
Wczoraj, z urodzinowej choć niezbyt okrągłej okazji, postanowiłem zrobić 45/45. I zrobiłem. Pomyślałem, że skoro da się tyle żyć, to dla czego nie miałoby się dać tyle pobiec... jeśli w ogóle można ot tak, ad hoc, przekładać czas na odległość, kilometry na lata...
Tak czy siak, pobiegłem pasmem Jaworzyny (fragment B7D). Zacząłem kilkukilometrowym, odświeżonym porannym deszczem, podbiegiem (tutaj wszystkie góry zaczynają się pod górę...), od strony Makowicy, potem była Hala Pisana, Hala Łabowska i Runek. Na Runku wyszło 22,5 więc zrobiłem nawrót, i z powrotem do samochodu - przeciez dziś nie wypadało pobiec wiecej niz wypadało.
Ostrzejesz podbiegi... podchodziłem. Do ok. trzydziestego piątego kilometra leciałem odsetkami, za to później, niestety, musiałem naruszyć kapitał. Trochę dawała o sobie znać sierpniowa kontuzja kolana, co to je skręciłem na spacerze, i niedawne przeziębienie, które jeszcze zapychało mi nos. Summa summarum, nie licząc dwóch ok. pięciominutowych przerw w schronisku na Łabowskiej, zajęło mi to niecałe 6 h. Choć biegam już od roku, jednak, jeszcze nigdy, nie biegłem aż takiego dystansu po górach.
Przy okazji wypróbowałem mój nowy nabytek - TNF Junction. Bukłak 1,5 l, kieszeń na kanapkę, baton czy kurtkę. Nigdzie mnie nie obtarł - wygląda na to, że da się z nim biegać.
PS. Nie wiem – przynajmniej na dzień dzisiejszy - jak można przebiec te całe Siedem Dolin. Mnie zabrakłoby siły gdzieś w połowie, ew. nieznacznie dalej.