieszenia mialy byc po 4:00 lub troszke wolniej, zeby sie rozluzniac i wyciagac. było.. wszystko nie tak jak trzeba z długim, swobodnym krokiem miało to niewiele wspolnego i raczej tuptałam w miejscu. czasy: 1 - nie wiem, bo nie wlaczylam stopera, a bylam tak zestresowana, ze nawet tego nie zauwazylam (w truchcie na miejsce treningu kolka lapala mnie ze trzy razy w trzech roznych miejscach i zastanawialam sie, czy w ogole przezyje te interwaly ), 2 - 3:48, 3- 3:51, 4-6- 3:53, 7- 3:52.
dziś (niezimno!!! :D) o poranku 8 km (5:07/km, 73%), a potem dużo czegoś pomiędzy skipem a wieloskokiem (ku niezadowoleniu psa, który czekał, aż skończę się wydurniać i porzucam mu wreszcie frisbee ), po południu 7.5 km, a po drodze 10 przebieżek po 20 sekund (4:52/km, pasek został w domu, bo i tak by spadł )
a więc tydzień zaiste dał radę: 108 km
a po południu, razem z fioletowo-zielonym kolanem i obdartą kością biodrową&łokciem odbyłam pierwszą i nie ostatnią wizytę u fizjoterapeuty. jestem pod wrażeniem profesjonalizmu pana fizjoterapeuty i od soboty codziennie robię ćwiczenia, które mi zalecił. pora w końcu wyprostować krzywizny, odblokować blokady i zacząć używać dolnych kończyn w biegu
ćwiczenia wydają się proste, ale są przeskomplikowane. wyglądają miło, a są dużo trudniejsze niż jakiekolwiek ćwiczenia na siłce. mam jednak duuużą motywację, żeby je wszystkie tłuc.
i mam cichą nadzieję, że podczas kolejnej wizyty znowu pan fizjoterapeuta będzie mną tak śmiesznie chrupał - przezabawne uczucie
w sobotę 16.5 km w postaci: 3 km rozgrzewki + 7x1 km z przerwami po 2 min w truchcie + trucht i do domu 4.6 km. przyspieszenia mialy byc po 4:00 lub troszke wolniej, zeby sie rozluzniac i wyciagac. było.. wszystko nie tak jak trzeba z długim, swobodnym krokiem miało to niewiele wspolnego i raczej tuptałam w miejscu. czasy: 1 - nie wiem, bo nie wlaczylam stopera, a bylam tak zestresowana, ze nawet tego nie zauwazylam (w truchcie na miejsce treningu kolka lapala mnie ze trzy razy w trzech roznych miejscach i zastanawialam sie, czy w ogole przezyje te interwaly ), 2 - 3:48, 3- 3:51, 4-6- 3:53, 7- 3:52.
dziś (niezimno!!! :D) o poranku 8 km (5:07/km, 73%), a potem dużo czegoś pomiędzy skipem a wieloskokiem (ku niezadowoleniu psa, który czekał, aż skończę się wydurniać i porzucam mu wreszcie frisbee ), po południu 7.5 km, a po drodze 10 przebieżek po 20 sekund (4:52/km, pasek został w domu, bo i tak by spadł )
a więc tydzień zaiste dał radę: 108 km
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
jadziem dalej:
poniedziałek: rzecz niesamowita - trening na agrykolskiej bieżni! oj daaaawno tam nie biegałam...
5 km + 15x200m z przerwami 200m truchtu + do domu 3.5 km
razem 14.5 km, 1h12min, 4:58/km
rozgrzewka po 5:20/km, przyspieszenia od 40 do 42 sekund, przerwy 200m zajmowały mi ~minutę dziesięć (im bliżej końca treningu, tym szybsze przerwy, lol ), do domu po 5:19/km.
spodziewałam się, że będzie trochę bardziej morderczo, więc całkiem fajnie poczułam się trochę jak za dobrych, letnich czasów, kiedy byłam stałym bywalcem Agrykoli..
