Giz: od nienawiści do oswojenia biegania
Moderator: infernal
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
22 marca 2011
Zmartwychwstanie!
Całe wieki mnie tu nie było. Całe wieki w moim życiu nie było aktywności fizycznej.
Przeprowadzka, zmiana pracy, stresy, stresy, stresy. To utrudnia życie, ale nie może być wymówką od biegania, bo jak się chce, to można i góry przenosić.
Wyznaję ze skruchą i pokorą, że chyba po prostu nie zdołałam zaprzyjaźnić się z moim szuraniem na tyle, żeby wytrwać w niesprzyjających warunkach z butami biegowymi na nogach...
Ale nie widzę powodu, żeby nie spróbować jeszcze raz
Jest mnie dużo. Za dużo. Po jakiejkolwiek kondycji nie ma żadnego śladu. Sił witalnych brak.
Nie znam lepszego sposobu na poprawę samopoczucia i wyglądu niż sport. No więc... nadciągam!
Żeby nie było, że jestem mocna tylko w gębie, odnotowuję już pierwsze sukcesy w tym sezonie. No, sukcesy jak na mnie, rzecz jasna.
Niedziela - 1,5 godziny tenisa.
Wtorek (dziś) - 40 minut marszo-szurania.
4,5 km
40 min
8:15 min/km
Komentarz:
Siedziałam za biurkiem. Słonko pojawiło się znienacka. Tak samo niespodziewanie pojawiła się w mojej głowa myśl, że buty do biegania leżą 3 metry ode mnie. Zmniejszyłam ten dystans do zera i po prostu wyszłam zobaczyć co się dalej wydarzy.
5 minut marszu. 12 minut truchtu. 2 minuty biegu (4:50 min/km). Zadyszka. 10 minut marszu. 6 minut truchtu. Rozciąganie.
Mimo że od dwóch dni mam okropne zakwasy po tenisie, teraz czuję się fantastycznie. Wszystko wciąż mnie boli, ale mam banana na twarzy. Warto było. I nie umarłam. Co więcej, nie byłam bardzo bliska agonii ani w trakcie (no, może poza tymi dwoma złotymi minutami biegu), ani tuż po . I jeszcze mam trochę siły, żeby wrócić do pracy.
Następna randka w czwartek. Kto wie, może znów wywiąże się jakiś romans, choćby i nawet przelotny?
Witajcie w sezonie 2011!
Zmartwychwstanie!
Całe wieki mnie tu nie było. Całe wieki w moim życiu nie było aktywności fizycznej.
Przeprowadzka, zmiana pracy, stresy, stresy, stresy. To utrudnia życie, ale nie może być wymówką od biegania, bo jak się chce, to można i góry przenosić.
Wyznaję ze skruchą i pokorą, że chyba po prostu nie zdołałam zaprzyjaźnić się z moim szuraniem na tyle, żeby wytrwać w niesprzyjających warunkach z butami biegowymi na nogach...
Ale nie widzę powodu, żeby nie spróbować jeszcze raz
Jest mnie dużo. Za dużo. Po jakiejkolwiek kondycji nie ma żadnego śladu. Sił witalnych brak.
Nie znam lepszego sposobu na poprawę samopoczucia i wyglądu niż sport. No więc... nadciągam!
Żeby nie było, że jestem mocna tylko w gębie, odnotowuję już pierwsze sukcesy w tym sezonie. No, sukcesy jak na mnie, rzecz jasna.
Niedziela - 1,5 godziny tenisa.
Wtorek (dziś) - 40 minut marszo-szurania.
4,5 km
40 min
8:15 min/km
Komentarz:
Siedziałam za biurkiem. Słonko pojawiło się znienacka. Tak samo niespodziewanie pojawiła się w mojej głowa myśl, że buty do biegania leżą 3 metry ode mnie. Zmniejszyłam ten dystans do zera i po prostu wyszłam zobaczyć co się dalej wydarzy.
5 minut marszu. 12 minut truchtu. 2 minuty biegu (4:50 min/km). Zadyszka. 10 minut marszu. 6 minut truchtu. Rozciąganie.
Mimo że od dwóch dni mam okropne zakwasy po tenisie, teraz czuję się fantastycznie. Wszystko wciąż mnie boli, ale mam banana na twarzy. Warto było. I nie umarłam. Co więcej, nie byłam bardzo bliska agonii ani w trakcie (no, może poza tymi dwoma złotymi minutami biegu), ani tuż po . I jeszcze mam trochę siły, żeby wrócić do pracy.
Następna randka w czwartek. Kto wie, może znów wywiąże się jakiś romans, choćby i nawet przelotny?
Witajcie w sezonie 2011!
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
24 marca 2011
4,6 km
8:12 min/ km
Komentarz:
Jak sobie zaplanowałam dwa dni temu po szuraniu, tak też zrobiłam: znów szurałam!
Tym razem duma mnie rozpiera, bo w moim przypadku nie sztuką jest założyć buty biegowe gdy czuję impuls, natomiast prawdziwym wyczynem jest odbycie zaplanowanego wcześniej szurania. A okazało się, że to wcale nie przyszło mi dzisiaj z trudem. Może to wiosna, słonko i mój najnowszy nabytek w postaci słuchawek, które nie wypadają z uszu nawet przy uprawianiu sportów ekstremalnych?
Do tej pory biegałam bez muzyki, gdyż żadne słuchawki nie trzymały się mojego ucha nawet przy głębszym oddychaniu Teraz mogę wreszcie krzyknąć "EUREKA" i z mojego nudnego szurania przejść na wyższy poziom przyjemności. A to z kolei zwiększa szanse na powodzenie misji "z szuraniem po jako taką kondycję".
Kolejny powód do dumy: nieprzerwany trucht na dystansie 4,6 km. Spokojne tempo, prawie 40 minut uczciwego szurania. Biegnąc myślałam sobie o Makar i Strasb z nadzieją, że kiwałyby potakująco głowami na widok podskakującej sobie prawie że w miejscu postaci
Nie odnotowałam żadnych kryzysów, zasapania, kołatania serca, nudności, zapaści, zgonu. A to już jak na moją obecną formę duży sukces! Choć teraz tak sobie myślę, że może jednak nie jest ze mną tak całkiem źle. Pamiętam, że gdy zaczynałam przygodę z truchtaniem w zeszłym sezonie, długo dochodziłam do takiego samopoczucia przy truchtaniu na podobnym odcinku w zbliżonym czasie.
A teraz wcale nie mówię "nie" kolejnemu szuraniu. Ale to już w przyszłym tygodniu, gdyż w ten weekend króluje tenis
4,6 km
8:12 min/ km
Komentarz:
Jak sobie zaplanowałam dwa dni temu po szuraniu, tak też zrobiłam: znów szurałam!
Tym razem duma mnie rozpiera, bo w moim przypadku nie sztuką jest założyć buty biegowe gdy czuję impuls, natomiast prawdziwym wyczynem jest odbycie zaplanowanego wcześniej szurania. A okazało się, że to wcale nie przyszło mi dzisiaj z trudem. Może to wiosna, słonko i mój najnowszy nabytek w postaci słuchawek, które nie wypadają z uszu nawet przy uprawianiu sportów ekstremalnych?
