Pocieszę Cię Yogi w sprawie butów. Ja sobie przywiozłam zza oceanu taki model co to go jeszcze nigdzie wtedy w żadnych sklepach, ani nawet spod lady nikt nie mógł dostać. I pewnie ta moja zachłanność na markowe obuwie biegowe zemściła się, bo jak je tylko wyjmuję z pudełka i zakładam do biegania, to po kilku (przyjmijmy, że tak od czwartego km), a więc wredota jeszcza większa od Twojej, zaczyna mi obcierać delikatny naskórek stopy. Za pierwszym razem pomyślałam, że gorąco było, stopa spuchła, skarpetki nawet zdjęłam, bo gdzieżbym tam pomyślałam, że takie buty mogą mi uszkodzić stopę. Ale bąbel był jak nic. Jak tylko bąble znikną, to znów te gadzie buty wyjmuję z pudełka, a one znów w tym samym miejscu trą mi skórę. Oględziny wnętrza butów, macanie szwów niczego zupełnie nie wykazały, więc odkładam na kilka dni do pudełka. Kolejna próba i efekt wziąż ten sam. Chyba pożyczę od Ciebie tego lanceta i wykroję elegancką dziurkę w tym felernym miejscu (w bucie rzecz jasna, nie w stopie
![ehh :lalala:](./images/smilies/icon_rolleyes.gif)
). Może wtedy pójdzie jakoś biegać.
Ja tu o butach narzekam (i tak teraz zostały w domu w pudełku za karę), a Darek dziś przepłynął ze 3 kilometry, a może nawet i ze 3,5 km. A łatwo nie było, bo wiatr fale robił i trochę można było się wody z jeziora napić. Poznawaliśmy nowe obszary naszego jeziora: ja od pierwszego pomostu do drugiego, a Darek tak się rozpędził, że minął drugi pomost i już szukał trzeciego. Na szczęście Adam kursował między nami na canoe i asekurował żebyśmy za daleko nie wypływali. W razie czego miał nam rzucać pamelkę, ale oprócz większych fal nic sie nie działo. Mieliśmy pianki i choć woda ma 21 stopni, to jednak przy godzinnym przebywaniu w wodzie w samych strojach kąpielowych nie było by już tak uroczo.
Zapomniałabym jeszcze o bieganiu. Rano byliśmy w lesie, najpierw znaleźliśmy czerwony szlak, nawet jakaś mapka rezerwatu była przy leśnym jeziorku torfowym (woda miała kolor kawy, tylko była bez fusów), kwitły grążele i takie inne białe, też wodne, ale ich nazwy nie pamiętam (w domu w encyklopedii sprawdzę). No to biegniemy, aż na drodze lisa spotykamy (chyba nas za późno zauważył, bo mogliśmy go podziwiać z odległości kilku metrów), potem spotkanie z zającem szarakiem, co to udawał kamień schowany w trawie przy drodze, a dalej znów jeziorko koloru kawy. Nad brzegiem wielki kamień był (diabelski ponoć ten kamień, tak z nazwy na tabliczce wyczytałam) i kilka małych kamieni i jeziorko zaraz rezerwatem zrobili i Kamiennym nazwali. Potem jakaś łąka, wioska (psy nas obszekały), znów łąka i cały czas czerwone znaki szlaku nas prowadzą, więc jest fajnie. Kilometry się dłużą, bo polną drogą pod górkę ciężko się biegnie, a torów kolejowych jak nie, tak nie ma. W końcu jakaś znajoma wioska, ale nie ta, do której chcieliśmy się dostać. To wioska, którą znamy z wycieczek rowerowych. Patrzymy na drogowskaz, a do naszej wioski 17,5 km. Tak, podczas biegania można dużo zobaczyć.