myślałam, że będą zakwasy w śródstopiu, bo po raz pierwszy od ponad miesiąca biegałam w 'kapciach', zwanych Nike Free - śmieszne uczucie
wczoraj: 10 km po 5:12/km + 10x100m skip A / przerwy po 100m (7:11/km ) + 10x100m przebiezek / przerwy po 100m (4:29/km) + do domu 2.8 km (5:20/km) = 16.5 km srednio po 5:22/km
dziś: 4 km po 5:12/km + 15x300m (srednie tempo 3:40/km) z przerwami 1min30sek truchtu (srednio 5:26/km) + 3.4 km do domu (5:17/km) = 16 km srednio po 4:49/km
tym razem krótkie przyspieszenia nie na Agrykoli - myśl o tym, ile musialabym tam zrobic kółek troche mnie przerosła skorzystałam z faktu posiadania Garmina i łupałam okrążenia wokół jeziorka.
a jutro.. doprawdy, nie sadzilam ze bede sie cieszyc z takiego treningu jako najluzniejszego i najbardziej bezstresowego srodka - dlugie rozbieganie ~14 km.
pogoda się popsuła - mogłoby tak zostać przez całą zimę :D słonko pięknie zapodaje, choć dzisiaj jest już okropnie zimno...
po ćwiczeniach od fizjoterapeuty mam zakwasy - szok to dla mnie ogromny, bo cwiczenie wygląda naprawdę zupełnie niewinnie i nie spodziewałam się, że po tym, co robię na siłce, będzie to dla mnie wyzwanie. a jednak! dooobrze
poniedziałek: rzecz niesamowita - trening na agrykolskiej bieżni! oj daaaawno tam nie biegałam...
5 km + 15x200m z przerwami 200m truchtu + do domu 3.5 km
razem 14.5 km, 1h12min, 4:58/km
rozgrzewka po 5:20/km, przyspieszenia od 40 do 42 sekund, przerwy 200m zajmowały mi ~minutę dziesięć (im bliżej końca treningu, tym szybsze przerwy, lol ), do domu po 5:19/km.
spodziewałam się, że będzie trochę bardziej morderczo, więc całkiem fajnie poczułam się trochę jak za dobrych, letnich czasów, kiedy byłam stałym bywalcem Agrykoli..
myślałam, że będą zakwasy w śródstopiu, bo po raz pierwszy od ponad miesiąca biegałam w 'kapciach', zwanych Nike Free - śmieszne uczucie
wczoraj: 10 km po 5:12/km + 10x100m skip A / przerwy po 100m (7:11/km ) + 10x100m przebiezek / przerwy po 100m (4:29/km) + do domu 2.8 km (5:20/km) = 16.5 km srednio po 5:22/km
dziś: 4 km po 5:12/km + 15x300m (srednie tempo 3:40/km) z przerwami 1min30sek truchtu (srednio 5:26/km) + 3.4 km do domu (5:17/km) = 16 km srednio po 4:49/km
tym razem krótkie przyspieszenia nie na Agrykoli - myśl o tym, ile musialabym tam zrobic kółek troche mnie przerosła skorzystałam z faktu posiadania Garmina i łupałam okrążenia wokół jeziorka.
a jutro.. doprawdy, nie sadzilam ze bede sie cieszyc z takiego treningu jako najluzniejszego i najbardziej bezstresowego srodka - dlugie rozbieganie ~14 km.
pogoda się popsuła - mogłoby tak zostać przez całą zimę :D słonko pięknie zapodaje, choć dzisiaj jest już okropnie zimno...
po ćwiczeniach od fizjoterapeuty mam zakwasy - szok to dla mnie ogromny, bo cwiczenie wygląda naprawdę zupełnie niewinnie i nie spodziewałam się, że po tym, co robię na siłce, będzie to dla mnie wyzwanie. a jednak! dooobrze
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
wczoraj wolniutko, spokojniutko i luźniutko - 15 km (dla odmiany, heeeh ) po 5:16/km
dziś - znowu jak za 'letnich dobrych czasów' - podbiegi na Agrykolce
miałam rano uczelnię, więc musiałam wyjść na trening o 6:30, żeby wrócić o 8 - zastanawiałam się, czy jak dobiegnę na Agrykolę, to jeszcze będzie ciemno. na szczęscie już było jasno :D
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... 3sdtu1rk88
8 km rozgrzewki po 5:15/km,
potem 8x200m (srednio po 208m ) w tempie od 3:50 do 4:05/km (srednio po 3:58), przerwy - dziarskim marszem w dół (~niecałe 2 minuty),
i do domu 3.7 km po 5:13/km.
