XIII Ćwierćmaraton Bielika
Jakiś czas temu Tomek @elektrod dał znać, że ruszają zapisy na "Bielika".
Nigdy tych zawodów nie biegłem, ale wiedziałem o nich i samą trasę zawodów znałem bardzo dobrze.
Kilka razy już wspominałem w swoim blogu o bieganiu na Szlaku Bielika.
Dałem znać Przemkowi i Monice. Szybka akcja i się wszyscy zapisaliśmy.
Jedna sprawa nie dotarła do nas od razu, że zawody są w sobotę o 10:30
Monika jest koordynatorką naszego Parkrun i niestety zawody te z lekka kolidowały, ale finalnie temat został ogarnięty - znalazło się zastępstwo do koordynowania.
Zawody to "one way ticket" Biegnie się Szlakiem Bielika z miejscowości Siadło Dolne do Pargowa - ostatnia miejscowość przy samej granicy z Niemcami.
Od razu powiedziałem Przemkowi i Monice, że z Pargowa wrócimy do Siadła Dolnego biegiem, ale po odpoczynku w Pargowie. Tam był przewidziany piknik po zawodach. Później do tej propozycji dołączył się też Tomek.
Po Dębnie zrobiłem tylko kilka biegów spokojnych. Niestety, cały czas trzymają mnie zatoki.
Cholerstwo nie puszcza już ponad miesiąc. W środę idę na trzecią wizytę lekarską.
Nic nie pomaga, w tym leki antyhistaminowe. Ech ..
Starałem się za to, robić wszystkie biegi, jak było najbardziej ciepło, by łapać aklimatyzację.
We wtorek 21 maja poszedłem na stadion zrobić akcent.
Wcześniej zrobiłem 12 km spaceru, załatwiając sprawy. Garmin sugerował spokojną bazę, ja jednak ustawiłem sobie swoje interwały:
- 1600m T5 +
- 8x 400m T3 na przerwach 1 min.
Tej drugiej części nie planowałem robić na siłę. Postanowiłem skończyć, jak już będzie zbyt mocne rzeźbienie.
Skończyłem po 4x.
Zapewne na siłę bym jeszcze ze dwa razy zrobił, ale to już byłoby za dużo.
Patelnia i gorący wiatr. Trochę cienia tylko na krótkim prawym łuku bieżni.
Bieg był w nowych i tanich Asics Gel-Nimbus Lite 3.
Buty miękkie, wąskie i niestety nie na tę porę roku. Stopy mi się w nich gotowały. Będą do klepania km zimną porą roku.
Na żużlowym stadionie, przy szybszym tempie miałem wrażenie, że muszę więcej wkładać wysiłku, by mieć wybicie. Może to jednak była kwestia pogody i ogólnego zmęczenia.
Garmin wykrył próg:
W środę zapętliłem się na górce "Ale urwał". Zrobiłem spokojnie 10 km z ~260m przewyższeń.
Było oczywiście parno i duszno.
2 dni wcześniej, dół tej ulicy, gdzie zaczynałem podbiegi, tak wyglądał:
https://www.facebook.com/10006767241815 ... 5947333982
Do soboty już nie biegałem.
Auto musiałem zostawić w ASO. Na zawody postanowiłem pojechać rowerem.
Start był w Siadle Dolnym. Z domu mam tam 10 km.
Dzień zawodów - sobota 25 maja
W sobotę obudziłem się z dużym bólem głowy. W nocy budziłem się kilka razy przez zapchany nos.
Nie przesadzam z kroplami, więc się jakoś przemęczyłem do rana.
Musiałem wziąć tabletkę na ból głowy. Zjadłem dwie kanapki, wypiłem kawę.
Zabierałem kamizelkę biegową i dwie softflaski 0,5l. Do jednej nalałem wody, a do drugiej rozpuszczony Maurten.
Byłem z lekka zrezygnowany.
W ostatniej chwili zmieniłem zdanie. Postanowiłem potruchtać do Siadła Dolnego. Tam zakładałem, że zawody też przetruchtam. Odpoczniemy w Pargowie i w zależności jak się będę czuł, to zdecyduję, jak wrócić.
Była możliwość powrotu autobusem.
Żona była przekonana, że pojechałem rowerem
Przed samym wyjściem użyłem jeszcze Otrivin. Ze sobą zabrałem Muggę.
Z domu wybiegłem tuż przed 9.00.
Connect:
https://connect.garmin.com/modern/activity/15566409532
Truchtałem spokojnie a puls i tak miałem wysoki. Fakt, że teren był z lekka pofalowany.
W kamizelce Salomona, którą zabrałem, softflaski są dość nisko:
Bardziej by tam pasowały te z rurkami. By się napić, to musiałem mocno schylać głowę lub podnosić ręką flaszkę z kamizelką. Piszę o tym, bo będzie to miało większe znaczenie w czasie zawodów.
Na razie piłem samą wodę.
Po niecałej godzinie dotarłem na miejsce. Do startu było jeszcze pół godzinki.
Monika z Przemkiem i Tomek już byli na miejscu. Pierwszych zauważyłem chłopaków.
Uzupełniłem wodę w softflasce. Zjadłem tubkę owsianki Lubella.
Czas szybko zleciał. Ustawiliśmy się przed linią startu.
Trasę biegu obrazuje to nagranie:
https://www.youtube.com/watch?v=ugC-RG1M1KQ
Profil trasy:
O równej 10.30 ruszyliśmy.
Postanowiłem biec całość na samopoczucie, w ogóle nie patrzeć na zegarek. Tak też było do samego końca.
Jeszcze jedno sobie postanowiłem, że całość pokonam biegiem i nie przejdę do marszu, co wcale na tej trasie nie było takie oczywiste. Do tego samego namawiałem też Przemka
Pierwszy kilometr jest po płaskim.
Średnie tempo wyszło 4:28. Biegłem tu dość luźno, chwilę jeszcze rozmawiałem z koleżanką Agatą.
Przemek był z przodu, a Tomek chyba tuż za mną.
Po tym kilometrze zaczynał się najgorszy podbieg.
Odcinek około 430m długości i ~53m wzniosu.
Kiedyś trenując tam podbiegi, nagrałem filmik:
https://youtu.be/ihUO2Zh4REE
Tu wpis: viewtopic.php?f=27&t=60447&p=1079779&hi ... a#p1079779
Całość pokonałem biegiem. Wyprzedziłem tu z 10 osób. Część odrobiła sobie później na zbiegu
Średnie tempo kilometra z tą górką to 5:15, GAP 4:07.
Jak ktoś tu przegnie, to później nogi robią się gumowe
Na górce był punkt z wodą. Nie skorzystałem, bo miałem swoją.
Teraz do miejscowości Moczyły zaczął się urokliwy odcinek około 2km ze spadkiem, aczkolwiek też był trochę pofalowany.
Częściowo widać to na foto Jarka Dulnego:
Załapaliśmy się tam wszyscy na zdjęcia. Jarek zapytał mnie, czy się nie pomyliłem, że biegnę taki krótki dystans
Przemek, a drugi w tle za nim to ja:
Tomek prowadził cały peleton
Monika:
Trzeci kilometr pośród tych pól zrobiłem w 4:15.
Dobiegliśmy do asfaltówki w Moczyłach (chyba tak się to odmienia )
Tu był kolejny wodopój. Złapałem kubek z wodą i polałem sobie głowę.
Teraz biegliśmy około 1300m asfaltem, z czego część też pod górę: odcinek 3,5-4,5km.
Świeciło już mocno słonko i wiatr wiał w pysk na tym podbiegu.
Czwarty kilometr minął na asfaltowym podbiegu w 4:33.
W końcu górka, z ładną panoramą, jest tam punkt widokowy. Znam to miejsce i o tym wiem, bo w czasie biegu, to się tego raczej nie zauważa.
https://maps.app.goo.gl/vRSg7m9BgCDAJ4EN6
Wiedziałem, że teraz będzie zbieg jeszcze kawałek asfaltem i skręcimy w las i będziemy lecieć w dół aż prawie do Odry Zachodniej.
Piąty kilometr minął jeszcze na asfalcie, przed skrętem w las. Tempo 4:41.
Na zakręcie był kolejny punkt z wodą.
Tu też polałem głowę.
Wbiegliśmy do lasu. Był odcinek z górki, ale była też straszna duchota. Trzeba było uważać na nierówności.
Niestety zaczął się najgorszy odcinek z robalami. Wszystko, co było w tym lesie nas atakowało
Przed startem nasmarowałem się Muggą. Pomaga ona na kleszcze i komary, ale nie na wściekłe muchy.
Spocony byłem już bardzo mocno, że zapewne wszystko i tak spłynęło.
Te robale musiały być strasznie wygłodzone. Chyba tam cały rok czekają na startujących w "Bieliku"
Gdzieś na tym odcinku postanowiłem się napić Maurten.
Schyliłem głowę do softflaski, zacisnąłem dzióbek i go niechcący wyciągnąłem.
Lepki Maurten zaczął się wylewać z flaski. Szybko wcisnąłem ustnik - tak się chyba to fachowo nazywa.
Wszystko się kleiło. Z drugiej flaski wylałem trochę wody i obmyłem ręce. Wrrrr
Szósty kilometr zrobiony w 4:25.
Najniższy punkt biegu przypadał na około 6,5 km trasy. Byliśmy prawie na poziomie 0 m p.m.
W lesie były też banery informujące, ile zostało do mety. Foto zrobione na powrocie:
Zaczynał się pofalowany odcinek z powolnym wzniosem.
Siódmy km już był na 10 m n.p.m. i minął w 4:44.
Tu gdzieś ponownie postanowiłem się napić Maurten, bo czułem taką potrzebę. Miałem już w sumie sporo kilometrów w nogach.
Niestety przytrafiła się ta sama sytuacja. Wyrwałem ustnik
Chyba te softflaski są stare i już mocno wyrobione. Dodatkowo ta kamizelka biegowa nie ułatwia sprawy.
Wcisnąłem ponownie ustnik, ale byłem klejący w cholerę. Postanowiłem już tego nie ruszać, ale i tak tam za wiele nie zostało. Większość miałem na sobie
Pot plus słodkie - chyba to robale uwielbiają. Żałowałem, że nie mam długiego ogona. Opędzałem się, machając na okrągło rękoma.
Nie pamiętam już czy w tym lesie był jakiś punkt z wodą.
Ósmy km zrobiony tempem 4:48.
Tempa oczywiście teraz biorę z Connect, bo jak pisałem, w ogóle tego nie kontrolowałem.
(foto z powrotu)
Zaczynał się ciężki etap biegu: końcówka i to cały czas pod górę.
Ciągnęło się to już mozolnie: góra, dół i tak w kółko.
O "muchach Hitchcocka" nie wspomnę.
Minął w końcu dziewiąty km, zrobiony w 4:50.
Teraz oby dociągnąć do dziesiątego, pokonując drugi największy podbieg.
Tu już głowa musiała bardzo mocno pracować. Gorąc straszna, ale nie wiem, czy bucha z nieba, czy z moich płuc.
W końcu dobiegłem do asfaltówki na samej górce w Pargowie, gdzie równo odpikał dziesiąty kilometr w 5:27 i gdzie był punkt z wodą.
Wody już nie brałem, postanowiłem cisnąć do mety.
Z traka wiedziałem, że zostało około 800 m, które zrobiłem tempem 4:34.
Nie kontrolowałem czasu ani tempa. Wpadając na metę czułem się jakbym złamał 40 minut
Patrzę na zegar, a tam prawie 51 min - szok, niedowierzanie, tak wolno??
Byłem mocno zmęczony, ale nie poskładało mnie. Nie musiałem nawet usiąść. Po metą widziałem siedzącego Przemka
Nie mam jeszcze fotki z mety, Przemek się załapał w migawce:
Edit:
Już jest:
Po chwili bieg ukończył Tomek i zrobiliśmy sobie wspólne foto:
Connect:
https://connect.garmin.com/modern/activity/15567908439
Okazało się, że z czasem 50:48 zająłem 25/149 miejsce open i byłem drugi w M50, tracąc do pierwszego 28s.
Wiem to z wyników. Nie znałem tam ludzi i nikogo specjalnie nie goniłem.
Przemek ukończył zawody z czasem 49:09, Tomek 52:06, a Monika 01:03:30.
Garmin wykrył mi ponownie próg:
Intensywność biegu była na takim pulsie, jakiego od lat nie miałem.
Zapewne spowodowane było to roztrenowaniem, chorobą, temperaturą i profilem trasy.
Jakim cudem to uciągnąłem, to nie wiem. Gdybym patrzył na zegarek, to zapewne bym zwolnił, widząc swój puls.
W listopadzie, gdzie dyszkę pobiegłem w 41:50, miałem średni puls 163 i max 174, a tu średni 169 i max 182
Nie przepadam za pomidorówką, ale po biegu wciągnąłem aż dwie miseczki.
Tomek musiał się szybciej zebrać i wrócić solo. My odpoczywaliśmy dłużej.
Przemek smażył się cały czas na leżaczku, a ja z Moniką poszliśmy się przejść wzdłuż granicy.
Wróciliśmy akurat na losowanie nagród. Przemek już się mocno rumienił
Udało się wylosować jakieś gadżety i dwa zaproszenia na koncert:
Jakoś powkładałem, to co dostałem do kamizelki i po chwili ruszyliśmy spokojnie w drogę powrotną.
Pierwsze 12km truchtaliśmy spokojnie z Przemkiem i Moniką do Siadła Dolnego (odwrócona trasa zawodów).
Oczywiście musieliśmy ponownie pokonać odcinek leśny z robalami
Jak wybiegliśmy z lasu, to na szczęście się zachmurzyło i wiał fajny wiaterek. Odcinek asfaltowy był więc całkiem przyjemny.
Przed Siadłem zaczęło nawet trochę kropić. Tam Monika z Przemkiem zakończyli bieg. Mieli tu zaparkowane auto.
Ja czułem się dobrze i postanowiłem dobiec do domu.
Deszcz przestał padać i zrobiła się patelnia.
Solo biegłem już szybciej.
Connect:
https://connect.garmin.com/modern/activity/15574094730
Jak dobiegłem do domu, to wypiłem wszystko, to co miałem ze sobą. Lał się ze mnie pot.
W sumie, na raty, przebiegłem 42,32 km z ~480m przewyższeń.
Całość przebiegłem w świetnych Saucony Speed 3, które @Siedlak1975 nie pasują
Potraktowałem ten dzień jako trening pod ultra.
Jak wspominałem, w środę idę kolejny raz do lekarki i mam nadzieję, że w końcu dostanę coś, co mi pomoże z tymi zatokami. Chyba już bez antybiotyku się nie obejdzie.
Edit:
Dodam, że impreza jest bardzo fajna.
Jest rywalizacja na rowerach, bieg, kijki i nawet kajaki, ale oni to już oczywiście po Odrze
Na miejscu były też rywalizacje dla najmłodszych, plus piknik.