Do tej pory biegałam bez muzyki, gdyż żadne słuchawki nie trzymały się mojego ucha nawet przy głębszym oddychaniu Teraz mogę wreszcie krzyknąć "EUREKA" i z mojego nudnego szurania przejść na wyższy poziom przyjemności. A to z kolei zwiększa szanse na powodzenie misji "z szuraniem po jako taką kondycję".
Kolejny powód do dumy: nieprzerwany trucht na dystansie 4,6 km. Spokojne tempo, prawie 40 minut uczciwego szurania. Biegnąc myślałam sobie o Makar i Strasb z nadzieją, że kiwałyby potakująco głowami na widok podskakującej sobie prawie że w miejscu postaci
Nie odnotowałam żadnych kryzysów, zasapania, kołatania serca, nudności, zapaści, zgonu. A to już jak na moją obecną formę duży sukces! Choć teraz tak sobie myślę, że może jednak nie jest ze mną tak całkiem źle. Pamiętam, że gdy zaczynałam przygodę z truchtaniem w zeszłym sezonie, długo dochodziłam do takiego samopoczucia przy truchtaniu na podobnym odcinku w zbliżonym czasie.
A teraz wcale nie mówię "nie" kolejnemu szuraniu. Ale to już w przyszłym tygodniu, gdyż w ten weekend króluje tenis
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
27 marca 2011
1,5 godziny tenisa
Komentarz:
W sobotę (dzień przed tenisem) dałam czadu. Niby odpoczynek, ale jakże aktywny! Pół dnia intensywnego marszu od zabytku do zabytku. Zwiedzanie to też niezły trening. Około 14 km w nogach. Ot, taki zwyczajny sobotni spacerek
No a tenis... mniej intensywny niż zakładałam. A właściwie mniej intensywny, niż mi tego trzeba było. Albo już czuję poprawę formy, albo czas na zmianę partnera na takiego, który przeciągnie mnie po korcie jak po poligonie. Przyznaję to z niechęcią i po dłuższym czasie wypierania tego faktu z umysłu, ale chyba rzeczywiście powinnam rozglądnąć się za jakimś zapalonym miłośnikiem sportów rakietowych.
Niemniej jednak 1,5 godziny aktywności fizycznej w las nie idzie
1,5 godziny tenisa
Komentarz:
W sobotę (dzień przed tenisem) dałam czadu. Niby odpoczynek, ale jakże aktywny! Pół dnia intensywnego marszu od zabytku do zabytku. Zwiedzanie to też niezły trening. Około 14 km w nogach. Ot, taki zwyczajny sobotni spacerek
No a tenis... mniej intensywny niż zakładałam. A właściwie mniej intensywny, niż mi tego trzeba było. Albo już czuję poprawę formy, albo czas na zmianę partnera na takiego, który przeciągnie mnie po korcie jak po poligonie. Przyznaję to z niechęcią i po dłuższym czasie wypierania tego faktu z umysłu, ale chyba rzeczywiście powinnam rozglądnąć się za jakimś zapalonym miłośnikiem sportów rakietowych.
Niemniej jednak 1,5 godziny aktywności fizycznej w las nie idzie
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
29 marca 2011
7,73 km
58 min
7:30 min/km
Komentarz:
Dziś zdecydowanie zaskakujący dzień, z kilkoma faktami i przemyśleniami wartymi odnotowania:
Godzina w nieprzerwanym truchcie! (No, bez dwóch minut. Kluczyłam już na siłę, żeby tylko dobrnąć do godziny, ale poddałam się gdy drzwi do domu pojawiły się szybciej niż powinny). A wyszłam z założeniem, żeby przebiec stałą trasę, która kończy się po 37 minutach
Trening w deszczu - coś, czego nie cierpię. Gdyby nie to, że rozpadało się dopiero po ok. 10 minutach, nikt by mnie końmi z domu nie wyciągnął. Ale dałam radę i dokończyłam trening mimo tego. To chyba najbardziej napawa mnie dumą
Trucht, nie szuranie - wyruszając przed siebie zastanawiałam się jak to od siebie odróżnić. Kiedy kończy się szuranie, a zaczyna trucht? Czy jest to konkretne tempo, technika biegu czy sprawa zupełnie indywidualna dla każdego biegacza i nie sposób określić gdzie przebiega granica?
Po ok 15 minutach treningu nie miałam już wątpliwości. Nie wiedziałam dokładnie co się zmieniło, ale byłam pewna, że to co wyczyniam to już nie szuranie; to trucht. No, takie wolne bieganie w dosyć pokracznym stylu. Ciało zupełnie inaczej się zachowuje. Poczułam się naturalnie, nie ograniczałam sztucznie kończyn (jak do tej pory), nie narzucałam im trajektorii. I choć nie biegłam znacznie szybciej niż przy szuraniu, wszystko w moich ruchach się zmieniło. Na całe szczęście, bo zajęło to moje myśli na kolejne 30 minut, więc czas leciał mi jak z bicza strzelił.
Wadliwe pomiary - przez ten deszcz i chmurzyska, gps stracił sygnał. A jako, że nie mam w zwyczaju spoglądać na pomiary zbyt często, dopiero po pierwszych 2,3 km spostrzegłam, że wprawdzie stoper działa, ale według gps'a stoję w miejscu. Nie był to jednak wielki problem, jako że człapałam sobie stałą, dobrze mi znaną trasą i na tym odcinku (pierwsze 4,6 km) stoper w zupełności mi wystarczył. Gdy zdecydowałam się biec dalej niż zazwyczaj, zresetowałam go i ruszyłam na podbój nieznanych mi kilometrów z działającym już bez zarzutów sprzętem.
Żyję - kto by pomyślał... prawie godzina nieprzerwanego truchtania. Prawie 8 km. A ja - prawie jak nowa. Zaskakujące jest to, że po godzinie czułam, że wciąż mogę, choć mi się już nie chce Niezamierzenie i bezwiednie (może przez paskudną pogodę) biegłam trochę szybciej niż zazwyczaj, mimo że dystans zauważalnie się wydłużył. Czułam momentami zmęczenie, wypieki na twarzy, ale nie byłam jakoś specjalnie wyzuta z sił witalnych. W końcówce dałam z siebie odrobinę więcej i podbiegłam pod małą górkę, a płuc nie wyplułam. Dlatego też...
NASTĘPNE BIEGANIE SIĘ ODBĘDZIE
7,73 km
58 min
7:30 min/km
Komentarz:
Dziś zdecydowanie zaskakujący dzień, z kilkoma faktami i przemyśleniami wartymi odnotowania:
Godzina w nieprzerwanym truchcie! (No, bez dwóch minut. Kluczyłam już na siłę, żeby tylko dobrnąć do godziny, ale poddałam się gdy drzwi do domu pojawiły się szybciej niż powinny). A wyszłam z założeniem, żeby przebiec stałą trasę, która kończy się po 37 minutach
Trening w deszczu - coś, czego nie cierpię. Gdyby nie to, że rozpadało się dopiero po ok. 10 minutach, nikt by mnie końmi z domu nie wyciągnął. Ale dałam radę i dokończyłam trening mimo tego. To chyba najbardziej napawa mnie dumą
Trucht, nie szuranie - wyruszając przed siebie zastanawiałam się jak to od siebie odróżnić. Kiedy kończy się szuranie, a zaczyna trucht? Czy jest to konkretne tempo, technika biegu czy sprawa zupełnie indywidualna dla każdego biegacza i nie sposób określić gdzie przebiega granica?
