Piszę dopiero teraz - najpierw rodzina

.
No ale jak tu coś pisać gdy Josina tu takie wieści przynosi

. Gratulacje no i zdrowia dla Julianka oraz żony.
A ja? No jakoś żyję

. Operację "3 dychy"

planowałem od jakiś 2-3 tygodni. Nie chwaliłem się Wam tym, by nie zapeszać, a poza tym sam nie byłem pewien czy nie porywam się z motyką na Księżyc. Po wtorkowym treningu dojrzałem do decyzji, a po czwartkowym treningu byłem gotowy na wyzwanie.
Rozgrzewkę zacząłem se przed godz. 14. oglądając program na Discovery o lądowaniu pierwszego człowieka na Księżycu. Na koniec programu (i rozgrzewki) padło fajne, motywujące hasło: gdy człowiek chce, to może osiągnąć prawie wszystko

. Rozgrzałem się i w drogę. Pogoda w miarę - nie padało/sypało, ale wiało - pierwsza połowa z wiatrem (większość po lesie). Temperatura około -2*C - tak zimno na treningu nie miałem od zeszłej zimy

. Dla ciekawskich oto moja wczorajsza
trasa. Prawie 10 km to drogi leśne i polne. Dość wyraźnie, nieprzyjemnie zbiegało się po kilku kilometrach z drogi leśnej, z kilkoma cm mięciutkiego śniegu na twardy, czarny asfalt. Przez kilka minut było to bardzo nieprzyjemne, dopóki "napęd" się nie przestawił na twardsze podłoże. Do około 21. km było w miarę dobrze, "połówkę" osiągnąłem po 2:17 (na 4energy miałem czas 2:10:05 czyli jak na trening to nieźle). Po tym zaczął się kryzys... było koszmarnie, ciężko, takie po prostu "pie...le, ide w dom". Tyle, że trasę ułożyłem se tak, by tak właśnie "pier...lnąć" się nie dało (widać na mapce

) - do domu było 9 km najkrótszą drogą... Po około 2 km jakoś złapałem "drugi oddech" i kolejne kilometry mijały "w miłej atmosferze" do około 3,5-4 km od domu. Od tego miejsca zaczęło być naprawdę ciężko. Zmęczenie było już b.duże, a najgorsze było dopiero przede mną. Na 1,5km od domu zaczynał się 500-metrowy podbieg o przewyższeniu około 15m. Normalnie to pestka. Nie po 28,5km. Na górę, siłą woli, ale WBIEGŁEM. Potem zaczęło się odliczanie - 800m, 500, 400....100 i wreszcie dom...
Czas netto 3:15:21 (po drodze miałem 2 przerwy półminutowe - jedna na siku

, druga na przepuszczenie pociągu. Jeszcze nigdy nie przebiegłem tak dużo i nie biegłem tak długo (najwięcej to była połówka).
Teraz sprawy "techniczne". Na trasie "paliłem w piecu" bananami (sztuk 2), batonikami (marcepanowy i tofi), garścią rodzynek i pół litrem wody z 3 łyżeczkami miodu i połówką cytryny. Dokładać do "pieca" zacząłem po godzinie - małymi porcjami jak najbardziej rozdrabniając i rozpuszczając je w paszczy. Nic z tego mi nie zaszkodziło, nie dało mi tez jakiegoś wyraźnego kopa. Sądzę, że pomogło, "braku paliwa" doświadczyłem 2 tygodnie wcześniej na 1,5-godzinnym treningu. Wczoraj nic takiego nie było.
Po biegu na stopie pojawił się spory bąbel. Piszę o tym w dziele "zdrowie",
tutaj. Dziś czuję się dobrze, jutro wybieram się na godzinkę

A teraz sprawy nieuchwytne. Nie pamiętam kiedy miałem tyle czasu na rozmyślania, poukładanie sobie od dawna odkładanych "na potem" spraw. Dawno też sobie tyle nie pogadałem z Bogiem. Chociaż pod koniec to bardziej Go prosiłem, by dał mi siły na dobiegnięcie niż z nim rozmawiałem. Prośby zostały wysłuchane

.
Podsumowanie. Ogromny dystans, ogrom czasu, ogromna frajda... Świadomość własnej słabości, małości. Maraton nie jest dla mnie. Jeszcze nie teraz.
Pozdrawiam.
Ps.: Ależ zaś naskrobałem. Czy z sensem i czy Ci się to przyda to już oceń sam drogi czyleniku

.