Jarek (keiw) - Luźne wpisy
Moderator: infernal
- keiw
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 9043
- Rejestracja: 12 paź 2014, 14:32
- Lokalizacja: Szczecin
Mój Blog "Luźne wpisy"
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
- keiw
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 9043
- Rejestracja: 12 paź 2014, 14:32
- Lokalizacja: Szczecin
Statystyki za maj:
- bieganie 222 km
- spacery 194 km
- rower 29 km
Już było trochę lepiej z kilometrażem, niestety zatoki nie odpuszczały i po ponownej wizycie, we wtorek 28 maja, u mojej lekarki rodzinnej, dostałem antybiotyk.
Musiałem ponownie zrezygnować z biegania.
1 czerwca wybrałem się na Parkrun, który spokojnie przetruchtałem.
Kolejny bieg, na stadionie, zrobiłem 5 czerwca.
Kontrolne i spokojne 6,03 km tempem 6:03
Czułem się jednak jakbym, biegł po akcencie.
Zapewne to odczucie wynikało z przyjmowania przez 10 dni antybiotyku.
Leki trochę pomogły, nie do końca czułem się dobrze.
Na razie postanowiłem nie wracać do lekarki, miałem już dość.
Kolejne wyjście było dopiero w sobotę 8 czerwca.
Spokojny bieg, ze wplecionym Parkrun. W sumie 13 km @5:47.
Wieczorem pojechaliśmy z żoną do Przecławia na koncert.
Ponad 6h spędzone w ruchu na nogach, gdzie nabiłem ponad 30 tys. kroków.
Zapomniałem bluzy, a po 22.00 zrobiło się zimno i trzeba było się mocno ruszać
Do domu wróciliśmy po północy.
Było super.
W niedzielę obudziłem się z mocnym bólem głowy. Prawdopodobnie od przebywania tyle godzin w sporym hałasie. Tabletka przeciwbólowa pomogła.
Zjadłem płatki owsiane, a na obiad zrobiłem zupę kalafiorową.
Po obiedzie ogarnęło mnie straszne zmęczenie i znużenie.
Na nic nie miałem ochoty. Jedynie położyć się do łóżka i zdrzemnąć.
Wiedziałem, że Przemek planował wypad do Puszczy Bukowej.
Zapytałem go na WhatsApp czy jedzie, a może już jest w trakcie?
Okazało się, że właśnie się zbiera i dodatkowo jedzie z Moniką.
Na przekór sobie postanowiłem dołączyć.
Przemek początkowo chciał przebiec dwie pętle PoYeba, czyli 32 km, choć w planie miał kros 22 km.
Ja zakładałem, że na spokojnie przebiegnę jedną pętlę i jak będzie słabo, to wrócę tramwajem, albo bym poczekał z Moniką.
Pierwsza pętla 16 km przebiegliśmy wspólnie, w trójkę, na spokojne. Biegło mi się bardzo źle. Zero energii, ból brzucha.
Zjadłem dwa antybatony.
Po około 13 km brzuch trochę odpuścił. Biegło mi się już lepiej.
Skończyliśmy pętle i na chwilę zapauzowaliśmy zegarki, by uzgodnić sprawy z Moniką.
Biedna zaliczyła niezłą glebę.
Ruszyliśmy z Przemkiem na kolejną pętlę.
Ja już czułem się całkiem dobrze, ale Przemek zaczął słabnąć. Nałożyły mu się treningi - oczekiwany efekt.
Postanowiliśmy skrócić trasę, tez ze względu na Monikę, by nie czekała na nas za długo.
Ogólnie uważam, że wyszło i tak nieźle.
Connect: https://connect.garmin.com/modern/activity/15828005797
Wideo: https://youtu.be/r6G8D88yIWU
10 czerwca w poniedziałek zrobiłem trening na schodach: czyli betonowanie łydek i pośladków
Było spokojnie, ale 20x i tak daje popalić.
We wtorek 14km BS, ale zapętlony na górce 14km @5:25 i 205 m przewyższeń.
Łydki pełne betonu, jednak jakoś to szło.
W czwartek wybiegłem z domu do Parku Kasprowicza, gdzie też chciałem pobiegać po górkach.
Będąc już prawie pod Szpinakowym Pałacem, zorientowałem się, że nie uruchomiłem w ogóle treningu w zegarku
Uruchomiłem rejestrowanie i zrobiłem 9 km, w tym 6 zbiegów, około 40s każdy.
Tym razem pod górki było spokojnie.
W sumie więc przebiegłem około 11 km.
Oprócz biegania, każdego dnia wpadało też całkiem sporo spacerów.
15 czerwiec - sobota
Tydzień wcześniej zgadałem się z Tomkiem @elektrod , że będzie biegł Parkrun na maksa.
Postanowiłem też tak pobiec, tym bardziej że również tak rozpisałem plan moim znajomym, którym pomagam z treningami.
Na Parkrun przyjechałem wcześniej. Zrobiłem obieg, sprawdzenie trasy i w tym czasie porządną rozgrzewkę: w sumie 5 km.
Po rozgrzewce dostałem zalecenie od Garmina: "Odpoczynek"
Nie wiedziałem za bardzo jak w obecnej sytuacji biec te 5km.
Sprawdziłem systemy i prognozy miałem na około 21 min:
Tak tez w sumie się czułem. Wiedziałem, że Tomek chce pobiec na około 20:30.
Postanowiłem zaryzykować i biec z nim. Przemek miał biec na złamanie 20 minut.
Na nogach miałem stare już Adidas Adizero Adios Pro 2, ale je lubię.
Wybiła 9:00 i ruszyliśmy.
Pierwszy kilometr biegłem za plecami Tomka.
Stryd mnie rżnął już od początku: wpływ karbonów i szybszego tempa, dodatkowo nie pilnowałem, by biec w miarę optymalnym torem. Trasę mamy oznaczoną co 100 m.
1 km odpikał mi kilka metrów szybciej, pokazując tempo 3:58. Realnie było zapewne w okolicy 4:00-4:02.
W sumie to byłem zdziwiony, że Tomek biegnie takim tempem. Ten kilometr jest pierwszy, ale też ma mały podbieg.
Zaczęliśmy kolejny kilometr. Trzymałem tempo, a na zbiegu nawet bardziej puściłem nogi. Teraz ja prowadziłem, a Tomek biegł za mną. Nie oglądałem się, więc nie wiedziałem, jak bardzo się trzyma.
Powoli zaczynałem dochodzić Przemka i gdzieś na drugim km go wyminąłem.
Byłem mocno skupiony, więc się nawet nie odzywałem. Tu już lag miałem większy, zegarek pokazał tempo odcinka 3:54. Zacząłem bardziej pilnować optymalnego toru biegu.
Trzeci kilometr jeszcze jakoś wszedł, już miałem z 70m różnicy do znacznika. Tempo niby 3:52.
Myślę, jednak, że wszystkie kilometry przebiegłem równo, w okolicy 4:00.
Czwarty to już mega walka z głową. Biegłem solo, ale blisko, przede mną, był "kolorowy" Anglik.
Na piątym to już nie pamiętam co się działo
Na sam koniec jeszcze trochę sił zostało, by docisnąć, a właściwie to odrobić chwile zwątpienia.
Czas na mecie 19:58.
Biorąc całokształt pod uwagę, to z wyniku byłem bardzo zadowolony.
Nie spodziewałem się, że to uciągnę.
Zaryzykowałem po pierwszym kilometrze, na zasadzie, że jak mnie zmiecie, to trudno.
Jednak jakoś to wytrzymałem, a puls podbiłem aż do 184 bpm - rekordowe wskazanie od kilku lat.
Pod tym względem przebiłem nawet Bieg Bielika
Za bardzo nie wiem, z czego to uciągnąłem. Kilometraż słaby, sporo przerw w bieganiu, szybkości nie robiłem.
Jedynie to górek nie omijałem, nawet na BR i BS. Było sporo spacerów, ale to raczej nie pomaga na piątkę
W tym roku to był mój najlepszy czas na 5 km, ale też chyba nie biegłem w 2024 r. żadnego Parkrun na maksa.
Swoją walkę opisał Tomek u siebie na blogu: viewtopic.php?f=27&t=57879&p=1090918#p1090918
Staram się robić treningi pod małe ultra w Lądku, więc zbieram górki, w jakim stopniu mogę.
Zatoki niestety ciągle mnie męczą. Są też inne problemy, ale nie ma co o nich tu wspominać.
Wybrałem się więc w niedzielę, na zmęczonych nogach, pobiegać po górce na Szlaku Bielika.
Zrobiłem tam 10 długich i wymagających podbiegów przy A6.
Podbieg ~450m długości i ~55m wzniosu.
Ani razu nie przeszedłem do marszu,
Po drugim powtórzeniu miałem szczerze dość.
Przekonywałem głowę za każdym razem, że jeszcze tylko jeden, aż zrobiłem 10x.
Pomagało wyprzedzanie pojawiających się tam co chwilę rowerzystów
Po tym dodatkowo wpadł podbieg z drugiej strony A6, do Siadła Górnego.
Pętelka po pofalowanym terenie przez pola, później zbieg do Odry Zachodniej i powrót do Siadła Dolnego.
Orka niezła, bo ponad 550 m wzniosu przypada na dystansie 10 km, a całość to zakręcony i nierówny teren.
Niektórzy biegacze nie są w stanie tu raz podbiec
Zasilanie: jeden antybaton, 500ml wody i dwa połknięte robale
Connect: https://connect.garmin.com/modern/activity/15937336740
We wtorek miałem badania na onkologii, w tym z kontrastem.
Byłem mocno zmęczony i odpuściłem bieganie.
Pojechałem rowerem, więc chociaż wpadło około 20 km jazdy.
Wracając zapomniałem włączyć zegarek - zaczynam się niepokoić o siebie
W środę 10 km biegu spokojnego @5:25 o dziwo na bardzo niskim pulsie 122 bpm i to na lekko pofalowanej pętli.
Puls bardzo niski, ale biegło mi się źle, bez polotu. Możliwe, że wpływał na to, wczoraj przyjęty kontrast.
Cholerne zatoki ciągle mnie męczą. Postanowiłem do soboty odpocząć, a w aptece kupić lek przeciwalergiczny.
W środę kupiłem:
Pierwszą tabletkę przyjąłem pod wieczór. Poszedłem spać i się przebudziłem po jakimś czasie (pełny pęcherz) i pierwszy raz od dawna oddychało mi się normalnie. Byłem w szoku. Stwierdziłem, że w końcu mam coś, co na mnie działa.
Położyłem się i zasnąłem. Obudziłem się nad ranem, nie mogąc nosem oddychać.
No niestety, widocznie pierwszym razem przebudziłem się dość szybko i jeszcze nos się nie zapchał.
Największy problem mam, jak leżę. Jak próbuję robić na leżąco ćwiczenia lub jak się położę spać, to nos się szybko zatyka.
Nic nie chce spływać, wszystko gdzieś sobie zalega.
Trzeba chyba spać na stojąco
Jutro już sobota i kolejny Nocny Poyeb, edycja letnia.
Z Opola przyjedzie Sławek, a z Danii Agnieszka z Pawłem. Tradycyjnie też ja i Przemek.
Wszyscy biegniemy 3 pętle, czyli ~48km.
Przyjedzie też druga Agnieszka z Markiem.
Monika i Marek biegną 2 pętle, a kolejna Agnieszka z założenia jedną, ale pracujemy nad nią, by dołożyła drugą
Cieszę się na samą myśl spotkania.
Poyeba traktuję czysto treningowo, pod 68 km w Lądku.
Nie można się na tych zawodach zajechać.
Długo się regeneruję i gdybym przedobrzył, to by mnie wykluczyło z treningów, a nie zostało już za wiele czasu.
W czerwcu do tej pory przebiegłem 114 km, spacerów mam 145 km
- bieganie 222 km
- spacery 194 km
- rower 29 km
Już było trochę lepiej z kilometrażem, niestety zatoki nie odpuszczały i po ponownej wizycie, we wtorek 28 maja, u mojej lekarki rodzinnej, dostałem antybiotyk.
Musiałem ponownie zrezygnować z biegania.
1 czerwca wybrałem się na Parkrun, który spokojnie przetruchtałem.
Kolejny bieg, na stadionie, zrobiłem 5 czerwca.
Kontrolne i spokojne 6,03 km tempem 6:03
Czułem się jednak jakbym, biegł po akcencie.
Zapewne to odczucie wynikało z przyjmowania przez 10 dni antybiotyku.
Leki trochę pomogły, nie do końca czułem się dobrze.
Na razie postanowiłem nie wracać do lekarki, miałem już dość.
Kolejne wyjście było dopiero w sobotę 8 czerwca.
Spokojny bieg, ze wplecionym Parkrun. W sumie 13 km @5:47.
Wieczorem pojechaliśmy z żoną do Przecławia na koncert.
Ponad 6h spędzone w ruchu na nogach, gdzie nabiłem ponad 30 tys. kroków.
Zapomniałem bluzy, a po 22.00 zrobiło się zimno i trzeba było się mocno ruszać
Do domu wróciliśmy po północy.
Było super.
W niedzielę obudziłem się z mocnym bólem głowy. Prawdopodobnie od przebywania tyle godzin w sporym hałasie. Tabletka przeciwbólowa pomogła.
Zjadłem płatki owsiane, a na obiad zrobiłem zupę kalafiorową.
Po obiedzie ogarnęło mnie straszne zmęczenie i znużenie.
Na nic nie miałem ochoty. Jedynie położyć się do łóżka i zdrzemnąć.
Wiedziałem, że Przemek planował wypad do Puszczy Bukowej.
Zapytałem go na WhatsApp czy jedzie, a może już jest w trakcie?
Okazało się, że właśnie się zbiera i dodatkowo jedzie z Moniką.
Na przekór sobie postanowiłem dołączyć.
Przemek początkowo chciał przebiec dwie pętle PoYeba, czyli 32 km, choć w planie miał kros 22 km.
Ja zakładałem, że na spokojnie przebiegnę jedną pętlę i jak będzie słabo, to wrócę tramwajem, albo bym poczekał z Moniką.
Pierwsza pętla 16 km przebiegliśmy wspólnie, w trójkę, na spokojne. Biegło mi się bardzo źle. Zero energii, ból brzucha.
Zjadłem dwa antybatony.
Po około 13 km brzuch trochę odpuścił. Biegło mi się już lepiej.
Skończyliśmy pętle i na chwilę zapauzowaliśmy zegarki, by uzgodnić sprawy z Moniką.
Biedna zaliczyła niezłą glebę.
Ruszyliśmy z Przemkiem na kolejną pętlę.
Ja już czułem się całkiem dobrze, ale Przemek zaczął słabnąć. Nałożyły mu się treningi - oczekiwany efekt.
Postanowiliśmy skrócić trasę, tez ze względu na Monikę, by nie czekała na nas za długo.
Ogólnie uważam, że wyszło i tak nieźle.