Po ok 15 minutach treningu nie miałam już wątpliwości. Nie wiedziałam dokładnie co się zmieniło, ale byłam pewna, że to co wyczyniam to już nie szuranie; to trucht. No, takie wolne bieganie w dosyć pokracznym stylu. Ciało zupełnie inaczej się zachowuje. Poczułam się naturalnie, nie ograniczałam sztucznie kończyn (jak do tej pory), nie narzucałam im trajektorii. I choć nie biegłam znacznie szybciej niż przy szuraniu, wszystko w moich ruchach się zmieniło. Na całe szczęście, bo zajęło to moje myśli na kolejne 30 minut, więc czas leciał mi jak z bicza strzelił.
Wadliwe pomiary - przez ten deszcz i chmurzyska, gps stracił sygnał. A jako, że nie mam w zwyczaju spoglądać na pomiary zbyt często, dopiero po pierwszych 2,3 km spostrzegłam, że wprawdzie stoper działa, ale według gps'a stoję w miejscu. Nie był to jednak wielki problem, jako że człapałam sobie stałą, dobrze mi znaną trasą i na tym odcinku (pierwsze 4,6 km) stoper w zupełności mi wystarczył. Gdy zdecydowałam się biec dalej niż zazwyczaj, zresetowałam go i ruszyłam na podbój nieznanych mi kilometrów z działającym już bez zarzutów sprzętem.
Żyję - kto by pomyślał... prawie godzina nieprzerwanego truchtania. Prawie 8 km. A ja - prawie jak nowa. Zaskakujące jest to, że po godzinie czułam, że wciąż mogę, choć mi się już nie chce Niezamierzenie i bezwiednie (może przez paskudną pogodę) biegłam trochę szybciej niż zazwyczaj, mimo że dystans zauważalnie się wydłużył. Czułam momentami zmęczenie, wypieki na twarzy, ale nie byłam jakoś specjalnie wyzuta z sił witalnych. W końcówce dałam z siebie odrobinę więcej i podbiegłam pod małą górkę, a płuc nie wyplułam. Dlatego też...
NASTĘPNE BIEGANIE SIĘ ODBĘDZIE
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
30 marca 2011
Z cyklu: "Z motyką na księżyc", "Z czym do ludzi", tudzież: "Zastanów się dobrze zanim coś postanowisz".
To mój drugi tydzień rozejmu z bieganiem. Okazuje się, że ogólna forma jest trochę lepsza od zakładanej. Nie dość, że z własnej, nieprzymuszonej woli wychodzę sobie popodskakiwać prawie że w miejscu na zielonej trawce, to jeszcze mam z tego trochę frajdy. Zaskakujące, ale prawdziwe.
Niemniej jednak, wolę dmuchać na zimne. Jak znam siebie, zaraz mi się moja trasa znudzi (nawet jeśli lekko ją pozmieniam), albo trening stanie się monotonny. Słowem: potrzebuję bodźca do biegania.
Stąd szalony pomysł z cyklu jak powyżej.
Gizela postanawia zainteresować się... planem treningowym!
Świetlanej przyszłości tej idei nie wróżę, jako że zbyt dobrze znam siebie. Tabelki, wszelakiego rodzaju pomiary, wykresy, systematyczne i z góry zaplanowane bieganie bez względu na pogodę (jestem z cukru, deszcz działa na mnie jak woda święcona na szatana, a osikowy kołek, czosnek czy co tam jeszcze na wampira) - to wszystko tak skomasowane nie ma racji bytu w moim życiorysie. No nie i basta, przynajmniej nie w takim natłoku. A z drugiej strony, nie chcę "bezsensownie" klepać kilometrów, bo w tym też nie wytrwam. Cel trzeba mieć...
Celów to ja mam istną mnogość, o proszę! Z tym nie mam problemów. Schody pojawiają się, kiedy trzeba je sobie zhierarchizować. Głównymi konkurentami są:
- walka o piękną, szczupłą sylwetkę; (co chyba ostatecznie wychodzi na lekkie prowadzenie)
- dobre zdrowie i samopoczucie;
- satysfakcja z przełamywania barier (patrz: tytuł bloga).
Na tym etapie nie ma co się wydurniać i iść głębiej w założenia. Dlatego też:
- przebiegnięcie ciuraskiem 10 km;
- zaprezentowanie mojego "biegowego dorobku" publicznie (wśród innych istot znaczy się);
- wystartowanie w jakimkolwiek biegu zorganizowanym;
- przebiegnięcie dystansu półmaratonu;
- start na 5 km z wcześniejszymi założeniami czasowo-taktycznymi...
odkładam na półkę, między bajki o biegających księżniczkach, na najbliższe sto lat
Niemniej jednak, tu i teraz czuję, że jakikolwiek plan posiadać należy.
Rozglądnęłam się trochę po propozycjach biegania.pl i po wstępnych analizach zostały mi poniższe propozycje:
Szczypła sylwetka
Fitness
10 km, trening 4xtydz.
10 km, trening 3xtydz.
Nie wiem z czym się zmierzyć. Wyboru nie ułatwia fakt, że chciałabym biegać 3 razy w tygodniu (i tak początkowo planowałam człapać sobie tylko dwa), w dodatku zazwyczaj trudno mi się trzymać tabelek, ale kuszą mnie przebieżki, bo to w bieganiu klasyfikuję jako "fajne" .
Maruder ze mnie straszny, co? Bo to wcale łatwe nie jest, zwłaszcza dla takiego laika, nie do końca wciągniętego w bieganie.
Będę wdzięczna za wszelkie sugestie! Chyba potrzebuję obiektywnego spojrzenia z boku, a tu dobrych duszyczek z fachowym okiem bez liku
Póki co, idę to sobie wszystko przeanalizować. Na spokojnie. W biegu!
Z cyklu: "Z motyką na księżyc", "Z czym do ludzi", tudzież: "Zastanów się dobrze zanim coś postanowisz".
To mój drugi tydzień rozejmu z bieganiem. Okazuje się, że ogólna forma jest trochę lepsza od zakładanej. Nie dość, że z własnej, nieprzymuszonej woli wychodzę sobie popodskakiwać prawie że w miejscu na zielonej trawce, to jeszcze mam z tego trochę frajdy. Zaskakujące, ale prawdziwe.
Niemniej jednak, wolę dmuchać na zimne. Jak znam siebie, zaraz mi się moja trasa znudzi (nawet jeśli lekko ją pozmieniam), albo trening stanie się monotonny. Słowem: potrzebuję bodźca do biegania.
Stąd szalony pomysł z cyklu jak powyżej.
Gizela postanawia zainteresować się... planem treningowym!
Świetlanej przyszłości tej idei nie wróżę, jako że zbyt dobrze znam siebie. Tabelki, wszelakiego rodzaju pomiary, wykresy, systematyczne i z góry zaplanowane bieganie bez względu na pogodę (jestem z cukru, deszcz działa na mnie jak woda święcona na szatana, a osikowy kołek, czosnek czy co tam jeszcze na wampira) - to wszystko tak skomasowane nie ma racji bytu w moim życiorysie. No nie i basta, przynajmniej nie w takim natłoku. A z drugiej strony, nie chcę "bezsensownie" klepać kilometrów, bo w tym też nie wytrwam. Cel trzeba mieć...
