Do Koła pojechaliśmy we czworo. Sporo suszarek na drodze, wiec w biurze zawodów pojawiliśmy się 10minut przed odjazdem autokarów na start 10km od Koła ... Na wariata wybraliśmy z plecaków co potrzebne i siup na podwózkę. Było pieruńsko zimno, a do startu całe 45minut.. Dziwna zagrywka organizatora, ale niestety nie ostatnia. Po rozgrzewce zdecydowałem się jednak na start w spodenkach, ale na górze cienka bluzka z długim rękawem + szakalowy podkoszulek, czapka z daszkiem i rękawiczki.
Footpod niestety został w samochodzie, więc zdany byłem na kilometrowe oznakowania Organizatora, które jak się później okazało nie były do końca precyzyjne, a dziewiątej (być może najważniejszej) chyba w ogóle brakowało. Piątkę minąłem w czasie 17:33 i biegło mi się naprawdę super. Ale grupka z którą się zabrałem jakoś zaczęła się oddalać ode mnie i nie wiem czy oni przyspieszyli, czy ja zwolniłem. Na 8. km jeszcze wszystko było zgodnie z planem - 28:19, co dawało nadzieję na czas 35:30. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale na tych dwóch ostatnich kilometrach kilkukrotnie przecierałem oczy ze zdumienia, jak to możliwe żeby na Biegu Międzynarodowym uczestnik nie wiedział którędy ma biec. Niestety grupa na 35 uciekła mi za daleko i byłem zdany sam na siebie. Gdzieś na 0,7-0,8km przed metą zwątpiłem czy na pewno jestem jeszcze na trasie. Na 400m przed metą nogi wymiękły mi całkowicie - lepiej czułem się kończąc HM przed tygodniem. W końcu dojrzałem metę i zegar z czasem ... wystartowanym prawie minutę przed początkiem biegu

Ukończyłem w czasie
36:14. Planu nie zrealizowałem, ba - nie poprawiłem nawet życiówki, bo zabrakło do niej 9sekund. To boli, ale jednak mniej niż bezsilność w przypadku kolki, która złapała mnie 2tygodnie temu w Uniejowie.
Turbo na 100m przed metą zaowocowało naciągnięciem górnego achillesa i wyglądało to bardzo kiepsko na początku. Wracając do Łodzi zahaczyliśmy o termy w Uniejowie, zasłużyliśmy sobie na trochę luksusu. Na czwórkę Szakali, troje wyłapało nowe życiówki.
Czas na małe podsumowanie sezonu. Najszczęśliwszy byłem oczywiście na Maniackiej w marcu, życiówka o 3,5minuty na dystansie 10km nie trafia się za często i na pewno już nigdy takiej nie doświadczę. Od marca poprawiłem się jeszcze o pół minuty, ale muszę uczciwie przyznać, że nie realizowałem żadnego konkretnego planu, a moja wiedza w tym zakresie jest umówmy się mizerna. Czuję się zmęczony dychami. Lepiej biega mi się dłuższe dystanse, co dziwi zwłaszcza przy niezłej szybkości jaka we mnie drzemie. Dość powiedzieć, że potrafiłem na sesji interwałowej ostatnią czterysetkę (przy wcześniejszych po 1:20) przebiec w 1:02. To chyba naleciałości mojej krótkiej kariery klubowej w czasach szczeniaka.
Przede mną kilka dni absolutnego luzu, za 2tygodnie ostatni start w mateczniku w Arturówku w Światowym Dniu Biegania na 10,4km. Także chwila oddechu i zaczynam orkę pod wiosenny debiut w maratonie. Cel - 2:48. Umówmy się, że cel będzie ewaluował z kolejnymi tygodniami. Na dzisiaj wynik wydaje mi się możliwy i osiągalny. Chcę podnieść kilometraż do 80-100, dodać siłę biegową w postaci podbiegów, a moim guru przez najbliższe pół roku będzie dla mnie Jack Daniels.