Connect: https://connect.garmin.com/modern/activity/15828005797
Wideo: https://youtu.be/r6G8D88yIWU
10 czerwca w poniedziałek zrobiłem trening na schodach: czyli betonowanie łydek i pośladków
Było spokojnie, ale 20x i tak daje popalić.
We wtorek 14km BS, ale zapętlony na górce 14km @5:25 i 205 m przewyższeń.
Łydki pełne betonu, jednak jakoś to szło.
W czwartek wybiegłem z domu do Parku Kasprowicza, gdzie też chciałem pobiegać po górkach.
Będąc już prawie pod Szpinakowym Pałacem, zorientowałem się, że nie uruchomiłem w ogóle treningu w zegarku
Uruchomiłem rejestrowanie i zrobiłem 9 km, w tym 6 zbiegów, około 40s każdy.
Tym razem pod górki było spokojnie.
W sumie więc przebiegłem około 11 km.
Oprócz biegania, każdego dnia wpadało też całkiem sporo spacerów.
15 czerwiec - sobota
Tydzień wcześniej zgadałem się z Tomkiem @elektrod , że będzie biegł Parkrun na maksa.
Postanowiłem też tak pobiec, tym bardziej że również tak rozpisałem plan moim znajomym, którym pomagam z treningami.
Na Parkrun przyjechałem wcześniej. Zrobiłem obieg, sprawdzenie trasy i w tym czasie porządną rozgrzewkę: w sumie 5 km.
Po rozgrzewce dostałem zalecenie od Garmina: "Odpoczynek"
Nie wiedziałem za bardzo jak w obecnej sytuacji biec te 5km.
Sprawdziłem systemy i prognozy miałem na około 21 min:
Tak tez w sumie się czułem. Wiedziałem, że Tomek chce pobiec na około 20:30.
Postanowiłem zaryzykować i biec z nim. Przemek miał biec na złamanie 20 minut.
Na nogach miałem stare już Adidas Adizero Adios Pro 2, ale je lubię.
Wybiła 9:00 i ruszyliśmy.
Pierwszy kilometr biegłem za plecami Tomka.
Stryd mnie rżnął już od początku: wpływ karbonów i szybszego tempa, dodatkowo nie pilnowałem, by biec w miarę optymalnym torem. Trasę mamy oznaczoną co 100 m.
1 km odpikał mi kilka metrów szybciej, pokazując tempo 3:58. Realnie było zapewne w okolicy 4:00-4:02.
W sumie to byłem zdziwiony, że Tomek biegnie takim tempem. Ten kilometr jest pierwszy, ale też ma mały podbieg.
Zaczęliśmy kolejny kilometr. Trzymałem tempo, a na zbiegu nawet bardziej puściłem nogi. Teraz ja prowadziłem, a Tomek biegł za mną. Nie oglądałem się, więc nie wiedziałem, jak bardzo się trzyma.
Powoli zaczynałem dochodzić Przemka i gdzieś na drugim km go wyminąłem.
Byłem mocno skupiony, więc się nawet nie odzywałem. Tu już lag miałem większy, zegarek pokazał tempo odcinka 3:54. Zacząłem bardziej pilnować optymalnego toru biegu.
Trzeci kilometr jeszcze jakoś wszedł, już miałem z 70m różnicy do znacznika. Tempo niby 3:52.
Myślę, jednak, że wszystkie kilometry przebiegłem równo, w okolicy 4:00.
Czwarty to już mega walka z głową. Biegłem solo, ale blisko, przede mną, był "kolorowy" Anglik.
Na piątym to już nie pamiętam co się działo
Na sam koniec jeszcze trochę sił zostało, by docisnąć, a właściwie to odrobić chwile zwątpienia.
Czas na mecie 19:58.
Biorąc całokształt pod uwagę, to z wyniku byłem bardzo zadowolony.
Nie spodziewałem się, że to uciągnę.
Zaryzykowałem po pierwszym kilometrze, na zasadzie, że jak mnie zmiecie, to trudno.
Jednak jakoś to wytrzymałem, a puls podbiłem aż do 184 bpm - rekordowe wskazanie od kilku lat.
Pod tym względem przebiłem nawet Bieg Bielika
Za bardzo nie wiem, z czego to uciągnąłem. Kilometraż słaby, sporo przerw w bieganiu, szybkości nie robiłem.
Jedynie to górek nie omijałem, nawet na BR i BS. Było sporo spacerów, ale to raczej nie pomaga na piątkę
W tym roku to był mój najlepszy czas na 5 km, ale też chyba nie biegłem w 2024 r. żadnego Parkrun na maksa.
Swoją walkę opisał Tomek u siebie na blogu: viewtopic.php?f=27&t=57879&p=1090918#p1090918
Staram się robić treningi pod małe ultra w Lądku, więc zbieram górki, w jakim stopniu mogę.
Zatoki niestety ciągle mnie męczą. Są też inne problemy, ale nie ma co o nich tu wspominać.
Wybrałem się więc w niedzielę, na zmęczonych nogach, pobiegać po górce na Szlaku Bielika.
Zrobiłem tam 10 długich i wymagających podbiegów przy A6.
Podbieg ~450m długości i ~55m wzniosu.
Ani razu nie przeszedłem do marszu,
Po drugim powtórzeniu miałem szczerze dość.
Przekonywałem głowę za każdym razem, że jeszcze tylko jeden, aż zrobiłem 10x.
Pomagało wyprzedzanie pojawiających się tam co chwilę rowerzystów
Po tym dodatkowo wpadł podbieg z drugiej strony A6, do Siadła Górnego.
Pętelka po pofalowanym terenie przez pola, później zbieg do Odry Zachodniej i powrót do Siadła Dolnego.
Orka niezła, bo ponad 550 m wzniosu przypada na dystansie 10 km, a całość to zakręcony i nierówny teren.
Niektórzy biegacze nie są w stanie tu raz podbiec
Zasilanie: jeden antybaton, 500ml wody i dwa połknięte robale
Connect: https://connect.garmin.com/modern/activity/15937336740
We wtorek miałem badania na onkologii, w tym z kontrastem.
Byłem mocno zmęczony i odpuściłem bieganie.
Pojechałem rowerem, więc chociaż wpadło około 20 km jazdy.
Wracając zapomniałem włączyć zegarek - zaczynam się niepokoić o siebie
W środę 10 km biegu spokojnego @5:25 o dziwo na bardzo niskim pulsie 122 bpm i to na lekko pofalowanej pętli.
Puls bardzo niski, ale biegło mi się źle, bez polotu. Możliwe, że wpływał na to, wczoraj przyjęty kontrast.
Cholerne zatoki ciągle mnie męczą. Postanowiłem do soboty odpocząć, a w aptece kupić lek przeciwalergiczny.
W środę kupiłem:
Pierwszą tabletkę przyjąłem pod wieczór. Poszedłem spać i się przebudziłem po jakimś czasie (pełny pęcherz) i pierwszy raz od dawna oddychało mi się normalnie. Byłem w szoku. Stwierdziłem, że w końcu mam coś, co na mnie działa.
Położyłem się i zasnąłem. Obudziłem się nad ranem, nie mogąc nosem oddychać.
No niestety, widocznie pierwszym razem przebudziłem się dość szybko i jeszcze nos się nie zapchał.
Największy problem mam, jak leżę. Jak próbuję robić na leżąco ćwiczenia lub jak się położę spać, to nos się szybko zatyka.
Nic nie chce spływać, wszystko gdzieś sobie zalega.
Trzeba chyba spać na stojąco
Jutro już sobota i kolejny Nocny Poyeb, edycja letnia.
Z Opola przyjedzie Sławek, a z Danii Agnieszka z Pawłem. Tradycyjnie też ja i Przemek.
Wszyscy biegniemy 3 pętle, czyli ~48km.
Przyjedzie też druga Agnieszka z Markiem.
Monika i Marek biegną 2 pętle, a kolejna Agnieszka z założenia jedną, ale pracujemy nad nią, by dołożyła drugą
Cieszę się na samą myśl spotkania.
Poyeba traktuję czysto treningowo, pod 68 km w Lądku.
Nie można się na tych zawodach zajechać.
Długo się regeneruję i gdybym przedobrzył, to by mnie wykluczyło z treningów, a nie zostało już za wiele czasu.
W czerwcu do tej pory przebiegłem 114 km, spacerów mam 145 km
Mój Blog "Luźne wpisy"
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
- keiw
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 9043
- Rejestracja: 12 paź 2014, 14:32
- Lokalizacja: Szczecin
Letni Nocny PoYeb 2024 - zawody górskie w Puszczy Bukowej - trzy pętle ~48km.
Wstęp:
W piątek wieczorem zrobiłem ćwiczenia, wykąpałem się i miałem zamiar odpoczywać i zbierać siły.
Okazało się, że Agnieszka z Pawłem dotarli już do Szczecina.
Szybka akcja, ubrałem się i poszedłem na spotkanie.
Wspólnie trochę pochodziliśmy, oni zjedli też posiłek.
Pociąg Sławka miał opóźnienie, więc Sławka z nami nie było.
Umówiliśmy się, że w sobotę rano, zabiorę chętnych na Parkrun.
Chętni byli wszyscy, czyli Aga, Paweł i Sławek
Na miejscu był oczywiście Przemek z Moniką I Tomek.
Agnieszka, Przemek i ja biegliśmy całość spokojnie. Ledwo co sub30 zrobiłem
Paweł zaszalał i zrobił życiówkę 19:20
Odwiozłem ekipę pod hostel. Ponownie spotkaliśmy się około południa na kawie.
Start zawodów mieliśmy o 20:00, a wyjazd planowaliśmy o 18:30.
Było trochę czasu. Próbowałem się zdrzemnąć, ale leżałem tylko na czuwaniu i dałem sobie z tym spokój. Garmin jednak wykrył 12 min drzemki.
Na obiad zjadłem rosół z większą porcją makaronu, a później na szybszą kolację wpadła owsianka z malinową konfiturą.
Sprzęt:
Postawiłem na moje sprawdzone rozwiązania.
Ubiór: koszulka, spodenki, czapeczka z miękkim daszkiem (dobra pod czołówkę) i skarpetki od Attiq.
Bokserki Saxx Kinetic HD.
Buty: Topo Athletic Ultraventure 3.
Plecaczek biegowy Instinct Eklipse Trail Vest plus dwie softflaski 0,6 l, które zalałem rozpuszczonym Maurten drink mix 320.
Dodatkowo zabrałem: jedną saszetkę Maurten, dwa ich żele oraz owsiankę Lubella w tubce.
Mugga na komary, Otrivin na ratunek nosa i elektrolity HydroSalt.
Do auta wrzuciłem też kijki biegowe. Nie planowałem ich używać, ale w razie co wziąłem.
Przedstartowo:
Zgodnie z planem o 18:30 podjechałem pod hostel, gdzie zabierałem Sławka.
Agnieszka z Pawłem jechali swoim autem.
Na miejscu byli też już Agnieszka (siostra Pawła) z Markiem - oni biegli jedną pętlę - 16 km, ale pomimo późniejszego startu, jechali razem z nami.
Na Polanę Harcerską, gdzie się wszystko zaczynało i kręciło, dojechaliśmy około 19:00.
Odebraliśmy "pakiety startowe" - mocno słone, jak zawsze
Chętni kupowali jeszcze poyebane koszulki Attiq.
Tym razem kolega Bartek nie biegł PoYeba, ale również się pojawił, by się spotkać i pogadać.
Była szansa, że tym razem lina na trasie ocaleje (na jednej z wcześniejszych edycji, Bartek ją zerwał)
Przyjechali Przemek z Moniką. Przemek, jak zawsze, startował na 48 km a Monika na dwie pętle - 32 km. Był to jej debiut na takim dystansie.
Rany treningowe z obiegu pętli Poyeba już zaleczyła i była gotowa na nowe
Czas szybko zleciał.
Paweł oszczędzał siły:
Bo plan miał taki:
Krótka odprawa i wspólne zdjęcie niewielu śmiałków na 3 pętle.
Tym razem zmian na trasie nie było. Jedna zmiana "kosmetyczna" była w stosunku do edycji zimowej. Wróciło wściekłe zejście w okolicy drogi Moszczenica. Bardzo niedobre dla mojego kręgosłupa
Tu by się lina bardziej przydała.
Pogoda sprzyjała. Była po prostu zayebista. Do południa padało, ale w czasie zawodów nic. Temperatura w czasie startu 20 st. a o drugiej w nocy około 15-16 st.
Ruszyliśmy powoli do miejsca startu, jest ono z 200-300m dalej od mety.
Od jakiegoś czasu wyciągnąłem i powoli jadłem owsiankę Lubella.
Pętla #1:
Tak jak wcześniej pisałem, planowałem biec spokojnie, bez zajezdni, by się szybko zregenerować i nie wykluczyć z dalszych treningów.
Cel ustawiłem 6h, czyli 2h na pętlę:
Postanowiłem pilnować się też na odcinkach biegowych, nie dociskać tam.
Ruszyliśmy.
Początek szutrem kilometr pod górę. Obstawialiśmy tyły.
Spokojnie, o czymś rozmawialiśmy.
Sławek od razu był w czołówce
Przemek początkowo też się nas trzymał, ale chyba stwierdził, że zamulamy i przyśpieszył.
Z Agnieszką i Pawłem zamykaliśmy stawkę.
Zaczął się dłuższy odcinek biegowy, w końcówce trochę błotnisty.
Jeszcze biegliśmy razem z Agą i Pawłem.
Początek, więc w zasięgu wzroku byli też inni biegacze.
Po chwili zaczęło się krótkie pierwsze podejście, by oczywiście za chwilę z tej górki zbiec i ponownie na nią podejść
Później był prawie kilometrowy odcinek, gdzie można było cisnąć. Odcinkami trzeba było tylko omijać błotko.
Jednak zgodnie z założeniami biegłem spokojnie.
Na końcu ostra nawrotka i tak samo długi podbieg zboczami górek w stronę czarnego szlaku.
Ten odcinek był najbardziej błotnisty. Z każdą pętlą coraz bardziej.
Nie było dramatu, ale wymagał miejscami większej uwagi i zwolnienia.
Odcinek czarnego szlaku lekko falował. W zasięgu wzroku miałem Sławka i Monikę w spódniczce.
Czarny szlak łączył się z niebieskim. Trzeba tu było uważać na sporą ilość korzeni w okolicy Głazu Grońskiego.
Na jednej z edycji się tu wyłożyłem.
Później był jeden z lepszych odcinków zbiegowych.
Nie przyśpieszałem za bardzo, ale też nie starałem się tu na siłę zamulać.
Po prostu nogi puściłem luźno.
Po chwili dogoniłem Sławka i Monikę.
Dalej biegłem i rozmawiałem ze Sławkiem.
Podchodząc pod górę, gdzie była lina, na szczycie widziałem Przemka i jeszcze jednego zawodnika.
Za nami był Paweł.
(zapocona przednia kamera).