aż się policja przede mną zatrzymała - chyba panowie byli zaskoczeni, że jakiś obiekt w krótkim rękawku popyla w górę agrykolskiego podbiegu o siódmej rano..
odczucie generalne - niezle myslalam, ze bedzie duzo gorzej, zwlaszcza ze dawno nie robilam podbiegow. fajnie
jutro rozbieganie. nie pytajcie o dystans...
dziś - znowu jak za 'letnich dobrych czasów' - podbiegi na Agrykolce
miałam rano uczelnię, więc musiałam wyjść na trening o 6:30, żeby wrócić o 8 - zastanawiałam się, czy jak dobiegnę na Agrykolę, to jeszcze będzie ciemno. na szczęscie już było jasno :D
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... 3sdtu1rk88
8 km rozgrzewki po 5:15/km,
potem 8x200m (srednio po 208m ) w tempie od 3:50 do 4:05/km (srednio po 3:58), przerwy - dziarskim marszem w dół (~niecałe 2 minuty),
i do domu 3.7 km po 5:13/km.
aż się policja przede mną zatrzymała - chyba panowie byli zaskoczeni, że jakiś obiekt w krótkim rękawku popyla w górę agrykolskiego podbiegu o siódmej rano..
odczucie generalne - niezle myslalam, ze bedzie duzo gorzej, zwlaszcza ze dawno nie robilam podbiegow. fajnie
jutro rozbieganie. nie pytajcie o dystans...
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
wczoraj 16 km po 5:08/km,
nie byłam sama - był ze mną mój katar po czterech kilometrach skończyła mi się chusteczka, ale przez pozostałe dwanaście jeszcze z niej korzystałam wynik eksperymentu 'jak ewoluuje chusteczka higieniczna, gdy jest nadmiernie eksploatowana' był dość zaskakujący
Wojtek z zeszłotygodniowych zawodów bikejoringowych przywiózł drugie miejsce (jeee ) i przezięb (buuu) i tym razem to drugie przeszło na mnie. jak zwykle zapodaję sobie intensywną terapię: witamina C w postaci tabletki do rozpuszczenia + tona mandarynek i kiwi, czosnek - kiedyś pochłaniałam kilogramami i chyba wytrzymałość na ten cud mi się skończyła, bo długo nie mogłam na niego patrzeć ale od przedwczoraj powoli sie przelamuje i efekt jest , gorąco-lodowaty prysznic - mój codzienny rytuał, przydatny zwłaszcza w okresie przeziębień , sauna (wczoraj się porządnie wygrzałam), a do tego wszystkiego element już hardkorowy, który stosuję tylko wtedy, kiedy czuję, że bez tego będzie źle - aspirynka na noc.
ostatnio jak wzięłam aspirynę, a było to na początku grypy pod koniec stycznia, podziałała na mnie tak, że rano wstałam rześka jak poranek i pognałam na bieżnię mechaniczną. zrobiłam super trening, wróciłam radosna i.. poległam. i do końca tygodnia już cierpiałam z grypskiem.
wczoraj wieczorem znowu odważyłam się na aspirynę, ale tym razem raczej obędzie się bez takich atrakcji jak wtedy. przezięb wydaje się odchodzić w zapomnienie miałam w planie interwały po dwa km; ustaliłam, że jeśli będę się czuć kiepsko, to zamienię to na rozbieganie 14-15 km.
rano aura cudowna - szarość i deszcz mimo to czułam się na tyle OK - a w porównaniu do wczoraj to nawet super (ach te czosnki, sauny i mandarynki )- że postanowiłam spróbować.