Celów to ja mam istną mnogość, o proszę! Z tym nie mam problemów. Schody pojawiają się, kiedy trzeba je sobie zhierarchizować. Głównymi konkurentami są:
- walka o piękną, szczupłą sylwetkę; (co chyba ostatecznie wychodzi na lekkie prowadzenie)
- dobre zdrowie i samopoczucie;
- satysfakcja z przełamywania barier (patrz: tytuł bloga).
Na tym etapie nie ma co się wydurniać i iść głębiej w założenia. Dlatego też:
- przebiegnięcie ciuraskiem 10 km;
- zaprezentowanie mojego "biegowego dorobku" publicznie (wśród innych istot znaczy się);
- wystartowanie w jakimkolwiek biegu zorganizowanym;
- przebiegnięcie dystansu półmaratonu;
- start na 5 km z wcześniejszymi założeniami czasowo-taktycznymi...
odkładam na półkę, między bajki o biegających księżniczkach, na najbliższe sto lat
Niemniej jednak, tu i teraz czuję, że jakikolwiek plan posiadać należy.
Rozglądnęłam się trochę po propozycjach biegania.pl i po wstępnych analizach zostały mi poniższe propozycje:
Szczypła sylwetka
Fitness
10 km, trening 4xtydz.
10 km, trening 3xtydz.
Nie wiem z czym się zmierzyć. Wyboru nie ułatwia fakt, że chciałabym biegać 3 razy w tygodniu (i tak początkowo planowałam człapać sobie tylko dwa), w dodatku zazwyczaj trudno mi się trzymać tabelek, ale kuszą mnie przebieżki, bo to w bieganiu klasyfikuję jako "fajne" .
Maruder ze mnie straszny, co? Bo to wcale łatwe nie jest, zwłaszcza dla takiego laika, nie do końca wciągniętego w bieganie.
Będę wdzięczna za wszelkie sugestie! Chyba potrzebuję obiektywnego spojrzenia z boku, a tu dobrych duszyczek z fachowym okiem bez liku
Póki co, idę to sobie wszystko przeanalizować. Na spokojnie. W biegu!
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
31 marzec 2011
6,3 km
50 min - 35' truchtu + przebieżki 4*(20'' biegu + 40'' odpoczynku w marszu) + 11' truchtu
8:03 min/km
Komentarz:
Łoooo rany! Tak wiało, że miałam wrażenie że nawet nie stoję w miejscu, ale biegnę do tyłu! Stąd taka średnia prędkość, mimo, że końcówka treningu była jak na mnie zauważalnie szybsza.
Pomimo tych oporów na trasie, postanowiłam sprawdzić, czy dalej uznaję przebieżki za "fajne".
Skusiłam się na całe cztery 20-sto sekundowe przyspieszenia, przedzielone 40-stoma sekundami marszu. Wykonałam je... pod wiatr . No cóż, tak wypadło na mojej trasie. Trzy pierwsze wykonałam o wiele szybciej niż mój trucht, starając się trzymać plecy prosto, wykonywać długie, eleganckie ruchy, pracować łapkami i nie biec na 100%, a skupić się na równomiernym rozłożeniu siły na wszystkie powtórzenia. Nawet jakoś zgrabnie mi to wyszło. To znaczy nie sądzę, że to był bieg poprawny technicznie, ale i do tego kiedyś dojdziemy.
Przed czwartą przebieżką postanowiłam, że pobiegnę ją szybciej niż poprzednie. Normalnie powiedziałabym, że zapragnęłam poczuć wiatr we włosach, ale przy takim wietrzysku osiągnęłam raczej efekt tornada w upierzeniu. Ostatni odcinek pokonałam pędem, ale mając na względzie fakt, że nie mogę się strasznie sponiewierać, bo nikt mnie do domu nie zaniesie, a przede mną jeszcze ok. 2,3 km truchtania. No i wyszło mi 3:07 min/km. Wprawdzie to tylko 20 sekund, ale wywołało u mnie banana na twarzy i przypływ sił na dotruchtanie do domu. Przez te ostatnie 10 minut chciałam się schłodzić, ale nogi same niosły zauważalnie szybciej, niż podczas pierwszej części treningu. Widocznie się rozgrzały i poczuły się lepiej. A może to wiatr ustał i było mi łatwiej? Tego już nie zauważyłam...
Kto by pomyślał, nawet ja mogę POBIEC, a w dodatku mieć radochę z machania nogami!
Trening zakończyłam z cięższym niż zazwyczaj oddechem, ale wciąż nie zmęczona na tyle, żeby nie być w stanie biec dalej. I moja czerwona twarz Apacza również wróciła do swej normalnej bladości szybciej niż dotychczas. Żadnych zakwasów nie mam, bólu w nogach (w żadnej ich części) nie odnotowuję.
Wyszłam potruchtać z zamiarem przemyślenia dalszego planu biegania, ale zapomniałam, że przecież ja w odróżnieniu od reszty biegaczy... nie umiem myśleć podczas biegu! Wyłączam się całkowicie, albo skupiam na tym co dzieje się z moim ciałem podczas biegu. No więc żadnych wniosków z tego biegania ze sobą nie przyciągnęłam. Pomyślę o tym w wolnej chwili i z pewnością skorzystam z uprzejmych rad
To co? Do rychłego zobaczenia na trasie?
6,3 km
50 min - 35' truchtu + przebieżki 4*(20'' biegu + 40'' odpoczynku w marszu) + 11' truchtu
8:03 min/km
Komentarz:
Łoooo rany! Tak wiało, że miałam wrażenie że nawet nie stoję w miejscu, ale biegnę do tyłu! Stąd taka średnia prędkość, mimo, że końcówka treningu była jak na mnie zauważalnie szybsza.
Pomimo tych oporów na trasie, postanowiłam sprawdzić, czy dalej uznaję przebieżki za "fajne".
Skusiłam się na całe cztery 20-sto sekundowe przyspieszenia, przedzielone 40-stoma sekundami marszu. Wykonałam je... pod wiatr . No cóż, tak wypadło na mojej trasie. Trzy pierwsze wykonałam o wiele szybciej niż mój trucht, starając się trzymać plecy prosto, wykonywać długie, eleganckie ruchy, pracować łapkami i nie biec na 100%, a skupić się na równomiernym rozłożeniu siły na wszystkie powtórzenia. Nawet jakoś zgrabnie mi to wyszło. To znaczy nie sądzę, że to był bieg poprawny technicznie, ale i do tego kiedyś dojdziemy.
Przed czwartą przebieżką postanowiłam, że pobiegnę ją szybciej niż poprzednie. Normalnie powiedziałabym, że zapragnęłam poczuć wiatr we włosach, ale przy takim wietrzysku osiągnęłam raczej efekt tornada w upierzeniu. Ostatni odcinek pokonałam pędem, ale mając na względzie fakt, że nie mogę się strasznie sponiewierać, bo nikt mnie do domu nie zaniesie, a przede mną jeszcze ok. 2,3 km truchtania. No i wyszło mi 3:07 min/km. Wprawdzie to tylko 20 sekund, ale wywołało u mnie banana na twarzy i przypływ sił na dotruchtanie do domu. Przez te ostatnie 10 minut chciałam się schłodzić, ale nogi same niosły zauważalnie szybciej, niż podczas pierwszej części treningu. Widocznie się rozgrzały i poczuły się lepiej. A może to wiatr ustał i było mi łatwiej? Tego już nie zauważyłam...
Kto by pomyślał, nawet ja mogę POBIEC, a w dodatku mieć radochę z machania nogami!
