Wiem, że nie bardzo można się tutaj rozpisywać na lewo czy prawo od tematu biegania, ale nie potrafię gadać na temat nie zbaczając z niego co rusz – najwyżej dostanę bana-bananana.
Nigdy nie lubiłem biegać, chyba, że mnie ktoś gonił i trzeba było spieprzać, pamiętam jak raz pies kuzyna sprawił, że na chwilę zacząłem poważnie myśleć o karierze skoczka – kiedy jego smutny i groźny pies bez ostrzeżenia zerwał się z łańcucha i postanowił mnie dopaść, dokonałem popisowego skoku przez prawie 2 metrowe ogrodzenie. Ledwie przy tym dotknąłem ogrodzenia, a pies ledwie dotknął mnie – po raz pierwszy zrozumiałem, czym jest adrenalina i co daje w takim momentach.
W podstawówce byłem raczej mały i wątły, w LO podrosłem i zacząłem chodzić na siłownie, więc nie bałem się za bardzo skinów, a byłem metalem. Biegałem dobrze czy nawet b. dobrze na 60m, na dłuższe dystanse reagowałem alergicznie, raz nas mściwy (świeć Panie nad jego duszą) w-fista przegonił jakieś 3km, a że byłem cokolwiek ambitny, to nie czekałem za płotem jak inni, tylko biegłem. Był to typowy bieg „na pałę”, po którym ja i moje serce długo dochodziliśmy do siebie, godząc się z nową, ponurą rzeczywistością – jestem cieniarzem.
Sporty uprawiałem różne, najgorzej wspominam skok w dal na w-f w 7 klasie podstawówki – wtedy po raz pierwszy skręciłem kolano. Dużo było piłki nożnej, technicznie to byłem raczej cienki, ale za to potrafiłem być skuteczny, lubiłem badminton (byłem nawet mistrzem szkoły), tenis stołowy (byłem dobry, bo mój stary zrobił mi stół – za krótki, dzięki czemu jak grałem na normalnym, to mi prawie wszystko siadało), siatkówkę (byliśmy mistrzami LO przez chyba całe 4 lata), koszykówkę – technicznie słabo, ale miałem kosz pod domem, to przynajmniej rzucać umiałem i to nieźle. W LO zafascynowała mnie siłownia, na której spędziłem dobre kilka lat, niestety albo na szczęście nie było wtedy odżywek, a raczej były nieliczne, za to bardzo drogie, więc jechałem na mleku w proszku. Postury strongmana nie zrobiłem nigdy, kark mi nie spotężniał, ale i wzrok nie zmętniał. Na studiach ciąg dalszy siłowni i nowa fascynacja – judo, po ukończeniu i zjechaniu w rodzinne strony ciąg dalszy na jujitsu, ale niestety też zachciało mi się capoeiry, piękny to sport, ale na jednym treningu wykonując jakąś podniebną ewolucję, szybciej niż wyskoczyłem w niebo spadłem na ciężki grunt, czego efektem były 2 dość uciążliwie skręcone kostki. Czas następujący po tym wydarzeniu był najgorszym w moim życiu, ale miał też i dobre strony – otwarły mi się oczy na kalectwo. Zobaczyłem jak to jest iść 5 min do ubikacji, a przez większość dnia leżeć jak warzywo – nabrałem w tym czasie do życia wiele potrzebnego dystansu, poświęcając wolny czas na kontemplacje i rozmyślanie. 1,5 roku sportowo kompletnie wycięte z życiorysu. Aha w 1999 r. zapragnąłem jeździć na nartach, bo mi się śniło, że jeżdżę i jest tak idealnie… góry śnieg, a ja jadę i jadę.. No to kupiłem narty od kolegi, jakieś prawie 2-metrowe i podczas pierwszego wypadu w ciągu niecałej godziny skręciłem oba kolana. Sen prysnął, wiedziałem, że to nie dla mnie. Ale… 2 lata później szef mnie namówił: jedźmy. Miałem opory, ale raz kozie śmierć, pojechałem i jeżdżę już regularnie od tego czasu – da się tylko trzeba się było nauczyć. Oprócz tego kocham góry i rower, mało na to czasu, tzn. nie tak: na góry mało, a na rower brak czasu to wymówka – jestem po prostu patentowanym leniem.