i tak o:
2 km + 4x2km z przerwami po 3min + 3.4 km = 15 km srednio po 4:33/km
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... hfqeltv101
rozgrzewka po 5:09/km,
pierwsza dwojka po 3:49/km ( ) i przerwa 3 min (5:20/km),
druga dwojka po 3:51/km i przerwa 3 min (5:29/km),
trzecia dwojka po 3:57/km i przerwa 3 min (5:26/km),
czwarta dwojka rowno po 4'/km (hmm, a wiec dlaczego ta byla najciezsza?! )
i do domu 3.4 km po 5:17/km
glowny cel calej zabawy: wyciągać giry, a nie drobić jak sierotka. chyba było nieźle - czułam, że (jak na siebie) robię długie, w miarę swobodne kroki. pomogło mi w tym wyobrażanie sobie, że.. biegnę po bieżni mechanicznej
---
tydzień wyszedł tak samo jak poprzedni - 108 km.
srednie tempo 5:05/km.
nie byłam sama - był ze mną mój katar po czterech kilometrach skończyła mi się chusteczka, ale przez pozostałe dwanaście jeszcze z niej korzystałam wynik eksperymentu 'jak ewoluuje chusteczka higieniczna, gdy jest nadmiernie eksploatowana' był dość zaskakujący
Wojtek z zeszłotygodniowych zawodów bikejoringowych przywiózł drugie miejsce (jeee ) i przezięb (buuu) i tym razem to drugie przeszło na mnie. jak zwykle zapodaję sobie intensywną terapię: witamina C w postaci tabletki do rozpuszczenia + tona mandarynek i kiwi, czosnek - kiedyś pochłaniałam kilogramami i chyba wytrzymałość na ten cud mi się skończyła, bo długo nie mogłam na niego patrzeć ale od przedwczoraj powoli sie przelamuje i efekt jest , gorąco-lodowaty prysznic - mój codzienny rytuał, przydatny zwłaszcza w okresie przeziębień , sauna (wczoraj się porządnie wygrzałam), a do tego wszystkiego element już hardkorowy, który stosuję tylko wtedy, kiedy czuję, że bez tego będzie źle - aspirynka na noc.
ostatnio jak wzięłam aspirynę, a było to na początku grypy pod koniec stycznia, podziałała na mnie tak, że rano wstałam rześka jak poranek i pognałam na bieżnię mechaniczną. zrobiłam super trening, wróciłam radosna i.. poległam. i do końca tygodnia już cierpiałam z grypskiem.
wczoraj wieczorem znowu odważyłam się na aspirynę, ale tym razem raczej obędzie się bez takich atrakcji jak wtedy. przezięb wydaje się odchodzić w zapomnienie miałam w planie interwały po dwa km; ustaliłam, że jeśli będę się czuć kiepsko, to zamienię to na rozbieganie 14-15 km.
rano aura cudowna - szarość i deszcz mimo to czułam się na tyle OK - a w porównaniu do wczoraj to nawet super (ach te czosnki, sauny i mandarynki )- że postanowiłam spróbować.
i tak o:
2 km + 4x2km z przerwami po 3min + 3.4 km = 15 km srednio po 4:33/km
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... hfqeltv101
rozgrzewka po 5:09/km,
pierwsza dwojka po 3:49/km ( ) i przerwa 3 min (5:20/km),
druga dwojka po 3:51/km i przerwa 3 min (5:29/km),
trzecia dwojka po 3:57/km i przerwa 3 min (5:26/km),
czwarta dwojka rowno po 4'/km (hmm, a wiec dlaczego ta byla najciezsza?! )
i do domu 3.4 km po 5:17/km
glowny cel calej zabawy: wyciągać giry, a nie drobić jak sierotka. chyba było nieźle - czułam, że (jak na siebie) robię długie, w miarę swobodne kroki. pomogło mi w tym wyobrażanie sobie, że.. biegnę po bieżni mechanicznej
---
tydzień wyszedł tak samo jak poprzedni - 108 km.