Trening zakończyłam z cięższym niż zazwyczaj oddechem, ale wciąż nie zmęczona na tyle, żeby nie być w stanie biec dalej. I moja czerwona twarz Apacza również wróciła do swej normalnej bladości szybciej niż dotychczas. Żadnych zakwasów nie mam, bólu w nogach (w żadnej ich części) nie odnotowuję.
Wyszłam potruchtać z zamiarem przemyślenia dalszego planu biegania, ale zapomniałam, że przecież ja w odróżnieniu od reszty biegaczy... nie umiem myśleć podczas biegu! Wyłączam się całkowicie, albo skupiam na tym co dzieje się z moim ciałem podczas biegu. No więc żadnych wniosków z tego biegania ze sobą nie przyciągnęłam. Pomyślę o tym w wolnej chwili i z pewnością skorzystam z uprzejmych rad
To co? Do rychłego zobaczenia na trasie?
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
1 kwiecień 2011
3,9 km
28,5 min
7:30 min/km
Komentarz:
Dziś biegania nie było w planie. Ale rano okazało się, że jeśli nie dziś, to w tym tygodniu okazja do człapania może się już nie nadarzyć. No więc nie było się co nad tym zastanawiać, trzeba było sznurować buty i ruszyć na trzecie w tym tygodnie szuranko.
Tym razem wyszłam z domu z założeniem, co samo w sobie jest swego rodzaju nowością. To miał być krótki bieg (4 km) z narastającą prędkością. Co więcej, był kolejny warunek: to nie ma być człapanie, a trucht przechodzący w bieg. A jak wyszło? Już piszę.
Staję na wyimaginowanej linii startu (czyli tuż za progiem domu) i na dzień dobry dostaję w twarz ten sam podmuch wiatru co wczoraj. Nie ma co załamywać rąk, robić zwrotu w tył, trzeba brać co dają, nie marudzić i zapychać pod wiatr.
Zaczynam człapaniem, ale nie trwa ono zbyt długo. Już po 6 minutach człapanie przechodzi w trucht. Tempo praktycznie się nie zmienia, ale ciało zaczyna odczuwać, że więcej od niego wymagam. I tu zaczyna się lekko buntować, sygnalizując swoje niezadowolenie kolką. To moja wina, bo nie odczekałam wystarczająco długo po posiłku, a i ranek miałam nerwowy. No nic, truchtam dalej.
Trucht staje się coraz bardziej dziarski. Na drugim kilometrze już wiem, że ciężko będzie mi dobiec do 4 kilometra w tym tempie, a założone wcześniej przyspieszanie stanowić będzie nie lada wyczyn. No i tu się nie pomyliłam. Było ciężko.
Wiatr dalej drwił sobie z moich wysiłków i starań, ale kolka już tak nie dokuczała, a ciało było dobrze rozgrzane. Nieznacznie przyspieszyłam czując, że oddycham głęboko, połykając powietrze ustami. Na ok. 600 metrów od wyimaginowanej mety miałam dość. Dłużyło mi się, każdy krok był wiecznością i sporym wysiłkiem. Ale już nie truchtałam sobie dziarsko. Biegłam. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że to już nie jest dotychczasowe człapanie "bez celu", trening podobny do poprzednich. To był wyścig z samą sobą. Na tym etapie bieg nie był dla mnie przyjemnością i daleko mi było do zwyczajowego banana na twarzy. Na ok. 200 m przed końcem łapałam powietrze łapczywie, a moja twarz wykrzywiona była w grymasie zdradzającym wewnętrzną walkę. Było mi lekko niedobrze. Chciałam, żeby to się już skończyło, żebym już nie musiała biec. Ale nie chciałam się poddać. I tego nie zrobiłam! Dobiegłam resztkami sił do mojej mety. I wtedy byłam z siebie dumna.
I teraz powiecie: co to za wyczyn, przelecieć 4 km ze średnią prędkością 7:30 min/km?
Ano, jak się biegnie cały czas pod wiatr, za bieganiem się nie przepada, walczy się z kolką i mimo tego, że jeszcze dwa tygodnie wcześniej siedziało się za biurkiem i nawet o aktywności fizycznej nie marzyło, no i najważniejsze - jest się mną, perspektywa zmienia się o 180 stopni i taki "wyczyn" cieszy mimo wszystko.
Biegu na bieżąco nie monitorowałam, ale wydawało mi się, że biegnę szybciej niż w rzeczywistości . Po treningu zerknęłam na oprzyrządowanie i mam dwa zaskakujące wnioski:
- udało mi się zrealizować plan biegu z narastającą prędkością! Nie wiem jak to się stało, ale z mojego pięknego wykresiku wynika, że praktycznie co każde 500 m przyspieszałam, a w dodatku te przyspieszenia są równomierne i względem siebie proporcjonalne! Bardziej niż intuicja, to chyba determinacja
- nie wiem co się podziało, ale ów wykres wskazuje, że prędkość trzykrotnie spadła do zera. Czyżby GPS znów tracił orientację w związku z nieciekawą pogodą? I czy w takim razie mogę uznać te pomiary za miarodajne? To dla mnie zagadka, ale jak już wspominałam: wszelkie pomiary traktuję z przymrużeniem oka i nie są one dla mnie wyznacznikiem treningu. Jeśli trening się odbędzie i ja nie zejdę w trakcie jego trwania na zawał lub znużenie, trening automatycznie klasyfikowany jest jako UDANY
I spokojnie mogę powiedzieć: DO NASTĘPNEGO!
3,9 km
28,5 min
7:30 min/km
Komentarz:
Dziś biegania nie było w planie. Ale rano okazało się, że jeśli nie dziś, to w tym tygodniu okazja do człapania może się już nie nadarzyć. No więc nie było się co nad tym zastanawiać, trzeba było sznurować buty i ruszyć na trzecie w tym tygodnie szuranko.
Tym razem wyszłam z domu z założeniem, co samo w sobie jest swego rodzaju nowością. To miał być krótki bieg (4 km) z narastającą prędkością. Co więcej, był kolejny warunek: to nie ma być człapanie, a trucht przechodzący w bieg. A jak wyszło? Już piszę.
Staję na wyimaginowanej linii startu (czyli tuż za progiem domu) i na dzień dobry dostaję w twarz ten sam podmuch wiatru co wczoraj. Nie ma co załamywać rąk, robić zwrotu w tył, trzeba brać co dają, nie marudzić i zapychać pod wiatr.
Zaczynam człapaniem, ale nie trwa ono zbyt długo. Już po 6 minutach człapanie przechodzi w trucht. Tempo praktycznie się nie zmienia, ale ciało zaczyna odczuwać, że więcej od niego wymagam. I tu zaczyna się lekko buntować, sygnalizując swoje niezadowolenie kolką. To moja wina, bo nie odczekałam wystarczająco długo po posiłku, a i ranek miałam nerwowy. No nic, truchtam dalej.
Trucht staje się coraz bardziej dziarski. Na drugim kilometrze już wiem, że ciężko będzie mi dobiec do 4 kilometra w tym tempie, a założone wcześniej przyspieszanie stanowić będzie nie lada wyczyn. No i tu się nie pomyliłam. Było ciężko.
