W planach było zakończenie blogowania, ale na L4 mi się nudzi więc coś tam jeszcze wrzucam
Oto kontynuacja mojej biegowej epopei – czyli co się działo po maratonie, w duchu autoironii, sportowego samozaparcia i z charakterystycznym dla mnie uporem, który pewnie kiedyś zostanie opisany w podręcznikach fizjologii jako „zespół Davidego”:
Maraton minął. Kolano boli. Dusza częściowo spełniona. I co dalej?
Ano, klasyka: cztery dni „odpoczynku” (czytaj: tylko trochę chodziłem jak kowboj po rodeo), po czym wróciłem na trening.
Tak, cztery dni po tym jak wcisnąłem się pod 3 godziny o włos, a moje stawy wystawiły mi żółtą kartkę, postanowiłem… iść pobiegać. Bo przecież ciało samo się nie odbuduje.
13 kwietnia – test MAS. Znany też jako „bieg przez 6 minut w pałę”. Bieg na maksa, bez ceregieli, bez ozdobników. Wynik? 3:18/km. Wystarczający, żeby określić nowe tempa treningowe i wrócić do systemu jak przystało na człowieka, który zamiast leżeć z okładami na kolano, woli rozpisywać sobie interwały.
Między 13 a 21 kwietnia cierpliwie budowałem bazę. Spokojne biegi oraz planowe szybsze jednostki, czułem jak wracam do żywych. No i właśnie wtedy los przypomniał mi, że zawsze może być ciekawiej.
22 kwietnia – operacja. Nie kolana, nie kostki, ale… uwolnienie troczka A1. Dla niewtajemniczonych: to taki mały paseczek w palcu, który postanowił się zbuntować. Zabieg szybki, prosty, ale jak tu biegać, gdy masz rękę owiniętą jak po spotkaniu z blenderem i w dodatku na temblaku (a przynajmniej powinna być na temblaku

)
Odpowiedź? Normalnie. Dwa dni później ze szwami na dłoni znowu byłem na trasie.
Oczywiście biegi spokojne, bez szaleństw – choć nie powiem, próbowałem kilka razy podkręcić tempo. I co się działo?
Ręka mówiła NIE. I to nie jak grzeczny urzędnik, tylko jak ochroniarz w klubie, który od razu pcha cię z powrotem na chodnik. Każdy dynamiczniejszy ruch powodował ból, więc z pokorą wracałem do joggowania.
6 maja – zdjęcie szwów. Uwolnienie! Wreszcie mogłem biegać coś żywszego, bo ręka już nie czuła się jak obcy organizm przyszyty do reszty ciała. Tyle że... po dwóch tygodniach niemal wyłącznie spokojnych biegów, organizm przyzwyczaił się do trybu „senna niedziela”, więc powrót do szybkiego biegania nie był tak spektakularny jak w moich snach o formie życia.
Co z tego wszystkiego wyszło? Serce chce, nogi się jeszcze zastanawiają, ręka robiła strajk włoski. Baza powoli się odbudowuje, tempa wracają, ale wszystko wymaga czasu.
Plan na przyszłość? Spokojnie wrócić do intensywności, bez łamania kolejnych części ciała po drodze. Ręka po operacji, kolano po przejściach, ale pasja nie zna kompromisów. Bo jak się ma bieganie w sercu, to i z gipsem na ręce można wybiegać bazę tlenową
A co dalej? Oczywiście walka o formę przed piątką i dychą – bo przecież jak już się wpadło w ten sportowy rollercoaster, to nie ma opcji wysiadania.
Zaczynam 6-tygodniowy mezocykl pracy nad zwiększeniem MAS. Czyli będzie mocno i szybko.
Planowane zawody:
1. 22 czerwiec 5km
2. 07 wrzesień 10km
3. 11 listopad 10km
Walczę o zejście poniżej 37 minut na 10 km.