Dlaczego zacząłem biegać? Bo śniło mi się, że biegam i jest tak idealnie… Biegnę i biegnę, i w ogóle nie czuję zmęczenia. Cóż to były za sny… Zdawałem sobie sprawę, że nie mam organizmu biegacza, ani charakteru by to wytrzymać, ale te sny… Nigdy nie przebiegłem na raz więcej niż 3km, padając potem na twarz i pytając: Dlaczego…? Nie wiedziałem, co jest grane, bo na rowerze byłem w stanie jechać długo, zrobiłem też wszelkie możliwe badania (tak przy okazji), EKG, USG, badania krwi i gość mi powiedział: Pan jesteś super zdrowy człowiek, ma pan serce sportowca. Tylko, że nie mogłem przebiec więcej niż 3km. Przełomowy okazał się wyjazd do rodziny w góry, wybraliśmy się z moją dziewczyną na rowery, teren mocno górzysty (ale asfalt), byłem w stanie wyjechać na każdą, nawet największą górę i to praktycznie bez zmęczenia – nie widziałem, dlaczego… Siedząc potem na balkonie i kontemplując fenomenalny zachód słońca – odkryłem prawdę – jechałem bardzo wolno… Po głębszej refleksji i rozrachunku w własnym mizernym życiem postanowiłem zacząć biegać, bogatszy o najnowsze, bezcenne przmeślenia.
Od słowa do czynu upłynęło jeszcze trochę czasu, aż raz się obudziłem rano, bo jak dzień wcześniej opróżniłem z kumplem rudą, to byłem w nastroju do śmiałych decyzji. Wyszedłem z domu i poszedłem w las. Miałem śmiały plan, aby po kilku latach przerwy przebiec 2, może 3km bez przerwy i nie umrzeć. Przebiegłem 12,5.
Żadne słowa nie opiszą ogromu dumy i RISPEKRU, jaki na mnie spłynął, gdy otwarło się niebo i dostałem jasny przekaz – mogę biegać. Do końca dnia moja gęba była czerwona jak burak, straciłem chyba kilka litrów potu, a przez 3 dni chodziłem, jakby ktoś zrobił z mojej dupy jesień średniowiecza – ale nie posiadałem się z radości. Moje morale było tak wysokie, że już zacząłem szukać po necie, gdzie jaki start na maraton, bo oto cały biegowy świat należał już przecież do mnie. Nie pamiętam, jaki to był dzień, pragnę przyjąć, że 1.9 ew. 17.9, innych strategicznych dat z tego okresu nie znam.
No więc zacząłem biegać, jak już doszedłem do siebie. Teraz to już tylko trzeba było kupić buty, legginsy i te pe. Kupiłem i biegałem dalej. Bez większego ładu i składu, ale za to morale 1000. Biegałem średnio 3 razy w tygodniu, po 7-10 km. Raz w sobotę przed pracą, postanowiłem sobie pobiec, lało jak z cebra, ale lubię deszcz, lubię też smutną szarą polską jesień. Miałem pobiec ok. 7km, ale biegło mi się fajnie, więc zrobiłem mój wymarzony dystans nad Wisłę i z powrotem – 16km. Zajęło mi to 01’29’’ i przez większość biegu czułem się super, z tym, że od 13km poczułem wyraźny ból w lewym czworogłowym (który wkrótce osłabł), i zacząłem w biegu pić wodę z liści. Po biegu czułem się super, tylko lekki zawkas, ale morale 1000 ooooo mogę wszystko, wszysstko możliwe jest gdy tyyyyy (chyba niejaki Molenda w ch..lat temu wokalnie).
Potem jeszcze jakiś czas biegałem bez ładu i składu, aż ok. 30.10 zapadła decyzja: potrzebuję trenera. Dlaczego? Bo:
- dobry i mądry trener potrafi dużo więcej niż zwykły lamer, jakim jestem
- pomaga uniknąć wielu błędów, prowadzących do przetrenowania lub/i kontuzji
- umie poprowadzić skutecznie do celu
- motywuje, co w przypadku takich niezorganizowanych leserów jak ja ma gigantyczne znaczenie.