srednie tempo 5:05/km.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
poniedziałek 28 listopada - 9.3 km (5:28/km - duuużo świateł na przejściach po drodze..) + sprawność + przebieżki
wtorek 29 listopada - 3 km rozgrzewki (4:59/km) + 2x3 km (pierwsza trójka po 4:07/km - z małym errorkiem w postaci krótkiego, lecz dynamicznego zatrzymania 'jedzie samochód i nie wiem, czy mnie widzi', druga po 4:06) z przerwą 4.5 minuty (5:20/km) + do domu 3.65 km (5:09/km) = 13.5 km srednio po 4:39/km
środa 30 listopada - 10 km (5:03/km) + 10x35'' przyspieszeń z przerwami 1'20'' - razem nieco ponad 14 km (4:59/km)
czwartek 1 grudnia, czyli dziś - 3 km rozgrzewki (5:07/km) + 6 km (4:07, 4:06, 4:11, 4:05, 4:05, 4:03) + 3.9 km w tym 10x20'' przebieżek (przerwy po 40 sek.) = 13 km po 4:35/km
bilans listopadowy: 400 km, w październiku było 397 km.
na przełomie października i listopada był error numer jeden (biodro) - dwa dni niebiegania i przynajmniej dwa mocno 'odciążone' biegowo dni; tydzień poźniej, już w listopadzie, error numer dwa (stopa, a raczej 'stopa przez głupi but' ) - jeden dzień bez biegania i przynajmniej dwa dni luźniejsze. w sumie w październiku 3 dni bez biegania (jeden gwoli zaleceniom, dwa z powodu łupiącego biodra), w listopadzie jeden (stopa ).
rowerowo zaś też sprawa ciekawa, gdyż: październik 923 km 'w terenie' i 4h stacjonarnie (spinning/trenażer). listopad - 880 plenerowo i 18.5h stacjonarnie. z tym że godzina na trenażerze i na spinningu to prawie na pewno więcej niż godzina w terenie.
wtorek 29 listopada - 3 km rozgrzewki (4:59/km) + 2x3 km (pierwsza trójka po 4:07/km - z małym errorkiem w postaci krótkiego, lecz dynamicznego zatrzymania 'jedzie samochód i nie wiem, czy mnie widzi', druga po 4:06) z przerwą 4.5 minuty (5:20/km) + do domu 3.65 km (5:09/km) = 13.5 km srednio po 4:39/km
środa 30 listopada - 10 km (5:03/km) + 10x35'' przyspieszeń z przerwami 1'20'' - razem nieco ponad 14 km (4:59/km)
czwartek 1 grudnia, czyli dziś - 3 km rozgrzewki (5:07/km) + 6 km (4:07, 4:06, 4:11, 4:05, 4:05, 4:03) + 3.9 km w tym 10x20'' przebieżek (przerwy po 40 sek.) = 13 km po 4:35/km
bilans listopadowy: 400 km, w październiku było 397 km.
na przełomie października i listopada był error numer jeden (biodro) - dwa dni niebiegania i przynajmniej dwa mocno 'odciążone' biegowo dni; tydzień poźniej, już w listopadzie, error numer dwa (stopa, a raczej 'stopa przez głupi but' ) - jeden dzień bez biegania i przynajmniej dwa dni luźniejsze. w sumie w październiku 3 dni bez biegania (jeden gwoli zaleceniom, dwa z powodu łupiącego biodra), w listopadzie jeden (stopa ).
rowerowo zaś też sprawa ciekawa, gdyż: październik 923 km 'w terenie' i 4h stacjonarnie (spinning/trenażer). listopad - 880 plenerowo i 18.5h stacjonarnie. z tym że godzina na trenażerze i na spinningu to prawie na pewno więcej niż godzina w terenie.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
tak na szybko, bo zaraz nie zdążę na siłkę :
udało się, hurra hurra zapisałam się, pojechałam, pobiegłam, przybiegłam, 39:59 jest moje i puchar jest mój i złoty medal też, i jeszcze czołówka i koksy od MegaPower!