Skandal! Okazało się, że organizatorzy nie przytwierdzili tym razem liny, do najbardziej ujowego drzewa w puszczy
Trudno
Zaczęliśmy schodzić z górki. Lina tu się przydaje, ale latem nie jest aż tak niezbędna
Tu Paweł nas wyprzedził i tyle go widziałem
Powiedziałem Sławkowi, by biegł na spokojne swoje, nie patrzył na nikogo innego.
Biegliśmy dalej Chojnowską Drogą, z której odbijało się po około 600m w lewo, w kierunku Wzgórza Jelonek.
Sławek został już za mną.
Teraz było trochę podchodzenia i później bieg pofalowanymi połoninkami w kierunku Bukowca.
Miałem lapy co 5km i tu odpikał dziesiąty kilometr.
Trasę i tak znam na pamięć i w każdym miejscu jestem w stanie powiedzieć bez patrzenia na zegarek, jaki pokonałem dystans
Traka też nie wczytuję.
Wspomnę, że ta pętla przypadała jeszcze za dnia. Słonko powoli zachodziło.
Nieśmiało, miejscami przebijało się pomiędzy drzewami.
Puszcza mieniła się kolorami.
Kończyła się "łatwiejsza" część trasy
W okolicy Bukowca, skręt w lewo, tu ponownie trafiamy na czarny szlak.
Zbieg w dół, podejście i bieg górą w kierunku "wkurwigórki".
Oczywiści jeszcze zejście w dół z tych górek. Tu zimą na jednej z pętli jebłem i leciałem zboczem w dół.
Skręt w prawo i jest wkurwigórka. Tym razem, z jej drugiej strony, była impreza, połączona z grilowaniem.
Nie dość, że podejście wkur.wia, to jeszcze dymem wali
Na foto to miejsce, zrobione wcześniej w czasie biegu z Przemkiem:
Dobra, pierwszy raz mam ją zaliczoną. Zbieg w dół, tu więcej dymu, bo obok wspomniana impreza.
Na dole jakiś kabel. Trzeba uważać. Zastanawiam się, czy to jakieś wojskowe ćwiczenia i "pekaelkę" rozciągnęli?
Dopóki nie opuszczę Drogi Dolinnej, to widzę ten kabel.
Za chwilę skręt w prawo i w lewo wspinanie pod górki.
Jak wcześniej pisałem, ta część trasy daje popalić, ale to jeszcze nie koniec.
Wdrapałem się na górę, kawałek górą i wspomniane, ostre zejście - zmieniony lekko odcinek, tzn. przywrócony, do tego co było, ale mocno wkurwiający.
Trafisz jakiś patyk pod butem lub szyszunię i lecisz w uj. Na szczęście błota teraz tu nie było
Udało się zejść drobnymi kroczkami bez wywrotki.
Zejść to mało powiedziane. Częściowo złapałem przeciążenie chyba z 10G, ale hydraulika wytrzymała.
Kręgosłup zdecydowanie powiedział "pier.l się"
Adam (współorganizator) ma szczęście, że go wtedy tu nie było, ale i tak mu powiedziałem co o nim myślę
Teraz odcinek niezbyt równy, ale lekko w dół.
Blisko do końca pętli, jednak zostały dwie ciężkie górki - rozbite na dwa podejście na Sarnią Górę.
Kiedyś było tylko jedno, bezpośrednie podejście, ale ktoś poyebany wymyślił sobie, że będzie mocne podejście, zbieg w dół i ostatni wpier.dol, czyli wdrapywanie się na szutrówkę.
Pierwsza pętla, to moje myśli są jeszcze w miarę przyzwoite.
Chyba gdzieś tu zacząłem doganiać jednego z biegaczy:
(foto z ostatniej pętli)
Uff. W końcu szutrówka i kilometrowy zbieg "do bazy".
O dziwo nikogo wracającego na kolejną pętlę nie spotkałem na tym zbiegu.
Cisza i spokój.
Na dole jeszcze trzeba obiec Polanę Harcerską, pętla około 400m, dołożona w którejś z edycji, z małym podbiegiem na początku i pod sam jej koniec, tuż przed metą. Tu też trzeba uważać na wystające korzenie.
"Pani Lotny Chip" zapisuje mi czas 1:47.
Trochę szybciej niż planowałem, ale ta pętla jest krótsza - przesunięte miejsce startu, nie obejmuje punktu żywieniowego, no i jest pierwsza.
Na punkcie spotkałem Przemka, ale za chwilę uciekł
Tu wideo, ja w samej jego końcówce:
https://www.facebook.com/10006805821079 ... 6018206277
Jest też tu Paweł - po minucie nagrania.
Na punkcie uzupełniłem płyny. Maurten już sobie wcześniej wsypałem w jedną z softlasek. Zalałem ją wodą. W drugą zrobiłem miks coli i wody.
Tu był mały błąd. Poprosiłem Adama, by mi nalał coli i nie zwróciłem uwagi, ale wlał mi jakąś Kofola. Poznałem dopiero po smaku w czasie biegu, że to coś innego.
Wziąłem kilka kawałków arbuza i ruszyłem w drogę, w myśl zasady, że lepiej iść i jeść, niż stać na punkcie i tracić czas.
Łyknąłem też HydroSalt. W czasie biegu zapomniałem.
Na głowę założyłem czołówkę.
Pętla #2:
Dłużej opisałem pętlę pierwszą, teraz będzie już krócej.
Zbliżała się godzina 22.00, więc za chwilę startowali zawodnicy na jedną pętlę.
Fotek nie robiłem.
Szutrem biegłem jeszcze bez zapalonej czołówki.
Tu mijałem się ze Sławkiem, później z Agnieszką.
Na górze wbiegałem już w las i zapaliłem światełko.
Zaliczyłem pierwszą jedynkę, sporo piłem i już było ciśnienie na pęcherz.
Ta pętla nie jest łatwa dla głowy. Ostatnia wiadomo, że jest najtrudniejsza, ale psychicznie już wiesz, że wszystko, to co biegniesz, to już "nigdy więcej".
Robiłem po prostu swoje. Biegłem, gdzie trzeba, to podchodziłem. Piłem systematycznie i zorientowałem się, że mam jakąś "dziwną colę".
Postanowiłem zostawić ją na koniec i pić tylko Maurten.
Teraz już było bardziej ślisko na błotku.
Drugi raz Głaz Grońskiego i zrobiony półmaraton. Jeszcze 3 km i będzie połowa zawodów.
Gdzieś tu minęło mnie kilku zawodników z jednej pętli, ale tylko ze 3-4 osoby.
Górka z liną poszła szybko.
Ciągle biegłem sam.
Kolejny raz podejście przy Wzgórzu Jelonek. Tam na połoninkach zacząłem zbliżać się do jakiegoś zawodnika.
Okazało się, że był to Przemek. Zegarek odpikał piąty lap, czyli dogoniłem go na 25 km.
Zwolnił, ale nie wyglądał źle. Pierwszy raz był też tak długo przede mną.
Chwila pogaduch i biegłem dalej sam.
Od jakiegoś czasu już mnie dopadła moja przypadłość z plecami. Tu chwilowo też mnie jebło. Technikę postępowania miałem już opanowaną z B7S: stopklatka, odpuszcza, garbik i napieramy.
Okolice Bukowca, skręt w lewo, zbieg w dół i tu na podejściu dogoniłem kolejnego zawodnika Sławka - wterana Poyeba, jak i my
Napierał, pomagając sobie kijami.
Ja swoich nie wyciągnąłem z auta i postanowiłem do końca ich nie brać.
Po chwili już ponownie byłem przy wkurwigórce.
Impreza już rozkręcona na całego. Dymu jeszcze więcej.
W głowie szukam myśli, które ukoją te pieprzone podejścia, ale czemu wpadają mi tylko same przekleństwa? Nie wiem
Dobra jest kabel. Wiem, że to nie zwidy. Był i poprzednio.
Blisko do bazy, ale trzeba przetrwać jeszcze najtrudniejsze miejsca.
Wspinanie, trochę oddechu i to cholerne zejście.
No jak mnie tu zassało. Tam na dole chyba zakopali jakiś elektromagnes.
Adam to uj, wszystko możliwe
Hamulce wytrzymały, ale połowę leciałem z nadświetlną. Bańka warp nie pekła.
Lecę w dół, już nie patrzę, że tam miejscami jest błoto.
Teraz K2 później Everest - odcieło mi tlen, ale jest szutrówka.
Od jakiegoś czasu piję tę lewoskrętną colę. Na górze wyssałem z softflaski nawet powietrze.
Zaczynam zbieg do bazy i spotykam Monikę, żonę Przemka. Leci na swoją drugą pętlę. Jest pod górę, a ona biegnie. Jestem pod wrażeniem.
(foto z jej pierwszej pętli)
Dodaję jej otuchy, choć nie wiem, co usłyszała
Gdzieś w połowie odcinka spotykam biegnącego już trzecią pętlę Arka - poznaję po brodzie oświetlonej czołówką
Obiegam polanę.
Czas pętli 1:57.
Jest dobrze.
Ja ledwo żyję, a tu przy ognisku sobie imprezują.
Nienawidzę tego miejsca
Nie chcę na to patrzeć, trzeba tankować i spierd.lać.
Uzupełniam picie. Teraz już uważam, by nalać sobie oryginalnej coli.
Mieszam ją w połowie z wodą. Drugą zalewam samą wodą. Już nie rozrabiam proszku. Stwierdziłem, że w razie co mam dwa żele, ale zakładam, że cola wystarczy.
Adam mówi, że jestem czwarty, a trzeci niedawno wybiegł i mam gonić.
Powiedziałem, że biegnę swoje, nie taki mam plan. Pomyślałem, że mówi o Arku, którego mijałem. Między nami był jednak już z dobry kilometr różnicy.
Biorę ponownie kilka kawałków arbuza, do kieszeni schowałem też jedną krówkę (później o niej zapomniałem) i ruszam na ostatnią pętlę.
Pętla #3:
Zjadam arbuzy i staram się biec pod górę. Nagle zaczyna mnie mega boleć brzuch.
Przed zawodami łyknąłem No-spę. Przestała działać? Przypomniałem sobie o tej Kofoli. Zapewne to jest przyczyną problemów.
Zwalniam, ale staram się truchtać. W połowie spotykam Przemka, gdzieś z 400-500m za nim Sławka, który krzyczy bym jego rzeczy z auta, oddał znajomym.
Odpowiadam, że niech się nie martwi, bo będę czekał.
Na górze tak mi spina brzuch, że muszę chwilę przejść do marszu.
Trochę podobna sytuacja jak była w Dębnie.
Zauważyłem, że softflaska z colą napuchła jak Barbapapa. Za dużo gazu, upuszczam.
Zaczynam zbiegać. Brzuch za bardzo nie pozwala. No masakra.
Nie chce mi się za bardzo sikać, ale postanawiam maksymalnie zluzować pęcherz. Wyciskam, to co się da.
Rozwiązuję też całkowicie sznurek w spodenkach Attiq i je wraz z Saxx wywijam częściowo na lewą stronę i opuszczam, by mieć jak najmniejszy nacisk na brzuch.
Na szczęście tym razem pasa nie zabrałem.
Przypomniało mi się, że mam nagazowaną Colę. Wypijam od razu z połowę.
Może pomoże, albo mnie całkiem poskłada.
Zaczynam biec.
Trochę to trwało, ale z każdym kilometrem, z brzuchem było lepiej.
Trzeci już raz dobiegam do Głazu Grońskiego. Jest chyba około 1 w nocy, a na głazie siedzi jakiś gość i jara jointa.
W ręku trzyma telefon i dziwnie go obraca. Chyba ogląda Avatara w 3D
Nie wiem już, czy ze mną jest tak źle, czy to realne?
Przed trawiastą polaną przecinają mi trasę dziki. Trochę się wystraszyłem, ale przebiegły bez zatrzymywania się i na szczęście zauważyłem je z wyprzedzeniem, więc serce wytrzymało
Zajmuję głowę różnymi myślami. Zastanawiam się kiedy dogonię Monikę.
Miała z 2 km przewagi, ale jeszcze takiego dystansu i tym bardziej na takiej trasie nigdy nie pokonała.
Dogoniłem ją przy podejściu na górkę z liną. Będąc za nią, krzyczę, ale nie odpowiada.
Chwilowo zwątpiłem, czy to ona. Mogłem dogonić inną zawodniczkę.
Jednak po chwili się odwraca i odpowiada.
Trochę słów dla otuchy. Da radę, zostało jej i mi, już tylko 8 km.
Najbardziej poyebane, ale też ostatnie
Zbiegam szybko po linie, Monika zostaje sama.
Po chwili górki i połoninki.
Przez las, w stronę Bukowca przebija się wielki księżyc (pełnia, albo prawie pełnia).
Jest niesamowicie pięknie.
W świetle czołówki biegnie przede mną myszka.
Łapię jakieś flow, zwracam uwagę na przyrodę. Cisza i spokój.
Zbliżam się ostatni raz do wkurwigórki, ale już nie czuję dymu i nie słyszę hałasu.
Wdrapuję się tam ostatni raz, ciężko ale to ku.wa ostatni raz!
Na dole światełko, myślałem, że to imprezowicze.
Zbiegam na okablowaną drogę. Tu niespodzianka: rozbite butelki i widać wylaną zawartość. Ktoś poniósł stratę
Wiem, co mnie czeka, ale niesie mnie już bliskość mety i mam wszystko w dupie.
Wdrapuję się na kolejną górkę, za chwilę ten wkurzający zbieg. Bardzo uważam, mam nawet myśli, by go pokonać po staremu, łagodniej
Nie będę jednak miękiszonem. Daję radę, chyba Adam wyłączył elektromagnes. To ten kabel ciągnął do niego?
Biegnę w kierunku ostatnich gór.
Jedna pokonana, zbieg w dół i ukryty fotograf robi mi zdjęcie, jak podchodzę metodą "na Kiljana" na Sarnią Górę:
Koniec tych yebanych górek! Szutrówka i zbieg do mety.
Puszczam nogi luźno. Ten kilometr biegnę w okolicy tempa @4:50.
Od razu dam z całości najlepsze odcinki z Runalyze:
Obiegam polanę i wpadam na metę.
Ta pętla w 2:02.
Trochę straty przez początkową walkę z brzuchem.
Jest ognisko. Jak ja kocham to miejsce. Pisałem coś innego?
Wynik końcowy złapany przez "chip" 5:47:03
Załapałem się na dekorację najlepszej trójki:
Byłem przekonany, że Paweł był drugi.
Zmyliło mnie to, że kończąc trzecią pętlę, widziałem Arka, a nie Pawła.
Paweł ukończył zawody z czasem 5:44:29 i to o nim mi Adam zapewne mówił.
Paweł też powiedział, że widział mnie na wkurwigórce i to go zmotywowało, by docisnąć
Tzn. on wtedy nie wiedział, że to byłem ja, widział tylko czołówkę. Ja wtedy też widziałem światełko, ale bardziej pomyślałem, jak wspominałem, że to imprezowicze, bo przez długi czas na trasie nie widziałem, żadnych świateł.