Wiatr dalej drwił sobie z moich wysiłków i starań, ale kolka już tak nie dokuczała, a ciało było dobrze rozgrzane. Nieznacznie przyspieszyłam czując, że oddycham głęboko, połykając powietrze ustami. Na ok. 600 metrów od wyimaginowanej mety miałam dość. Dłużyło mi się, każdy krok był wiecznością i sporym wysiłkiem. Ale już nie truchtałam sobie dziarsko. Biegłam. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że to już nie jest dotychczasowe człapanie "bez celu", trening podobny do poprzednich. To był wyścig z samą sobą. Na tym etapie bieg nie był dla mnie przyjemnością i daleko mi było do zwyczajowego banana na twarzy. Na ok. 200 m przed końcem łapałam powietrze łapczywie, a moja twarz wykrzywiona była w grymasie zdradzającym wewnętrzną walkę. Było mi lekko niedobrze. Chciałam, żeby to się już skończyło, żebym już nie musiała biec. Ale nie chciałam się poddać. I tego nie zrobiłam! Dobiegłam resztkami sił do mojej mety. I wtedy byłam z siebie dumna.
I teraz powiecie: co to za wyczyn, przelecieć 4 km ze średnią prędkością 7:30 min/km?
Ano, jak się biegnie cały czas pod wiatr, za bieganiem się nie przepada, walczy się z kolką i mimo tego, że jeszcze dwa tygodnie wcześniej siedziało się za biurkiem i nawet o aktywności fizycznej nie marzyło, no i najważniejsze - jest się mną, perspektywa zmienia się o 180 stopni i taki "wyczyn" cieszy mimo wszystko.
Biegu na bieżąco nie monitorowałam, ale wydawało mi się, że biegnę szybciej niż w rzeczywistości . Po treningu zerknęłam na oprzyrządowanie i mam dwa zaskakujące wnioski:
- udało mi się zrealizować plan biegu z narastającą prędkością! Nie wiem jak to się stało, ale z mojego pięknego wykresiku wynika, że praktycznie co każde 500 m przyspieszałam, a w dodatku te przyspieszenia są równomierne i względem siebie proporcjonalne! Bardziej niż intuicja, to chyba determinacja
- nie wiem co się podziało, ale ów wykres wskazuje, że prędkość trzykrotnie spadła do zera. Czyżby GPS znów tracił orientację w związku z nieciekawą pogodą? I czy w takim razie mogę uznać te pomiary za miarodajne? To dla mnie zagadka, ale jak już wspominałam: wszelkie pomiary traktuję z przymrużeniem oka i nie są one dla mnie wyznacznikiem treningu. Jeśli trening się odbędzie i ja nie zejdę w trakcie jego trwania na zawał lub znużenie, trening automatycznie klasyfikowany jest jako UDANY
I spokojnie mogę powiedzieć: DO NASTĘPNEGO!
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
2 kwiecień 2011
1,5 godziny tenisa + 0,5 godziny spacerku (dom-kort, kort-dom)
Komentarz:
Cudnie! "I feel good"! Zauważyłam, że po korcie biega mi się coraz lepiej, szybciej się przemieszczam, mniej się męczę i mogę się skupić na technice i taktyce, a nie na próbach dobiegnięcia do piłki. No, warto jednak biegać
To był intensywny tydzień. Pod względem sportowym. Ale mogłam sobie na to pozwolić, bo w życiu zawodowym na chwilę mi się rozluźniło. Niestety, od jutra czasu będzie o wieeele mniej. A żeby pogodzić obowiązki zawodowe, domowe i poczynania sportowe, trzeba mieć zacięcie do wszystkich tych rzeczy. Zobaczymy jak to będzie z moją silną wolą i determinacją, jeśli chodzi o bieganie.
Nad planem wciąż myślę i wydaje mi się, że w nadchodzącym tygodniu będę mieć już konkretną decyzję. Póki co, plan jest prosty: przebiegać kolejny tydzień! W związku z napiętym grafikiem i ogólnym zmęczeniem (czuję jednak ten wysiłek fizyczny w każdym fragmencie mojego ciała), będzie dobrze, jak wyjdę pobiegać dwa razy. Trzy będą już moim osobistym sukcesem. A jeśli wyjdę pobiegać po raz czwarty w nadchodzącym tygodniu, możecie mieć absolutną pewność, że to TYLKO I WYŁĄCZNIE Wasz doping. Bez niego nie dałabym rady
1,5 godziny tenisa + 0,5 godziny spacerku (dom-kort, kort-dom)
Komentarz:
Cudnie! "I feel good"! Zauważyłam, że po korcie biega mi się coraz lepiej, szybciej się przemieszczam, mniej się męczę i mogę się skupić na technice i taktyce, a nie na próbach dobiegnięcia do piłki. No, warto jednak biegać
To był intensywny tydzień. Pod względem sportowym. Ale mogłam sobie na to pozwolić, bo w życiu zawodowym na chwilę mi się rozluźniło. Niestety, od jutra czasu będzie o wieeele mniej. A żeby pogodzić obowiązki zawodowe, domowe i poczynania sportowe, trzeba mieć zacięcie do wszystkich tych rzeczy. Zobaczymy jak to będzie z moją silną wolą i determinacją, jeśli chodzi o bieganie.
Nad planem wciąż myślę i wydaje mi się, że w nadchodzącym tygodniu będę mieć już konkretną decyzję. Póki co, plan jest prosty: przebiegać kolejny tydzień! W związku z napiętym grafikiem i ogólnym zmęczeniem (czuję jednak ten wysiłek fizyczny w każdym fragmencie mojego ciała), będzie dobrze, jak wyjdę pobiegać dwa razy. Trzy będą już moim osobistym sukcesem. A jeśli wyjdę pobiegać po raz czwarty w nadchodzącym tygodniu, możecie mieć absolutną pewność, że to TYLKO I WYŁĄCZNIE Wasz doping. Bez niego nie dałabym rady
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
4 kwiecień 2011
4,0 km
7:37 min/km
Komentarz:
To był trudny dzień. Dlatego tym bardziej chciało mi się wyjść, poszurać i zapomnieć o bożym świecie. Tym razem jednak nie było dużo tego dotychczasowego szurania, bo po 3 pierwszych minutach ciało samo przestawiło się na trucht. Wprawdzie to tylko 30 minut z malutkim haczykiem, ale za to miałam uczucie dobrze spełnionego obowiązku
4,0 km
7:37 min/km
Komentarz:
To był trudny dzień. Dlatego tym bardziej chciało mi się wyjść, poszurać i zapomnieć o bożym świecie. Tym razem jednak nie było dużo tego dotychczasowego szurania, bo po 3 pierwszych minutach ciało samo przestawiło się na trucht. Wprawdzie to tylko 30 minut z malutkim haczykiem, ale za to miałam uczucie dobrze spełnionego obowiązku
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
6 kwiecień 2011
4,0 km
31:20 min
Komentarz:
Zestresowane ciało samo ciągnęło obolałego ducha do "krainy niemyślenia". W związku z tym, postanowiłam po prostu ruszyć przed siebie. Bez zbędnego oprzyrządowania, jedynie z zegarkiem na ręce, ruszyłam dobrze znaną mi trasą. I to był zdecydowanie dobry pomysł!
Coraz częściej pomimo natłoku zajęć udaje mi się wygospodarować choćby kilka chwil na potruchtanie. I odkąd wychodzę pobiegać ze słuchawkami na uszach, nie boli mnie to tak jak do tej pory. Więc bez patosu, wielkiego planowania, ustalania i dążenia do celu, tuptam sobie już trzeci tydzień. Da się? Aż dziw mnie bierze, ale jednak się da...