Pierwszy trening pod okiem fachowca odbył się 2.11. Skrótowy (powiedzmy…) zapis ostatnich 3 tygodni zamieszczę w blogu nr 2, następne postaram się już prowadzić regularnie, co w moim przypadku będzie bardzo trudne. Wrażenia – fantastyczne – mam kopa, chce mi się bardzo, mogę liczyć na indywidualne rady i traktowanie (Treneiro – pozdro & szacun ;D)
Nie prowadzę systematycznego trybu życia, od wiosny do jesieni mam bardzo dużo pracy i mało czasu na wszystko, odżywiam się normalnie, choć staram się zdrowo – lubię to i lubię gotować, ale jeszcze przez miesiąc mieszkam u rodzicieli i jem, co zrobi mamuśka plus to, co zrobię sam, biegam, kiedy mi rozplanuje Trreneiro, ale robię to z wielką chęcią i sprawia mi to wielką radość. Ten blog będzie pewnie chaotyczny, postaram się ograniczyć sprawy pozabiegowe do minimum, chociaż bieganie jako sposób na życie pozostaje w ścisłej korelacji z całą sportową i pozasportową otoczką biegania, czyli zwykłym dniem. Z góry więc uprzedzam, że będzie tu i owo pozasportowo.
Nie śpię długo, nie palę papierosów, a z ziołami skończyłem dobre kilka lat temu i definitywnie. Byłem też uzależniony od kawy, ale samo przeszło, jak zacząłem pić herbatę (ale nie pachnącą tekturą Sagę z biedronki, tylko prawdziwą herbatę z dobrego sklepu i parzoną w dzbanku – polecam Wam ten rytuał, niejeden, który spróbuje znajdzie coś dla siebie i pozostanie herbacie wierny na zawsze). Z alkoholu lubię rudą wódę na myszach, dobry wschodni cogniac i czerwone wytrawne wino – czasem sobie pozwalam i nie mam zamiaru kończyć z tą miłością.
Cele.
Nie byłem, nie jestem i nie będę zawodnikiem – nie mam organizmu biegacza i wrodzonych predyspozycji, chcę po prostu biegać i czerpać z tego przyjemność jak dotąd (albo jak nigdy). Nie interesuje mnie też pobijanie rekordów, choć przełamywanie własnych słabości jest niezwykle inspirujące i fascynujące. Moim marzeniem jest przebiec maraton – nieważne, w jakim czasie. Cel jakiś czas temu ledwie mieszczący się w granicach szeroko pojętego s-f, teraz ciut bardziej realny, ale powiedzmy sobie szczerze – w moim przypadku nie tak oczywisty. Po krótce:
1. Zredukować wagę do ok. 74 kg, czyli pozbyć się większości tłuszczu, po czym wzmocnić i trochę odbudować mięśnie.
2. Przez zimę zrobić formę, wzmocnić stawy i mięśnie.
3. Na wiosnę 10km poniżej 50 min, na jesień półmaraton, jeśli się uda to poniżej 2 godz.
4. 2011 maraton w czasie obojętnie jakim.
5. Czuć się fajnie i być zadowolonym z życia jak kot, co je, śpi, poluje i ma wszystko w dupie.
Na koniec moje wymiary i trochę sprzętu.
Wiek 34 lata.
Wzrost 185cm.
Waga 78 kg (kiedyś 86, na dzień 2.11.2009 – 79-80kg)
Buty – Salomon XA Pro 3d Ultra GTX
Nike Vomero 3
Pulsometr – Sigma PC 15
Strój – kompletny i komfortowy, jeśli stać mnie paliwo do samochodu, na melanż i na to, by co miesiąc wyrzucać w błot kilka stów (tzw. ZUS), to na odpowiedni strój do biegania na lata również.
To tyle tytułem wstępu. Proszę o wyrozumiałość i rezerwę – nie jest blog murzyna Mosesa, tylko DeGie Lesera, będzie tu czasem bardziej życiowo, niż sportowo, ale co zrobić – życie