Wyszło dobrze. Swoje założenia zrealizowałem w 100%.
Wcześniej treningowo, w krótkim czasie, dowalałem sobie górek.
Przyniosło to dobry efekt, ale też nie było lekkości.
W zeszłym, letnim sezonie, też biegłem na luzie i wtedy ukończyłem całość w 5:17:03. Wtedy trasa była około kilometra krótsza, mała różnica spowodowana wiatrołomami.
Forma jest słabsza, ale teraz w Lądku biegnę 68km, więc i tak mnie, to dobrze nastawia.
Relacja z zeszłego roku: viewtopic.php?f=27&t=60447&p=1080245#p1080245
Czułem się dobrze, od razu wypiłem piwko bezalkoholowe. Przebrałem się w cieplejsze ubrania i zjadłem ciepły posiłek, w oczekiwaniu na kolejnych naszych znajomych.
Paweł dowalił nieźle. Zrobił życiówkę na Parkrun a tydzień wcześniej u siebie przebiegł na zawodach 45 km
Przemek poprawił się też znacznie w stosunku do zeszłego roku.
Teraz ukończył zawody z czasem 6:21:45. Sławek miał czas 6:38:13.
Agnieszka na ostatniej pętli trochę zabłądziła i straciła kilka cennych minut.
Skończyła zawody z czasem 7:03:41 jako trzecia kobieta.
Monika bieg na dwóch pętlach również ukończyła jako trzecia kobieta i zgarnęła cenne nagrody, a najbardziej to cenne, kolejne doświadczenie
Agnieszka z Markiem ukończyli jedną pętlę, gdzie znacznie poprawili swoje czasy z edycji zimowej.
Zawody na Connect:
https://connect.garmin.com/modern/activity/16047116689
Dwa razy na punktach spędziłem mało czasu. Za każdym razem maks około minuty.
Organizatorzy jak zawsze spisali się na medal. Trasa oznakowana bardzo dobrze. Nocą widoczna (oczojebna) jeszcze lepiej niż za dnia.
Punkt odżywczy miał, to co trzeba. Na każdej pętli dobre słowa i wsparcie.
Na mecie dobre, swojskie jedzonko i kraftowe piwko.
Jak zwykle szkoda, że ciągle jest mało chętnych zmierzyć się z tym wyzwaniem.
Dzięki temu impreza ma mocno kameralną atmosferę, wręcz rodzinną
Szczerze zapraszam do udziału w kolejnym sezonie.
Dziś czuję się mięśniowo dobrze. Rano zrobiłem 6,8 km biegu regeneracyjnego.
O to chodziło, by się nie wykluczyć z treningów.
Jedyny minus, to mam bardziej zawalone zatoki
Edit:
Fotki od naszych fotografów:
https://www.facebook.com/profile.php?id=100080331086045
https://www.facebook.com/ErykWitekFotografia
Wstęp:
W piątek wieczorem zrobiłem ćwiczenia, wykąpałem się i miałem zamiar odpoczywać i zbierać siły.
Okazało się, że Agnieszka z Pawłem dotarli już do Szczecina.
Szybka akcja, ubrałem się i poszedłem na spotkanie.
Wspólnie trochę pochodziliśmy, oni zjedli też posiłek.
Pociąg Sławka miał opóźnienie, więc Sławka z nami nie było.
Umówiliśmy się, że w sobotę rano, zabiorę chętnych na Parkrun.
Chętni byli wszyscy, czyli Aga, Paweł i Sławek
Na miejscu był oczywiście Przemek z Moniką I Tomek.
Agnieszka, Przemek i ja biegliśmy całość spokojnie. Ledwo co sub30 zrobiłem
Paweł zaszalał i zrobił życiówkę 19:20
Odwiozłem ekipę pod hostel. Ponownie spotkaliśmy się około południa na kawie.
Start zawodów mieliśmy o 20:00, a wyjazd planowaliśmy o 18:30.
Było trochę czasu. Próbowałem się zdrzemnąć, ale leżałem tylko na czuwaniu i dałem sobie z tym spokój. Garmin jednak wykrył 12 min drzemki.
Na obiad zjadłem rosół z większą porcją makaronu, a później na szybszą kolację wpadła owsianka z malinową konfiturą.
Sprzęt:
Postawiłem na moje sprawdzone rozwiązania.
Ubiór: koszulka, spodenki, czapeczka z miękkim daszkiem (dobra pod czołówkę) i skarpetki od Attiq.
Bokserki Saxx Kinetic HD.
Buty: Topo Athletic Ultraventure 3.
Plecaczek biegowy Instinct Eklipse Trail Vest plus dwie softflaski 0,6 l, które zalałem rozpuszczonym Maurten drink mix 320.
Dodatkowo zabrałem: jedną saszetkę Maurten, dwa ich żele oraz owsiankę Lubella w tubce.
Mugga na komary, Otrivin na ratunek nosa i elektrolity HydroSalt.
Do auta wrzuciłem też kijki biegowe. Nie planowałem ich używać, ale w razie co wziąłem.
Przedstartowo:
Zgodnie z planem o 18:30 podjechałem pod hostel, gdzie zabierałem Sławka.
Agnieszka z Pawłem jechali swoim autem.
Na miejscu byli też już Agnieszka (siostra Pawła) z Markiem - oni biegli jedną pętlę - 16 km, ale pomimo późniejszego startu, jechali razem z nami.
Na Polanę Harcerską, gdzie się wszystko zaczynało i kręciło, dojechaliśmy około 19:00.
Odebraliśmy "pakiety startowe" - mocno słone, jak zawsze
Chętni kupowali jeszcze poyebane koszulki Attiq.
Tym razem kolega Bartek nie biegł PoYeba, ale również się pojawił, by się spotkać i pogadać.
Była szansa, że tym razem lina na trasie ocaleje (na jednej z wcześniejszych edycji, Bartek ją zerwał)
Przyjechali Przemek z Moniką. Przemek, jak zawsze, startował na 48 km a Monika na dwie pętle - 32 km. Był to jej debiut na takim dystansie.
Rany treningowe z obiegu pętli Poyeba już zaleczyła i była gotowa na nowe
Czas szybko zleciał.
Paweł oszczędzał siły:
Bo plan miał taki:
Krótka odprawa i wspólne zdjęcie niewielu śmiałków na 3 pętle.
Tym razem zmian na trasie nie było. Jedna zmiana "kosmetyczna" była w stosunku do edycji zimowej. Wróciło wściekłe zejście w okolicy drogi Moszczenica. Bardzo niedobre dla mojego kręgosłupa
Tu by się lina bardziej przydała.
Pogoda sprzyjała. Była po prostu zayebista. Do południa padało, ale w czasie zawodów nic. Temperatura w czasie startu 20 st. a o drugiej w nocy około 15-16 st.
Ruszyliśmy powoli do miejsca startu, jest ono z 200-300m dalej od mety.
Od jakiegoś czasu wyciągnąłem i powoli jadłem owsiankę Lubella.
Pętla #1:
Tak jak wcześniej pisałem, planowałem biec spokojnie, bez zajezdni, by się szybko zregenerować i nie wykluczyć z dalszych treningów.
Cel ustawiłem 6h, czyli 2h na pętlę:
Postanowiłem pilnować się też na odcinkach biegowych, nie dociskać tam.
Ruszyliśmy.
Początek szutrem kilometr pod górę. Obstawialiśmy tyły.
Spokojnie, o czymś rozmawialiśmy.
Sławek od razu był w czołówce
Przemek początkowo też się nas trzymał, ale chyba stwierdził, że zamulamy i przyśpieszył.
Z Agnieszką i Pawłem zamykaliśmy stawkę.
Zaczął się dłuższy odcinek biegowy, w końcówce trochę błotnisty.
Jeszcze biegliśmy razem z Agą i Pawłem.
Początek, więc w zasięgu wzroku byli też inni biegacze.
Po chwili zaczęło się krótkie pierwsze podejście, by oczywiście za chwilę z tej górki zbiec i ponownie na nią podejść
Później był prawie kilometrowy odcinek, gdzie można było cisnąć. Odcinkami trzeba było tylko omijać błotko.
Jednak zgodnie z założeniami biegłem spokojnie.
Na końcu ostra nawrotka i tak samo długi podbieg zboczami górek w stronę czarnego szlaku.
Ten odcinek był najbardziej błotnisty. Z każdą pętlą coraz bardziej.
Nie było dramatu, ale wymagał miejscami większej uwagi i zwolnienia.
Odcinek czarnego szlaku lekko falował. W zasięgu wzroku miałem Sławka i Monikę w spódniczce.
Czarny szlak łączył się z niebieskim. Trzeba tu było uważać na sporą ilość korzeni w okolicy Głazu Grońskiego.
Na jednej z edycji się tu wyłożyłem.
Później był jeden z lepszych odcinków zbiegowych.
Nie przyśpieszałem za bardzo, ale też nie starałem się tu na siłę zamulać.
Po prostu nogi puściłem luźno.
Po chwili dogoniłem Sławka i Monikę.
Dalej biegłem i rozmawiałem ze Sławkiem.
Podchodząc pod górę, gdzie była lina, na szczycie widziałem Przemka i jeszcze jednego zawodnika.
Za nami był Paweł.
(zapocona przednia kamera).
Skandal! Okazało się, że organizatorzy nie przytwierdzili tym razem liny, do najbardziej ujowego drzewa w puszczy
Trudno
Zaczęliśmy schodzić z górki. Lina tu się przydaje, ale latem nie jest aż tak niezbędna
Tu Paweł nas wyprzedził i tyle go widziałem
Powiedziałem Sławkowi, by biegł na spokojne swoje, nie patrzył na nikogo innego.
Biegliśmy dalej Chojnowską Drogą, z której odbijało się po około 600m w lewo, w kierunku Wzgórza Jelonek.
Sławek został już za mną.
Teraz było trochę podchodzenia i później bieg pofalowanymi połoninkami w kierunku Bukowca.
Miałem lapy co 5km i tu odpikał dziesiąty kilometr.
Trasę i tak znam na pamięć i w każdym miejscu jestem w stanie powiedzieć bez patrzenia na zegarek, jaki pokonałem dystans
Traka też nie wczytuję.
Wspomnę, że ta pętla przypadała jeszcze za dnia. Słonko powoli zachodziło.
Nieśmiało, miejscami przebijało się pomiędzy drzewami.
Puszcza mieniła się kolorami.
Kończyła się "łatwiejsza" część trasy
W okolicy Bukowca, skręt w lewo, tu ponownie trafiamy na czarny szlak.
Zbieg w dół, podejście i bieg górą w kierunku "wkurwigórki".
Oczywiści jeszcze zejście w dół z tych górek. Tu zimą na jednej z pętli jebłem i leciałem zboczem w dół.
Skręt w prawo i jest wkurwigórka. Tym razem, z jej drugiej strony, była impreza, połączona z grilowaniem.
Nie dość, że podejście wkur.wia, to jeszcze dymem wali
Na foto to miejsce, zrobione wcześniej w czasie biegu z Przemkiem:
Dobra, pierwszy raz mam ją zaliczoną. Zbieg w dół, tu więcej dymu, bo obok wspomniana impreza.
Na dole jakiś kabel. Trzeba uważać. Zastanawiam się, czy to jakieś wojskowe ćwiczenia i "pekaelkę" rozciągnęli?
Dopóki nie opuszczę Drogi Dolinnej, to widzę ten kabel.
Za chwilę skręt w prawo i w lewo wspinanie pod górki.
Jak wcześniej pisałem, ta część trasy daje popalić, ale to jeszcze nie koniec.
Wdrapałem się na górę, kawałek górą i wspomniane, ostre zejście - zmieniony lekko odcinek, tzn. przywrócony, do tego co było, ale mocno wkurwiający.
Trafisz jakiś patyk pod butem lub szyszunię i lecisz w uj. Na szczęście błota teraz tu nie było
Udało się zejść drobnymi kroczkami bez wywrotki.
Zejść to mało powiedziane. Częściowo złapałem przeciążenie chyba z 10G, ale hydraulika wytrzymała.
Kręgosłup zdecydowanie powiedział "pier.l się"
Adam (współorganizator) ma szczęście, że go wtedy tu nie było, ale i tak mu powiedziałem co o nim myślę
Teraz odcinek niezbyt równy, ale lekko w dół.
Blisko do końca pętli, jednak zostały dwie ciężkie górki - rozbite na dwa podejście na Sarnią Górę.
Kiedyś było tylko jedno, bezpośrednie podejście, ale ktoś poyebany wymyślił sobie, że będzie mocne podejście, zbieg w dół i ostatni wpier.dol, czyli wdrapywanie się na szutrówkę.
Pierwsza pętla, to moje myśli są jeszcze w miarę przyzwoite.
Chyba gdzieś tu zacząłem doganiać jednego z biegaczy:
(foto z ostatniej pętli)
Uff. W końcu szutrówka i kilometrowy zbieg "do bazy".
O dziwo nikogo wracającego na kolejną pętlę nie spotkałem na tym zbiegu.
Cisza i spokój.
Na dole jeszcze trzeba obiec Polanę Harcerską, pętla około 400m, dołożona w którejś z edycji, z małym podbiegiem na początku i pod sam jej koniec, tuż przed metą. Tu też trzeba uważać na wystające korzenie.
"Pani Lotny Chip" zapisuje mi czas 1:47.
Trochę szybciej niż planowałem, ale ta pętla jest krótsza - przesunięte miejsce startu, nie obejmuje punktu żywieniowego, no i jest pierwsza.
Na punkcie spotkałem Przemka, ale za chwilę uciekł
Tu wideo, ja w samej jego końcówce:
https://www.facebook.com/10006805821079 ... 6018206277
Jest też tu Paweł - po minucie nagrania.
Na punkcie uzupełniłem płyny. Maurten już sobie wcześniej wsypałem w jedną z softlasek. Zalałem ją wodą. W drugą zrobiłem miks coli i wody.
Tu był mały błąd. Poprosiłem Adama, by mi nalał coli i nie zwróciłem uwagi, ale wlał mi jakąś Kofola. Poznałem dopiero po smaku w czasie biegu, że to coś innego.
Wziąłem kilka kawałków arbuza i ruszyłem w drogę, w myśl zasady, że lepiej iść i jeść, niż stać na punkcie i tracić czas.
Łyknąłem też HydroSalt. W czasie biegu zapomniałem.
Na głowę założyłem czołówkę.
Pętla #2:
Dłużej opisałem pętlę pierwszą, teraz będzie już krócej.
Zbliżała się godzina 22.00, więc za chwilę startowali zawodnicy na jedną pętlę.
Fotek nie robiłem.
Szutrem biegłem jeszcze bez zapalonej czołówki.
Tu mijałem się ze Sławkiem, później z Agnieszką.
Na górze wbiegałem już w las i zapaliłem światełko.