A, taka ciekawostka. Znam moją zwyczajową trasę na tyle, że wiem gdzie znajduje się na niej moja osobista meta na 4 kilometry. Spokojnie, bez kontrolowania czegokolwiek (czasu, tętna, prędkości, dystansu, a także ruchów ciała) dobiegłam do tego punktu. Gdy spojrzałam na zegarek, okazało się, że właśnie minęła 31 minuta. Byłam zaskoczona. A dlaczego? Wystarczy spojrzeć na mój poniedziałkowy trening.
4,0 km
31:20 min
Komentarz:
Zestresowane ciało samo ciągnęło obolałego ducha do "krainy niemyślenia". W związku z tym, postanowiłam po prostu ruszyć przed siebie. Bez zbędnego oprzyrządowania, jedynie z zegarkiem na ręce, ruszyłam dobrze znaną mi trasą. I to był zdecydowanie dobry pomysł!
Coraz częściej pomimo natłoku zajęć udaje mi się wygospodarować choćby kilka chwil na potruchtanie. I odkąd wychodzę pobiegać ze słuchawkami na uszach, nie boli mnie to tak jak do tej pory. Więc bez patosu, wielkiego planowania, ustalania i dążenia do celu, tuptam sobie już trzeci tydzień. Da się? Aż dziw mnie bierze, ale jednak się da...
A, taka ciekawostka. Znam moją zwyczajową trasę na tyle, że wiem gdzie znajduje się na niej moja osobista meta na 4 kilometry. Spokojnie, bez kontrolowania czegokolwiek (czasu, tętna, prędkości, dystansu, a także ruchów ciała) dobiegłam do tego punktu. Gdy spojrzałam na zegarek, okazało się, że właśnie minęła 31 minuta. Byłam zaskoczona. A dlaczego? Wystarczy spojrzeć na mój poniedziałkowy trening.
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
9 kwiecień 2011
1,5 godziny tenisa
Komentarz:
Cudne słońce, szum zieleni i korty. Raj na ziemi. Relaks.
A zarazem ostatnia większa zorganizowana aktywność fizyczna w tym tygodniu. Niedziela miała być biegowa, ale wyszło w ostatnim momencie małe zawirowanie i nici z biegania. Szkoda, że w tym tygodniu nie udało się pobiegać więcej. Za to w poniedziałek się poprawię i bez względu na wszystko, pójdę. Choćbym miała trupem paść, pójdę!
1,5 godziny tenisa
Komentarz:
Cudne słońce, szum zieleni i korty. Raj na ziemi. Relaks.
A zarazem ostatnia większa zorganizowana aktywność fizyczna w tym tygodniu. Niedziela miała być biegowa, ale wyszło w ostatnim momencie małe zawirowanie i nici z biegania. Szkoda, że w tym tygodniu nie udało się pobiegać więcej. Za to w poniedziałek się poprawię i bez względu na wszystko, pójdę. Choćbym miała trupem paść, pójdę!
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
12 marzec 2011
4,0 km
29:52 min
7:26 min/km
Komentarz:
Widzicie to? Widzicie? Ja widzę, ale nie wierzę
Udało się! Coś, co miałam schowane gdzieś z tyłu głowy, a mianowicie przebiegnięcie mojej trasy (prawie dokładnie 4 km) w mniej niż pół godziny.
No, ledwo się zmieściłam, ale to i tak wielkie zaskoczenie. Spodziewałam się, że dojście do tego etapu zajmie mi jeszcze trochę czasu. A dobiegłam.Wprawdzie ostatni kawałek miałam z górki, co może umniejsza moją radość i rangę wyczynu , ale mimo wszystko, banan na twarzy jest.
Na mecie poczułam się zmęczona, bardziej niż przy szuranio-truchtaniu. Ale tu powinna nastąpić ważna uwaga: teraz już nie szuram, teraz sobie regularnie truchtam
Ok, może nie tak znowu regularnie (poprzysięgłam sobie biegać w poniedziałek, wyszedł mi z tego wtorek), ale jak się tak przyglądnąć mojej "karierze" "biegacza", to nie jest źle. Ba, jak na mnie, zatwardziałego przeciwnika biegów wszelakich, jest całkiem ok
Znów muszę to powiedzieć. Z muzyką biega się o wiele ciekawiej. Zwłaszcza jeśli się jest osobą, która podczas biegu nie umie skupić myśli na czymś innym niż na samym bieganiu. Teraz czas płynie mi zupełnie inaczej. Czuję, że mogę więcej
Dodam jeszcze, że mam teraz możliwość oglądnięcia sobie każdego kilometra trochę dokładniej. I oto co mi wyszło:
1 km - 7:56 min
2 km - 7:54 min
3 km - 7:17 min
4 km - 6:45 min
Zdębiałam gdy to zobaczyłam. Serio, to ja tak biegłam? W życiu bym nie pomyślała...
4,0 km
29:52 min
7:26 min/km
Komentarz:
Widzicie to? Widzicie? Ja widzę, ale nie wierzę
Udało się! Coś, co miałam schowane gdzieś z tyłu głowy, a mianowicie przebiegnięcie mojej trasy (prawie dokładnie 4 km) w mniej niż pół godziny.
No, ledwo się zmieściłam, ale to i tak wielkie zaskoczenie. Spodziewałam się, że dojście do tego etapu zajmie mi jeszcze trochę czasu. A dobiegłam.Wprawdzie ostatni kawałek miałam z górki, co może umniejsza moją radość i rangę wyczynu , ale mimo wszystko, banan na twarzy jest.
Na mecie poczułam się zmęczona, bardziej niż przy szuranio-truchtaniu. Ale tu powinna nastąpić ważna uwaga: teraz już nie szuram, teraz sobie regularnie truchtam
Ok, może nie tak znowu regularnie (poprzysięgłam sobie biegać w poniedziałek, wyszedł mi z tego wtorek), ale jak się tak przyglądnąć mojej "karierze" "biegacza", to nie jest źle. Ba, jak na mnie, zatwardziałego przeciwnika biegów wszelakich, jest całkiem ok
Znów muszę to powiedzieć. Z muzyką biega się o wiele ciekawiej. Zwłaszcza jeśli się jest osobą, która podczas biegu nie umie skupić myśli na czymś innym niż na samym bieganiu. Teraz czas płynie mi zupełnie inaczej. Czuję, że mogę więcej
Dodam jeszcze, że mam teraz możliwość oglądnięcia sobie każdego kilometra trochę dokładniej. I oto co mi wyszło:
1 km - 7:56 min
2 km - 7:54 min
3 km - 7:17 min
4 km - 6:45 min
Zdębiałam gdy to zobaczyłam. Serio, to ja tak biegłam? W życiu bym nie pomyślała...
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
13 kwiecień 2011
8 km
57 min
7:06 min/km
Komentarz:
Oj, ja muszę stanowczo zaprotestować! To nie jest chyba mój wynik.
Takie rzeczy to tylko w Erze, a ja korzystam z usług innego operatora. No i chyba mam winnego tego całego zamieszania, który z resztą wpisuje się całkiem nieźle w to komórkowe wprowadzenie. Ale po kolei...