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... ta3ov2scoq
chyba czas w końcu przestać się bać dyszek. myślałam, że dystans 2x5 km będzie boleć dwa razy bardziej niż piątka, a biegło mi się niespodziewanie dobrze - aż wstyd, że tak dobrze, biorąc pod uwagę to, jak straszliwie się tego dystansu obawiałam. przygotowałam sobie przed startem kilkanaście wersji podnoszących na duchu i utrzymujących przy życiu myśli, ale było na tyle dobrze, że żadnej z nich nie musiałam użyć pierwszą połowę biegu spędziłam na rozmyślaniu, czy to jakiś podstęp, że tak komfortowo mi się trzyma tempo ~4:00, skoro na treningach latam ciągłe po ~4:10 i wcale tak wesoło mi nie jest. no i oczywiście przed samym biegiem mój organizm próbował usilnie mi wytłumaczyć, że dzisiaj NIE jest dobry dzień na bieganie, że właściwie to wszystko mnie boli i strasznie chce mi się spać i w ogóle to bez sensu pomysł żeby startować...
na siódmym kilometrze przyszła kolka, ale nie osiągnęła takiego hardkorowego poziomu, jaki czasem osiąga, więc chyba nie wpłynęła bardzo na moją prędkość.
trasa była bardzo przyjemna, podbiegi niesamowicie mobilizowały mnie do walki, choć pierwszy z nich (ten, którego mężczyzni nie mieli przyjemności pokonywać, gdyż był na odcinku tylko dla pań) był dosyć.. ekhm.. osobliwy jedyne co było na tej trasie niefajne (oprócz deszczu i wiatru) to podbieg na mostek po schodach - na drugim okrazeniu troche mnie wybił z rytmu, bo jakos niespecjalnie zręcznie się na nim pojawiłam i walczyłam o niepoplątanie się we własnych nogach
Wojtek (moja kochana, dzielna kostka lodu) pokręcił mi trochę filmików z tego biegu. jak wrócę z siłki i wygrzeję zmarźnięte członki w saunie, to dorwę się do nich i coś pewnie wrzucę
WYNIKI
http://www.team.entre.pl/index.php?str= ... poz=wyniki
udało się, hurra hurra zapisałam się, pojechałam, pobiegłam, przybiegłam, 39:59 jest moje i puchar jest mój i złoty medal też, i jeszcze czołówka i koksy od MegaPower!
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... ta3ov2scoq
chyba czas w końcu przestać się bać dyszek. myślałam, że dystans 2x5 km będzie boleć dwa razy bardziej niż piątka, a biegło mi się niespodziewanie dobrze - aż wstyd, że tak dobrze, biorąc pod uwagę to, jak straszliwie się tego dystansu obawiałam. przygotowałam sobie przed startem kilkanaście wersji podnoszących na duchu i utrzymujących przy życiu myśli, ale było na tyle dobrze, że żadnej z nich nie musiałam użyć pierwszą połowę biegu spędziłam na rozmyślaniu, czy to jakiś podstęp, że tak komfortowo mi się trzyma tempo ~4:00, skoro na treningach latam ciągłe po ~4:10 i wcale tak wesoło mi nie jest. no i oczywiście przed samym biegiem mój organizm próbował usilnie mi wytłumaczyć, że dzisiaj NIE jest dobry dzień na bieganie, że właściwie to wszystko mnie boli i strasznie chce mi się spać i w ogóle to bez sensu pomysł żeby startować...
na siódmym kilometrze przyszła kolka, ale nie osiągnęła takiego hardkorowego poziomu, jaki czasem osiąga, więc chyba nie wpłynęła bardzo na moją prędkość.
trasa była bardzo przyjemna, podbiegi niesamowicie mobilizowały mnie do walki, choć pierwszy z nich (ten, którego mężczyzni nie mieli przyjemności pokonywać, gdyż był na odcinku tylko dla pań) był dosyć.. ekhm.. osobliwy jedyne co było na tej trasie niefajne (oprócz deszczu i wiatru) to podbieg na mostek po schodach - na drugim okrazeniu troche mnie wybił z rytmu, bo jakos niespecjalnie zręcznie się na nim pojawiłam i walczyłam o niepoplątanie się we własnych nogach
Wojtek (moja kochana, dzielna kostka lodu) pokręcił mi trochę filmików z tego biegu. jak wrócę z siłki i wygrzeję zmarźnięte członki w saunie, to dorwę się do nich i coś pewnie wrzucę
WYNIKI
http://www.team.entre.pl/index.php?str= ... poz=wyniki