Zaliczyłem pierwszą jedynkę, sporo piłem i już było ciśnienie na pęcherz.
Ta pętla nie jest łatwa dla głowy. Ostatnia wiadomo, że jest najtrudniejsza, ale psychicznie już wiesz, że wszystko, to co biegniesz, to już "nigdy więcej".
Robiłem po prostu swoje. Biegłem, gdzie trzeba, to podchodziłem. Piłem systematycznie i zorientowałem się, że mam jakąś "dziwną colę".
Postanowiłem zostawić ją na koniec i pić tylko Maurten.
Teraz już było bardziej ślisko na błotku.
Drugi raz Głaz Grońskiego i zrobiony półmaraton. Jeszcze 3 km i będzie połowa zawodów.
Gdzieś tu minęło mnie kilku zawodników z jednej pętli, ale tylko ze 3-4 osoby.
Górka z liną poszła szybko.
Ciągle biegłem sam.
Kolejny raz podejście przy Wzgórzu Jelonek. Tam na połoninkach zacząłem zbliżać się do jakiegoś zawodnika.
Okazało się, że był to Przemek. Zegarek odpikał piąty lap, czyli dogoniłem go na 25 km.
Zwolnił, ale nie wyglądał źle. Pierwszy raz był też tak długo przede mną.
Chwila pogaduch i biegłem dalej sam.
Od jakiegoś czasu już mnie dopadła moja przypadłość z plecami. Tu chwilowo też mnie jebło. Technikę postępowania miałem już opanowaną z B7S: stopklatka, odpuszcza, garbik i napieramy.
Okolice Bukowca, skręt w lewo, zbieg w dół i tu na podejściu dogoniłem kolejnego zawodnika Sławka - wterana Poyeba, jak i my
Napierał, pomagając sobie kijami.
Ja swoich nie wyciągnąłem z auta i postanowiłem do końca ich nie brać.
Po chwili już ponownie byłem przy wkurwigórce.
Impreza już rozkręcona na całego. Dymu jeszcze więcej.
W głowie szukam myśli, które ukoją te pieprzone podejścia, ale czemu wpadają mi tylko same przekleństwa? Nie wiem
Dobra jest kabel. Wiem, że to nie zwidy. Był i poprzednio.
Blisko do bazy, ale trzeba przetrwać jeszcze najtrudniejsze miejsca.
Wspinanie, trochę oddechu i to cholerne zejście.
No jak mnie tu zassało. Tam na dole chyba zakopali jakiś elektromagnes.
Adam to uj, wszystko możliwe
Hamulce wytrzymały, ale połowę leciałem z nadświetlną. Bańka warp nie pekła.
Lecę w dół, już nie patrzę, że tam miejscami jest błoto.
Teraz K2 później Everest - odcieło mi tlen, ale jest szutrówka.
Od jakiegoś czasu piję tę lewoskrętną colę. Na górze wyssałem z softflaski nawet powietrze.
Zaczynam zbieg do bazy i spotykam Monikę, żonę Przemka. Leci na swoją drugą pętlę. Jest pod górę, a ona biegnie. Jestem pod wrażeniem.
(foto z jej pierwszej pętli)
Dodaję jej otuchy, choć nie wiem, co usłyszała
Gdzieś w połowie odcinka spotykam biegnącego już trzecią pętlę Arka - poznaję po brodzie oświetlonej czołówką
Obiegam polanę.
Czas pętli 1:57.
Jest dobrze.
Ja ledwo żyję, a tu przy ognisku sobie imprezują.
Nienawidzę tego miejsca
Nie chcę na to patrzeć, trzeba tankować i spierd.lać.
Uzupełniam picie. Teraz już uważam, by nalać sobie oryginalnej coli.
Mieszam ją w połowie z wodą. Drugą zalewam samą wodą. Już nie rozrabiam proszku. Stwierdziłem, że w razie co mam dwa żele, ale zakładam, że cola wystarczy.
Adam mówi, że jestem czwarty, a trzeci niedawno wybiegł i mam gonić.
Powiedziałem, że biegnę swoje, nie taki mam plan. Pomyślałem, że mówi o Arku, którego mijałem. Między nami był jednak już z dobry kilometr różnicy.
Biorę ponownie kilka kawałków arbuza, do kieszeni schowałem też jedną krówkę (później o niej zapomniałem) i ruszam na ostatnią pętlę.
Pętla #3:
Zjadam arbuzy i staram się biec pod górę. Nagle zaczyna mnie mega boleć brzuch.
Przed zawodami łyknąłem No-spę. Przestała działać? Przypomniałem sobie o tej Kofoli. Zapewne to jest przyczyną problemów.
Zwalniam, ale staram się truchtać. W połowie spotykam Przemka, gdzieś z 400-500m za nim Sławka, który krzyczy bym jego rzeczy z auta, oddał znajomym.
Odpowiadam, że niech się nie martwi, bo będę czekał.
Na górze tak mi spina brzuch, że muszę chwilę przejść do marszu.
Trochę podobna sytuacja jak była w Dębnie.
Zauważyłem, że softflaska z colą napuchła jak Barbapapa. Za dużo gazu, upuszczam.
Zaczynam zbiegać. Brzuch za bardzo nie pozwala. No masakra.
Nie chce mi się za bardzo sikać, ale postanawiam maksymalnie zluzować pęcherz. Wyciskam, to co się da.
Rozwiązuję też całkowicie sznurek w spodenkach Attiq i je wraz z Saxx wywijam częściowo na lewą stronę i opuszczam, by mieć jak najmniejszy nacisk na brzuch.
Na szczęście tym razem pasa nie zabrałem.
Przypomniało mi się, że mam nagazowaną Colę. Wypijam od razu z połowę.
Może pomoże, albo mnie całkiem poskłada.
Zaczynam biec.
Trochę to trwało, ale z każdym kilometrem, z brzuchem było lepiej.
Trzeci już raz dobiegam do Głazu Grońskiego. Jest chyba około 1 w nocy, a na głazie siedzi jakiś gość i jara jointa.
W ręku trzyma telefon i dziwnie go obraca. Chyba ogląda Avatara w 3D
Nie wiem już, czy ze mną jest tak źle, czy to realne?
Przed trawiastą polaną przecinają mi trasę dziki. Trochę się wystraszyłem, ale przebiegły bez zatrzymywania się i na szczęście zauważyłem je z wyprzedzeniem, więc serce wytrzymało
Zajmuję głowę różnymi myślami. Zastanawiam się kiedy dogonię Monikę.
Miała z 2 km przewagi, ale jeszcze takiego dystansu i tym bardziej na takiej trasie nigdy nie pokonała.
Dogoniłem ją przy podejściu na górkę z liną. Będąc za nią, krzyczę, ale nie odpowiada.
Chwilowo zwątpiłem, czy to ona. Mogłem dogonić inną zawodniczkę.
Jednak po chwili się odwraca i odpowiada.
Trochę słów dla otuchy. Da radę, zostało jej i mi, już tylko 8 km.
Najbardziej poyebane, ale też ostatnie
Zbiegam szybko po linie, Monika zostaje sama.
Po chwili górki i połoninki.
Przez las, w stronę Bukowca przebija się wielki księżyc (pełnia, albo prawie pełnia).
Jest niesamowicie pięknie.
W świetle czołówki biegnie przede mną myszka.
Łapię jakieś flow, zwracam uwagę na przyrodę. Cisza i spokój.
Zbliżam się ostatni raz do wkurwigórki, ale już nie czuję dymu i nie słyszę hałasu.
Wdrapuję się tam ostatni raz, ciężko ale to ku.wa ostatni raz!
Na dole światełko, myślałem, że to imprezowicze.
Zbiegam na okablowaną drogę. Tu niespodzianka: rozbite butelki i widać wylaną zawartość. Ktoś poniósł stratę
Wiem, co mnie czeka, ale niesie mnie już bliskość mety i mam wszystko w dupie.
Wdrapuję się na kolejną górkę, za chwilę ten wkurzający zbieg. Bardzo uważam, mam nawet myśli, by go pokonać po staremu, łagodniej
Nie będę jednak miękiszonem. Daję radę, chyba Adam wyłączył elektromagnes. To ten kabel ciągnął do niego?
Biegnę w kierunku ostatnich gór.
Jedna pokonana, zbieg w dół i ukryty fotograf robi mi zdjęcie, jak podchodzę metodą "na Kiljana" na Sarnią Górę:
Koniec tych yebanych górek! Szutrówka i zbieg do mety.
Puszczam nogi luźno. Ten kilometr biegnę w okolicy tempa @4:50.
Od razu dam z całości najlepsze odcinki z Runalyze:
Obiegam polanę i wpadam na metę.
Ta pętla w 2:02.
Trochę straty przez początkową walkę z brzuchem.
Jest ognisko. Jak ja kocham to miejsce. Pisałem coś innego?
Wynik końcowy złapany przez "chip" 5:47:03
Załapałem się na dekorację najlepszej trójki:
Byłem przekonany, że Paweł był drugi.
Zmyliło mnie to, że kończąc trzecią pętlę, widziałem Arka, a nie Pawła.
Paweł ukończył zawody z czasem 5:44:29 i to o nim mi Adam zapewne mówił.
Paweł też powiedział, że widział mnie na wkurwigórce i to go zmotywowało, by docisnąć
Tzn. on wtedy nie wiedział, że to byłem ja, widział tylko czołówkę. Ja wtedy też widziałem światełko, ale bardziej pomyślałem, jak wspominałem, że to imprezowicze, bo przez długi czas na trasie nie widziałem, żadnych świateł.
Wyszło dobrze. Swoje założenia zrealizowałem w 100%.
Wcześniej treningowo, w krótkim czasie, dowalałem sobie górek.
Przyniosło to dobry efekt, ale też nie było lekkości.
W zeszłym, letnim sezonie, też biegłem na luzie i wtedy ukończyłem całość w 5:17:03. Wtedy trasa była około kilometra krótsza, mała różnica spowodowana wiatrołomami.
Forma jest słabsza, ale teraz w Lądku biegnę 68km, więc i tak mnie, to dobrze nastawia.
Relacja z zeszłego roku: viewtopic.php?f=27&t=60447&p=1080245#p1080245
Czułem się dobrze, od razu wypiłem piwko bezalkoholowe. Przebrałem się w cieplejsze ubrania i zjadłem ciepły posiłek, w oczekiwaniu na kolejnych naszych znajomych.
Paweł dowalił nieźle. Zrobił życiówkę na Parkrun a tydzień wcześniej u siebie przebiegł na zawodach 45 km
Przemek poprawił się też znacznie w stosunku do zeszłego roku.
Teraz ukończył zawody z czasem 6:21:45. Sławek miał czas 6:38:13.
Agnieszka na ostatniej pętli trochę zabłądziła i straciła kilka cennych minut.
Skończyła zawody z czasem 7:03:41 jako trzecia kobieta.
Monika bieg na dwóch pętlach również ukończyła jako trzecia kobieta i zgarnęła cenne nagrody, a najbardziej to cenne, kolejne doświadczenie
Agnieszka z Markiem ukończyli jedną pętlę, gdzie znacznie poprawili swoje czasy z edycji zimowej.
Zawody na Connect:
https://connect.garmin.com/modern/activity/16047116689
Dwa razy na punktach spędziłem mało czasu. Za każdym razem maks około minuty.
Organizatorzy jak zawsze spisali się na medal. Trasa oznakowana bardzo dobrze. Nocą widoczna (oczojebna) jeszcze lepiej niż za dnia.
Punkt odżywczy miał, to co trzeba. Na każdej pętli dobre słowa i wsparcie.
Na mecie dobre, swojskie jedzonko i kraftowe piwko.
Jak zwykle szkoda, że ciągle jest mało chętnych zmierzyć się z tym wyzwaniem.
Dzięki temu impreza ma mocno kameralną atmosferę, wręcz rodzinną
Szczerze zapraszam do udziału w kolejnym sezonie.
Dziś czuję się mięśniowo dobrze. Rano zrobiłem 6,8 km biegu regeneracyjnego.
O to chodziło, by się nie wykluczyć z treningów.
Jedyny minus, to mam bardziej zawalone zatoki
Edit:
Fotki od naszych fotografów:
https://www.facebook.com/profile.php?id=100080331086045
https://www.facebook.com/ErykWitekFotografia
Mój Blog "Luźne wpisy"
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
- keiw
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 9043
- Rejestracja: 12 paź 2014, 14:32
- Lokalizacja: Szczecin
Niestety, ale po PoYebie problem z zatokami się spotęgował.
Kolejny raz musiałem iść do lekarza.
Dostałem ponownie antybiotyk, tym razem aż na 2 tygodnie i to 3x dziennie.
Lekarka uprzedziła mnie, że będę miał perturbacje jelitowo-żołądkowe.
Uzgodniłem z nią, że będę mógł biegać, ale oczywiście wiedziałem, że będzie słabo. Miałem obserwować jak będzie reagował organizm i się dostosowywać.
Oprócz antybiotyku rozwalał mnie też Respero Myrtol.
Czułem się po tym, jakbym zjadał mydło, które mi chciało wyjść z powrotem.
Krople do nosa są sterydowe i nie przeczyszczały nosa, ale wpływały na gojenie ran i polipów. Z czasem je doceniłem.
2 lipca, jeszcze zanim przyjąłem pierwszy antybiotyk, to wspólnie z Tomkiem [mention]elektrod[/mention] zrobiłem ostatni akcent na stadionie:
9x500m @3:50 na przerwach 2min:
Na szczęście zacząłem już fazę taperingu. Wystarczyło zwolnić i już zmniejszać kilometraż. Postanowiłem jednak nie odpuszczać górek i co się da, to robić na takim terenie.
3 lipca pojechałem do Puszczy Bukowej i zrobiłem pętelkę PoYeba, ale w odwrotnym kierunku.
Po burzach na trasie było sporo wiatrołomów:
Biegło się jeszcze dobrze, bo antybiotyk dopiero co zacząłem przyjmować.
6 lipca w sobotę na początek spokojnie przebiegłem Parkrun, wraz z obiegiem trasy, zrobiony wspólnie z Tomkiem, wpadło ~8,6km.
Bezpośrednio po tym wziąłem udział w biegu charytatywnym "Mam Marzenie 10. RAZ 25h RUN", gdzie przebiegłem ~30,6km.
Biegło się już kiepsko, antybiotyki swoje robiły
To był już ostatni long.
Kolejne dni to kilka BS, które starałem się biegać w największym upale.
Szło to bardzo topornie.
W brzuchu działy się rewolucje
10 lipca, w środę, ponownie wybrałem się do puszczy, by przebiec pętelkę PoYeba.
Pokonała mnie jednak temperatura, zdrowie i błędy: nie zabrałem Muggi i nic do zjedzenia. Zrobiłem około 11 km z pętli PoYeba. Temperatura rosła z każdą minutą. Było gorąco, a ja zacząłem dostawać dreszcze. Odpuściłem najgorsze górki i zacząłem biec w kierunku Polany Harcerskiej. Chciałem już iść, ale byłbym zasymilowany przez las. Atakowało mnie tam wszystko, a pot lał się litrami. Ze sobą miałem tylko 0,6 l wody. Tak się nagrzała, że ciężko to było pić. W końcówce zmusiłem się, by dokręcić czternasty kilometr.