Wczoraj zmieniłam sprzęt mierzący te wszystkie bajery (czasy, trasy itp.). Wcześniej posiłkowałam się Nokią z zainstalowanym Sports Trackerem. Teraz postanowiłam wypróbować HTC z programem Endomondo. I to chyba on namieszał w moich wynikach.
Mam wrażenie, że biegłam około dwóch minut dłużej, a wnoszę to po tym, że nowy program ma taką opcję, która automatycznie włącza pauzę, gdy biegacz się zatrzymuje. Mimo, że biegłam bez żadnych przystanków, kilkakrotnie mi to ustrojstwo zakomunikowało, że włącza pauzę, aby za kilka sekund oznajmić, że jednak wznawia liczenie. A ja już byłam te kilka metrów dalej, co satelita prawdopodobnie dał temu ustrojstwu do zrozumienia. Ja nie wiem czy to ma jakiś większy sens czy znaczenie, ale mnie się po prostu wierzyć nie chce, że pokonałam 8 km w niecałe 57 minut.
Fakt, nie wlekłam się, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że w drugiej części treningu to nawet wolniutko sobie biegłam, ale i tak nie sądzę, żeby średnia prędkość miała wynosić nieco ponad 7 min/km. Biję się z myślami, bo gdy oglądam statystyki to wierzyć mi się nie chce, że to moje wyniki, a z drugiej strony widzę i czuję lekką poprawę kondycji. I co tu robić? Czemu wierzyć? Czy w takim razie mierzenie dystansu ma w ogóle jakiś sens? Niby w tym moim szuraniu takie pomiary nie są potrzebne, ale lubię sobie prowadzić tego typu dziennik i móc obserwować zmiany. Nie chciałabym z tego zupełnie rezygnować, bo to dla mnie spory motywator. Czy to sprzęt jest słaby czy ja coraz mocniejsza? Ech...
Wstawię jeszcze te kontrowersyjne międzyczasy:
1 km - 7:39 min
2 km - 6:48 min
3 km - 6:51 min
4 km - 7:09 min
5 km - 7:44 min
6 km - 7:01 min
7 km - 6:27 min
8 km - 7:06 min
(Czasem biegłam pod wiatr, czasem czekałam na zielone światło, więc te skoki byłyby dla mnie jeszcze jako tako zrozumiałe).
Namąciło mi to wszystko w głowie, ale fakt jest jeden: biegałam przez blisko godzinę!
Nie wyplułam też płuc. Nie było mi niedobrze. Dałabym radę przebiec kolejny kilometr, ale nie sprawiłoby mi to już przyjemności.
A! I najważniejsze! Dzisiejszy odcinek telenoweli biegowej sponsoruje pan ATB. Jak normalnie nie słucham takiej muzyki, powinno się temu panu wręczyć medal za skuteczne motywowanie "niebiegatych" do człapania. Bardzo pomógł
Och, jak ja bym chciała, by ta moja telenowela ciągnęła się niczym "Moda na sukces"...
8 km
57 min
7:06 min/km
Komentarz:
Oj, ja muszę stanowczo zaprotestować! To nie jest chyba mój wynik.
Takie rzeczy to tylko w Erze, a ja korzystam z usług innego operatora. No i chyba mam winnego tego całego zamieszania, który z resztą wpisuje się całkiem nieźle w to komórkowe wprowadzenie. Ale po kolei...
Wczoraj zmieniłam sprzęt mierzący te wszystkie bajery (czasy, trasy itp.). Wcześniej posiłkowałam się Nokią z zainstalowanym Sports Trackerem. Teraz postanowiłam wypróbować HTC z programem Endomondo. I to chyba on namieszał w moich wynikach.
Mam wrażenie, że biegłam około dwóch minut dłużej, a wnoszę to po tym, że nowy program ma taką opcję, która automatycznie włącza pauzę, gdy biegacz się zatrzymuje. Mimo, że biegłam bez żadnych przystanków, kilkakrotnie mi to ustrojstwo zakomunikowało, że włącza pauzę, aby za kilka sekund oznajmić, że jednak wznawia liczenie. A ja już byłam te kilka metrów dalej, co satelita prawdopodobnie dał temu ustrojstwu do zrozumienia. Ja nie wiem czy to ma jakiś większy sens czy znaczenie, ale mnie się po prostu wierzyć nie chce, że pokonałam 8 km w niecałe 57 minut.
Fakt, nie wlekłam się, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że w drugiej części treningu to nawet wolniutko sobie biegłam, ale i tak nie sądzę, żeby średnia prędkość miała wynosić nieco ponad 7 min/km. Biję się z myślami, bo gdy oglądam statystyki to wierzyć mi się nie chce, że to moje wyniki, a z drugiej strony widzę i czuję lekką poprawę kondycji. I co tu robić? Czemu wierzyć? Czy w takim razie mierzenie dystansu ma w ogóle jakiś sens? Niby w tym moim szuraniu takie pomiary nie są potrzebne, ale lubię sobie prowadzić tego typu dziennik i móc obserwować zmiany. Nie chciałabym z tego zupełnie rezygnować, bo to dla mnie spory motywator. Czy to sprzęt jest słaby czy ja coraz mocniejsza? Ech...
Wstawię jeszcze te kontrowersyjne międzyczasy:
1 km - 7:39 min
2 km - 6:48 min
3 km - 6:51 min
4 km - 7:09 min
5 km - 7:44 min
6 km - 7:01 min
7 km - 6:27 min
8 km - 7:06 min
(Czasem biegłam pod wiatr, czasem czekałam na zielone światło, więc te skoki byłyby dla mnie jeszcze jako tako zrozumiałe).
Namąciło mi to wszystko w głowie, ale fakt jest jeden: biegałam przez blisko godzinę!
Nie wyplułam też płuc. Nie było mi niedobrze. Dałabym radę przebiec kolejny kilometr, ale nie sprawiłoby mi to już przyjemności.
A! I najważniejsze! Dzisiejszy odcinek telenoweli biegowej sponsoruje pan ATB. Jak normalnie nie słucham takiej muzyki, powinno się temu panu wręczyć medal za skuteczne motywowanie "niebiegatych" do człapania. Bardzo pomógł
Och, jak ja bym chciała, by ta moja telenowela ciągnęła się niczym "Moda na sukces"...
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
15 kwiecień 2011
35 min
7:30 min/ km
Komentarz:
Takie sobie krótkie wyjście. Miało go w ogóle nie być, gdyż znów nastały ciężkie czasy dla tego mojego biegania, ale wystarczyło mi jeszcze czasu i determinacji na zwleczenie się z łóżka wcześniej, niż ustawa przewiduje. Nie żałuję
35 min
7:30 min/ km
Komentarz:
Takie sobie krótkie wyjście. Miało go w ogóle nie być, gdyż znów nastały ciężkie czasy dla tego mojego biegania, ale wystarczyło mi jeszcze czasu i determinacji na zwleczenie się z łóżka wcześniej, niż ustawa przewiduje. Nie żałuję
- giz
- Wyga
- Posty: 111
- Rejestracja: 26 kwie 2010, 13:36
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
17 kwiecień 2011
2 godziny uczciwie przebiegane za piłką tenisową
Komentarz:
Chyba zbędny...
A, nie, jednak zmęczyłam się mniej niż powinnam, co wskazuje na wzrost kondycji.
2 godziny uczciwie przebiegane za piłką tenisową
Komentarz:
Chyba zbędny...
A, nie, jednak zmęczyłam się mniej niż powinnam, co wskazuje na wzrost kondycji.