W sobotę 13 lipca pobiegłem na Parkrun z domu, by zrobić dłuższy BS.
O dziwo biegło mi się całkiem dobrze, choć dzień wcześniej było bardzo słabo.
W niedzielę przyjmowałem ostatni antybiotyk.
Czułem się już okropnie. Dodatkowo zacząłem mieć straszne bóle głowy i problemy skórne: jakieś wysypki, pełno syfków, jak u dojrzewającego nastolatka
Do Lądka miałem zaplanowany wyjazd w środę. Sławek napisał mi, że chce pojechać dzień szybciej: we wtorek.
Nie zareagowałem na tę informację, chyba przez samopoczucie.
Noc z niedzieli na poniedziałek była ciężka.
Czułem, jak mi pęka głowa. Sen był przerywany, w końcu o 4 rano przyjąłem pierwszą tabletkę na ból głowy.
Nie mogłem ponownie zasnąć i wtedy zacząłem myśleć o tym co powiedział Sławek. Stwierdziłem, że może też bym przyjechał we wtorek.
Miałbym więcej czasu, by odpocząć po podróży?
Ponownie zasnąłem, ale niestety, jak się obudziłem, to głowa napieprzała nadal. Musiałem łyknąć kolejną tabletkę.
Powiedziałem Sławkowi, że też będę we wtorek, jak się nic nie zmieni.
W poniedziałek miałem jeszcze wizytę lekarską i u mojej fizjo.
Leki trochę pomogły, ale niestety potrafiło mnie nadal przytykać.
Lekarka powiedziała, że na razie nic nie zmieniamy, bo antybiotyki jeszcze będą swoje robiły przez kolejne 3-4 tygodnie.
Po wizycie lekarskiej zrobiłem krótki bieg z ośmioma przebieżkami:
Tablety już działały, ale czułem się bardzo źle.
Na zachętę dostałem 45h regeneracji
To już była końcówka krótkiej drogi treningowej pod ultra.
Na środę, już w Lądku, planowałem jeszcze jeden bieg regeneracyjny.
Każdego roku mam nadzieję, że kolejnym razem będzie lepiej. Jednak ciągle jest pod górę. Zawsze są jakieś perturbacje. Młodszym się już niestety nie jest.
Przestałem już liczyć, że za rok zmieni się coś na lepsze
Na szczęście do tej pory jakoś to mnie nie zniechęcało, wręcz przeciwnie.
Starałem się wpasować w sytuację, dostosować swoje treningi i robić co się da.
Jakiś czas temu, w wątku F7 była dyskusja o wskaźnikach Garmina "Ocena wytrzymałości" i "Ocena formy na podbiegach".
[mention]duzymis2[/mention] stwierdził, że te wskaźniki nie są nic warte.
Ja się z tym zupełnie nie zgadzam:
viewtopic.php?f=75&t=62248&p=1090544&hi ... a#p1090544
Rok temu przed ultra, jak i teraz robiłem wszystko, by budować wytrzymałość i formę na podbiegach.
Tu moje bieżące wykresy:
Czułem, że robię w tym kierunku dobrą robotę i te wykresy to też potwierdzały.
Rok temu, przed 240km, miałem te wskaźniki jeszcze wyżej i wynik na mecie potwierdził, że dobrze prowadziłem swoje treningi. Nie klepałem pustych kilometrów. Teraz zasadniczo było podobnie, choć zdrowie na mniej pozwalało.
W poniedziałek wieczorem jeszcze zaliczyłem fizjoterapię. Czułem, że jestem pospinany. Przez zawirowania z jelitami po antybiotyku oraz bóle głowy, nie mogłem porządnie robić ćwiczeń i rolowania.
Fizjo co mogła, to ogarnęła.
Do Lądka postanowiłem zabrać matę do ćwiczeń, twardy roller, masażer grzybek i mały pistolet do masażu. Oczywiście w razie "W", co okazało się słuszną decyzją.
We wtorek nastawiłem budzik na 5 rano. Chciałem się szybko ogarnąć i ruszyć w trasę. Niestety, powtórzyła się sytuacja z bólem głowy. Ponownie gdzieś o 4 rano musiałem łyknąć Saridon.
Wyłączyłem budzik, bo w tym stanie i tak bym nie dał rady jechać.
Starałem się zasnąć. Z godzinę walczyłem, ale w końcu się udało.
Wstałem rozbity, ale tym razem jedna tabletka zadziałała.
Około 10.00 ruszyłem w trasę.
Do Lądka dotarłem prawie równo ze Sławkiem, trochę przed 16.00.
Zabrałem Sławka z przystanku PKS, zrobiliśmy zakupy, pojechaliśmy do willi, gdzie mieliśmy noclegi. Wypakowaliśmy rzeczy i poszliśmy przejść się na Trojak.
Wpadło 11km wędrówki.
Od razu wspomnę, że przez cały pobyt w Lądku, w końcu się nie oszczędzałem.
Zawsze starałem się przed ultra maksymalnie odpoczywać i nie dokładać zbędnych kilometrów.
Tym razem było inaczej. Wiedziałem, że dystans jest krótszy (70km), był zwiększony limit do 15h, a mi na niczym szczególnym nie zależało.
Każdego dnia na Ziemi Kłodzkiej robiłem sporo kilometrów, po 20-30 tys kroków na dzień.
We wtorek i jeszcze w środę, w Lądku był spokój. Lubię taką ciszę.
Można naprawdę odpocząć.
W środę rano wyszedłem, by zrobić ostatni, krótki bieg regeneracyjny. Planowałem 6-7 km.
Zacząłem truchtać i poczułem ból w lewym kolanie - to moje problematyczne, które tejpowałem. Początek był lekko z górki i niestety po kostce brukowej.
Zatrzymałem się. Postanowiłem zejść na dół i zobaczyć jak będzie po płaskim i w miarę po miękkim. Niestety kolano bolało też podczas schodzenia. Na płaskim było tak samo. Zatrzymałem i usunąłem ten trening w zegarku.
Od razu wysłałem wiadomość do mojej fizjo z opisem sytuacji.
Na szczęście odpisała mi szybko, co mam robić wykorzystując sprzęt, który ze sobą zabrałem.
Miałem rolować określone partie mięśni, ale nie tylko wzdłuż, tak by skręcać tkanki na rolce i dociskać punkty spustowe. Fizjo napisała, że to jeszcze może mnie trzymać po wczorajszej jej intensywnej pracy manualnej, bo wizytę miałem późno: 21.00-22.00.
Po południu miałem zrobić kontrolny bieg, w tym ze zbiegiem i zdać raport.
Do piątku włącznie, każdego dnia porządnie robiłem, to co miałem zalecone.
Około południa pojechaliśmy na pstrąga do Goszowa.
Tam już zrobiłem kontrolny zbieg po miękkiej łące. Kolano było niezbyt pewne, część zapewne siedziała w głowie, ale na szczęście nie było bólu.
Po południu na miejscu była już większość z naszej ekipy.
Około 18.00 wybrałem się na wspólny bieg wraz z Agnieszką.
Początek, w większości po twardym przeszliśmy i zaczęliśmy biec dopiero w lesie.
3 km pod górę w stronę Trojaka, cały czas łagodny podbieg. Powrót tą samą trasą, ale też biegliśmy odcinek, który początkowo przeszliśmy.
Test kolana wypadł dość pozytywnie. Dało się biec, ale w głowie był niepokój i spięcie. Agnieszka stwierdziła, że widać, jak uciekam z lewej nogi.
W tym roku pakiety dla startujących na 240 i 130 km w końcu można było odebrać już w środę.
Okazało się, że ja bez problemu mogłem swój odebrać w czwartek.
Byłem około południa i nie było w ogóle kolejki. Teraz to dobrze rozwiązano.
Były lata, gdzie za pakietem staliśmy z godzinę, albo i dwie.
O godzinie 15.00 startowali Agnieszka z Pawłem na 130 km i Sławek na 240 km.
Poszliśmy na start biegu.
I poszły pierwsze konie.
Z jednej strony cieszyłem się, że nie biegnę z nimi, ale w sercu coś lekko ściskało, że mnie tam nie ma. Trudno to opisać
Wyliczyliśmy, że około 20-21:00 nasi powinni być na Przełęczy Płoszczyna.
Postanowiłem pojechać wraz z Andrzejem, który supportował Sławka.
Byliśmy tam około 19:30. Wiedziałem, że mamy jeszcze zapas czau, więc postanowiłem iść trasą biegu, aż spotkam Sławka.
Przeszedłem tak, pod górę, około 2,5 km aż go dostrzegłem.
W dół już truchtałem razem z nim, prowadząc rozmowę motywacyjną
Na przełęczy Sławek dość szybko się ogarnął i ruszył dalej w trasę.
Po chwili pojawił się też Paweł:
Trochę później wpadła na punkt Aga:
Niestety, narzekała już na ból w kolanie.
Wszyscy ruszyli dalej w trasę, a my wróciliśmy do Lądka.
W nocy starałem wyspać się, bo kolejna miała już być zarwana.
Niestety nie szło to zbyt dobrze. Głowa trochę odpuściła, ale miałem ciągle problemy z brzuchem.
Co chwilę mnie ganiało na kibelek. Nie chciałem jeszcze brać na to tabletek, by sobie nie narobić kolejnych kłopotów.
W piątek pojechaliśmy do Kudowy, celem wsparcia Sławka.
Tam też swój bieg KBL zaczynała nasza koleżanka Dana, a Paweł kończył ST130.
Aga niestety musiała w nocy zejść na przepaku, na prawie 70 km biegu, przez wspomniany ból w kolanie. Współczuję jej, bo domyślam się, co musiała w związku z tym przeżywać.
Zanim dojechaliśmy do Kudowy, to Paweł już skończył i odpoczywał, leżąc w cieniu na trawie.
Ja poszedłem zjeść w końcu jakiś makaron. Musiałem też skorzystać z WC, ech.
Zadzwoniłem do Sławka i okazało się, że jest ~5km od Kudowy.
Ponownie wyszedłem na spotkanie z nim.
Słońce w tym dniu chyba świeciło najmocniej.
Sławek był bardzo zmęczony, ale ruszył w dalszą trasę.
O godzinie 17.00 startowali zawodnicy KBL.
Spotkałem kolegę Macieja, a właściwie to on wypatrzył mnie.
Dana już w boksie startowym
I ruszyli, a my wróciliśmy do Lądka.
W czasie podróży autem czułem, jak ponownie kotłuje mi się w brzuchu.
Po dotarciu na miejsce łyknąłem już dwie tabletki Loperamidu.
Przygotowałem sobie wszystko na poranny start. Rano nie zamierzałem jeść.
Budzik nastawiłem na 2:40, start był o 4.00. Na miejsce startu miałem blisko.
Położyłem się spać po 22.00, ale nie mogłem zasnąć. Łyknąłem melatoninę 1%.
Z przerwami spałem około 3h. Obudziłem się przed 2 w nocy. Na miejscu był już Sławek, który niestety zszedł z trasy po ~160 km.
Trochę pogadaliśmy. I tak już nie mogłem spać.
Ponownie poczułem, że się w brzuchu robi burza. Musiałem lecieć do toalety. W sumie dobrze, że szybciej wstałem.
Przyszła Aga, która jechała do Bardo wspierać Danę. Powiedziała mi, że na start odprowadzi mnie Paweł.
Po akcji w WC łyknąłem jeszcze jeden Loperamid i No-spę Max.
Parametry w Connect miałem do dupy. Przewrotnie to teraz jej się trochę obawiałem
Spakowałem większą ilość papieru toaletowego, nawilżane chusteczki i kilka paczek zwykłych. Byłem gotów na sporą akcję
Zbliżała się moja godzina zero: 4 rano.
Kolejny raz musiałem iść do lekarza.
Dostałem ponownie antybiotyk, tym razem aż na 2 tygodnie i to 3x dziennie.
Lekarka uprzedziła mnie, że będę miał perturbacje jelitowo-żołądkowe.
Uzgodniłem z nią, że będę mógł biegać, ale oczywiście wiedziałem, że będzie słabo. Miałem obserwować jak będzie reagował organizm i się dostosowywać.
Oprócz antybiotyku rozwalał mnie też Respero Myrtol.
Czułem się po tym, jakbym zjadał mydło, które mi chciało wyjść z powrotem.
Krople do nosa są sterydowe i nie przeczyszczały nosa, ale wpływały na gojenie ran i polipów. Z czasem je doceniłem.
2 lipca, jeszcze zanim przyjąłem pierwszy antybiotyk, to wspólnie z Tomkiem [mention]elektrod[/mention] zrobiłem ostatni akcent na stadionie:
9x500m @3:50 na przerwach 2min:
Na szczęście zacząłem już fazę taperingu. Wystarczyło zwolnić i już zmniejszać kilometraż. Postanowiłem jednak nie odpuszczać górek i co się da, to robić na takim terenie.
3 lipca pojechałem do Puszczy Bukowej i zrobiłem pętelkę PoYeba, ale w odwrotnym kierunku.
Po burzach na trasie było sporo wiatrołomów:
Biegło się jeszcze dobrze, bo antybiotyk dopiero co zacząłem przyjmować.
6 lipca w sobotę na początek spokojnie przebiegłem Parkrun, wraz z obiegiem trasy, zrobiony wspólnie z Tomkiem, wpadło ~8,6km.
Bezpośrednio po tym wziąłem udział w biegu charytatywnym "Mam Marzenie 10. RAZ 25h RUN", gdzie przebiegłem ~30,6km.
Biegło się już kiepsko, antybiotyki swoje robiły
To był już ostatni long.
Kolejne dni to kilka BS, które starałem się biegać w największym upale.
Szło to bardzo topornie.
W brzuchu działy się rewolucje
10 lipca, w środę, ponownie wybrałem się do puszczy, by przebiec pętelkę PoYeba.
Pokonała mnie jednak temperatura, zdrowie i błędy: nie zabrałem Muggi i nic do zjedzenia. Zrobiłem około 11 km z pętli PoYeba. Temperatura rosła z każdą minutą. Było gorąco, a ja zacząłem dostawać dreszcze. Odpuściłem najgorsze górki i zacząłem biec w kierunku Polany Harcerskiej. Chciałem już iść, ale byłbym zasymilowany przez las. Atakowało mnie tam wszystko, a pot lał się litrami. Ze sobą miałem tylko 0,6 l wody. Tak się nagrzała, że ciężko to było pić. W końcówce zmusiłem się, by dokręcić czternasty kilometr.
W sobotę 13 lipca pobiegłem na Parkrun z domu, by zrobić dłuższy BS.
O dziwo biegło mi się całkiem dobrze, choć dzień wcześniej było bardzo słabo.
W niedzielę przyjmowałem ostatni antybiotyk.
Czułem się już okropnie. Dodatkowo zacząłem mieć straszne bóle głowy i problemy skórne: jakieś wysypki, pełno syfków, jak u dojrzewającego nastolatka
Do Lądka miałem zaplanowany wyjazd w środę. Sławek napisał mi, że chce pojechać dzień szybciej: we wtorek.
Nie zareagowałem na tę informację, chyba przez samopoczucie.
Noc z niedzieli na poniedziałek była ciężka.
Czułem, jak mi pęka głowa. Sen był przerywany, w końcu o 4 rano przyjąłem pierwszą tabletkę na ból głowy.
Nie mogłem ponownie zasnąć i wtedy zacząłem myśleć o tym co powiedział Sławek. Stwierdziłem, że może też bym przyjechał we wtorek.
Miałbym więcej czasu, by odpocząć po podróży?
Ponownie zasnąłem, ale niestety, jak się obudziłem, to głowa napieprzała nadal. Musiałem łyknąć kolejną tabletkę.
Powiedziałem Sławkowi, że też będę we wtorek, jak się nic nie zmieni.
W poniedziałek miałem jeszcze wizytę lekarską i u mojej fizjo.
Leki trochę pomogły, ale niestety potrafiło mnie nadal przytykać.
Lekarka powiedziała, że na razie nic nie zmieniamy, bo antybiotyki jeszcze będą swoje robiły przez kolejne 3-4 tygodnie.
Po wizycie lekarskiej zrobiłem krótki bieg z ośmioma przebieżkami:
Tablety już działały, ale czułem się bardzo źle.
Na zachętę dostałem 45h regeneracji
To już była końcówka krótkiej drogi treningowej pod ultra.
Na środę, już w Lądku, planowałem jeszcze jeden bieg regeneracyjny.
Każdego roku mam nadzieję, że kolejnym razem będzie lepiej. Jednak ciągle jest pod górę. Zawsze są jakieś perturbacje. Młodszym się już niestety nie jest.
Przestałem już liczyć, że za rok zmieni się coś na lepsze
Na szczęście do tej pory jakoś to mnie nie zniechęcało, wręcz przeciwnie.
Starałem się wpasować w sytuację, dostosować swoje treningi i robić co się da.
Jakiś czas temu, w wątku F7 była dyskusja o wskaźnikach Garmina "Ocena wytrzymałości" i "Ocena formy na podbiegach".
[mention]duzymis2[/mention] stwierdził, że te wskaźniki nie są nic warte.
Ja się z tym zupełnie nie zgadzam:
viewtopic.php?f=75&t=62248&p=1090544&hi ... a#p1090544
Rok temu przed ultra, jak i teraz robiłem wszystko, by budować wytrzymałość i formę na podbiegach.
Tu moje bieżące wykresy:
Czułem, że robię w tym kierunku dobrą robotę i te wykresy to też potwierdzały.
Rok temu, przed 240km, miałem te wskaźniki jeszcze wyżej i wynik na mecie potwierdził, że dobrze prowadziłem swoje treningi. Nie klepałem pustych kilometrów. Teraz zasadniczo było podobnie, choć zdrowie na mniej pozwalało.
W poniedziałek wieczorem jeszcze zaliczyłem fizjoterapię. Czułem, że jestem pospinany. Przez zawirowania z jelitami po antybiotyku oraz bóle głowy, nie mogłem porządnie robić ćwiczeń i rolowania.
Fizjo co mogła, to ogarnęła.
Do Lądka postanowiłem zabrać matę do ćwiczeń, twardy roller, masażer grzybek i mały pistolet do masażu. Oczywiście w razie "W", co okazało się słuszną decyzją.
We wtorek nastawiłem budzik na 5 rano. Chciałem się szybko ogarnąć i ruszyć w trasę. Niestety, powtórzyła się sytuacja z bólem głowy. Ponownie gdzieś o 4 rano musiałem łyknąć Saridon.
Wyłączyłem budzik, bo w tym stanie i tak bym nie dał rady jechać.
Starałem się zasnąć. Z godzinę walczyłem, ale w końcu się udało.
Wstałem rozbity, ale tym razem jedna tabletka zadziałała.
Około 10.00 ruszyłem w trasę.
Do Lądka dotarłem prawie równo ze Sławkiem, trochę przed 16.00.
Zabrałem Sławka z przystanku PKS, zrobiliśmy zakupy, pojechaliśmy do willi, gdzie mieliśmy noclegi. Wypakowaliśmy rzeczy i poszliśmy przejść się na Trojak.
Wpadło 11km wędrówki.
Od razu wspomnę, że przez cały pobyt w Lądku, w końcu się nie oszczędzałem.
Zawsze starałem się przed ultra maksymalnie odpoczywać i nie dokładać zbędnych kilometrów.
Tym razem było inaczej. Wiedziałem, że dystans jest krótszy (70km), był zwiększony limit do 15h, a mi na niczym szczególnym nie zależało.
Każdego dnia na Ziemi Kłodzkiej robiłem sporo kilometrów, po 20-30 tys kroków na dzień.
We wtorek i jeszcze w środę, w Lądku był spokój. Lubię taką ciszę.
Można naprawdę odpocząć.
W środę rano wyszedłem, by zrobić ostatni, krótki bieg regeneracyjny. Planowałem 6-7 km.
Zacząłem truchtać i poczułem ból w lewym kolanie - to moje problematyczne, które tejpowałem. Początek był lekko z górki i niestety po kostce brukowej.
Zatrzymałem się. Postanowiłem zejść na dół i zobaczyć jak będzie po płaskim i w miarę po miękkim. Niestety kolano bolało też podczas schodzenia. Na płaskim było tak samo. Zatrzymałem i usunąłem ten trening w zegarku.
Od razu wysłałem wiadomość do mojej fizjo z opisem sytuacji.
Na szczęście odpisała mi szybko, co mam robić wykorzystując sprzęt, który ze sobą zabrałem.
Miałem rolować określone partie mięśni, ale nie tylko wzdłuż, tak by skręcać tkanki na rolce i dociskać punkty spustowe. Fizjo napisała, że to jeszcze może mnie trzymać po wczorajszej jej intensywnej pracy manualnej, bo wizytę miałem późno: 21.00-22.00.
Po południu miałem zrobić kontrolny bieg, w tym ze zbiegiem i zdać raport.
Do piątku włącznie, każdego dnia porządnie robiłem, to co miałem zalecone.
Około południa pojechaliśmy na pstrąga do Goszowa.
Tam już zrobiłem kontrolny zbieg po miękkiej łące. Kolano było niezbyt pewne, część zapewne siedziała w głowie, ale na szczęście nie było bólu.
Po południu na miejscu była już większość z naszej ekipy.
Około 18.00 wybrałem się na wspólny bieg wraz z Agnieszką.
Początek, w większości po twardym przeszliśmy i zaczęliśmy biec dopiero w lesie.
3 km pod górę w stronę Trojaka, cały czas łagodny podbieg. Powrót tą samą trasą, ale też biegliśmy odcinek, który początkowo przeszliśmy.
Test kolana wypadł dość pozytywnie. Dało się biec, ale w głowie był niepokój i spięcie. Agnieszka stwierdziła, że widać, jak uciekam z lewej nogi.
W tym roku pakiety dla startujących na 240 i 130 km w końcu można było odebrać już w środę.
Okazało się, że ja bez problemu mogłem swój odebrać w czwartek.
Byłem około południa i nie było w ogóle kolejki. Teraz to dobrze rozwiązano.
Były lata, gdzie za pakietem staliśmy z godzinę, albo i dwie.
O godzinie 15.00 startowali Agnieszka z Pawłem na 130 km i Sławek na 240 km.
Poszliśmy na start biegu.
I poszły pierwsze konie.
Z jednej strony cieszyłem się, że nie biegnę z nimi, ale w sercu coś lekko ściskało, że mnie tam nie ma. Trudno to opisać
Wyliczyliśmy, że około 20-21:00 nasi powinni być na Przełęczy Płoszczyna.
Postanowiłem pojechać wraz z Andrzejem, który supportował Sławka.
Byliśmy tam około 19:30. Wiedziałem, że mamy jeszcze zapas czau, więc postanowiłem iść trasą biegu, aż spotkam Sławka.
Przeszedłem tak, pod górę, około 2,5 km aż go dostrzegłem.
W dół już truchtałem razem z nim, prowadząc rozmowę motywacyjną
Na przełęczy Sławek dość szybko się ogarnął i ruszył dalej w trasę.
Po chwili pojawił się też Paweł:
Trochę później wpadła na punkt Aga:
Niestety, narzekała już na ból w kolanie.
Wszyscy ruszyli dalej w trasę, a my wróciliśmy do Lądka.
W nocy starałem wyspać się, bo kolejna miała już być zarwana.
Niestety nie szło to zbyt dobrze. Głowa trochę odpuściła, ale miałem ciągle problemy z brzuchem.
Co chwilę mnie ganiało na kibelek. Nie chciałem jeszcze brać na to tabletek, by sobie nie narobić kolejnych kłopotów.
W piątek pojechaliśmy do Kudowy, celem wsparcia Sławka.
Tam też swój bieg KBL zaczynała nasza koleżanka Dana, a Paweł kończył ST130.
Aga niestety musiała w nocy zejść na przepaku, na prawie 70 km biegu, przez wspomniany ból w kolanie. Współczuję jej, bo domyślam się, co musiała w związku z tym przeżywać.
Zanim dojechaliśmy do Kudowy, to Paweł już skończył i odpoczywał, leżąc w cieniu na trawie.
Ja poszedłem zjeść w końcu jakiś makaron. Musiałem też skorzystać z WC, ech.
Zadzwoniłem do Sławka i okazało się, że jest ~5km od Kudowy.
Ponownie wyszedłem na spotkanie z nim.
Słońce w tym dniu chyba świeciło najmocniej.
Sławek był bardzo zmęczony, ale ruszył w dalszą trasę.
O godzinie 17.00 startowali zawodnicy KBL.
Spotkałem kolegę Macieja, a właściwie to on wypatrzył mnie.
Dana już w boksie startowym
I ruszyli, a my wróciliśmy do Lądka.
W czasie podróży autem czułem, jak ponownie kotłuje mi się w brzuchu.
Po dotarciu na miejsce łyknąłem już dwie tabletki Loperamidu.
Przygotowałem sobie wszystko na poranny start. Rano nie zamierzałem jeść.
Budzik nastawiłem na 2:40, start był o 4.00. Na miejsce startu miałem blisko.
Położyłem się spać po 22.00, ale nie mogłem zasnąć. Łyknąłem melatoninę 1%.
Z przerwami spałem około 3h. Obudziłem się przed 2 w nocy. Na miejscu był już Sławek, który niestety zszedł z trasy po ~160 km.
Trochę pogadaliśmy. I tak już nie mogłem spać.
Ponownie poczułem, że się w brzuchu robi burza. Musiałem lecieć do toalety. W sumie dobrze, że szybciej wstałem.
Przyszła Aga, która jechała do Bardo wspierać Danę. Powiedziała mi, że na start odprowadzi mnie Paweł.
Po akcji w WC łyknąłem jeszcze jeden Loperamid i No-spę Max.
Parametry w Connect miałem do dupy. Przewrotnie to teraz jej się trochę obawiałem
Spakowałem większą ilość papieru toaletowego, nawilżane chusteczki i kilka paczek zwykłych. Byłem gotów na sporą akcję
Zbliżała się moja godzina zero: 4 rano.
Mój Blog "Luźne wpisy"
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
- keiw
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 9043
- Rejestracja: 12 paź 2014, 14:32
- Lokalizacja: Szczecin
DFBG 2024 - UT 70 km
Trasa
Ultra zatoczyło u mnie koło.
Zacząłem swoją przygodę z ultra w 2018 r. właśnie od tej trasy.
Nałożyłem na siebie, dla porównania, trasę z 2018 r. i obecną:
https://www.mygpsfiles.com/app/#qfIJCyBu
Różnica dotyczy pierwszej części (pętli) biegu:
(pomarańczowy trak jest z 2018r.)
Inaczej wyglądał sam start (lepiej) oraz część trasy na Czernicę, zbieg z niej i wyjście z punktu odżywczego w Starym Gierałtowie.
Nie wiem kiedy to zmieniono.
Trasa w 2023 r. była taka sama jak obecnie.
W bieżącym roku, w końcu zmieniono nazwę biegu z "Ultra Trail 68" na "Ultra Trail 70" i lepiej opisano dystanse na punktach kontrolno-odżywczych.
Dodam, że ta trasa nigdy nie miała 68 km i zawsze były zarzuty, że punkty były źle opisane.
Część osób z końcówki przez to nie mieściła się nawet w limicie.
W 2018 r. Polar V800 zmierzył mi dystans 69,5km.
Teraz dodatkowo biegłem ze Stryd, który wychwyci każdą zmianę kierunku biegu, przemieszczanie się na punktach odżywczych, czy jakieś skoki w bok.
Opiszę to w dalszej części. Nadmienię tylko, że tym razem wyszło mi 71,3km, ale też raz z 200m pobiegłem jedną drogą nie tam gdzie trzeba
Technikalia
Nie będę się za bardzo rozpisywał.
Nałożyłem na siebie od lat sprawdzony zestaw.
Przewidując problemy z brzuchem, nie nakładałem pasa biegowego.
Kijki postanowiłem cały czas trzymać w ręku. Mam w plecaku biegowym kilka uchwytów na nie, ale za dużo z tym pieprzenia, a te pod spodem, gdzie można szybko włożyć kijki tak jak na pasie, są za wysoko i trącam je łokciami w czasie biegu.
Start był o 4 rano, zabrałem więc też czołówkę. Kilka osób tego nie zrobiło i leciało początkowo na cudzym świetle.
Mnie to nie przeszkadzało, ich zęby.
Dwie softflaski 0,6l zalałem Maurten i jedną 0,5l z wodą wrzuciłem na zapas do środka plecaka.
Ze sobą miałem też kilka batonów, jedną owsiankę w tubce i chyba 3 żele.
Z tego na trasie próbowałem zjeść tylko owsiankę, ale nie wchodziła mi i ją wywaliłem. Reszty nie ruszyłem.
W plecaku miałem spakowany proszek Maurten (6 saszetek) do rozrabiania na punktach odżywczych.
Przewidywania - plan na bieg
Nigdy z tego nie korzystałem, ale miałem opłacone RMT i postanowiłem zobaczyć, jakie tam mam szacunki na bieg.
Część osób to zachwalała.
Nie mogłem jednak odnaleźć tej opcji. Kilka dni przed ultra, jeszcze jak byłem w Szczecinie, dostałem powiadomienie na maila z RMT, że pojawiłem się na liście startowej.
Kliknąłem zamieszczony link i wtedy tam na górze zauważyłem możliwość wygenerowania rozpiski na te zawody.
Takie miałem szacunki:
Przez sytuację zdrowotną zakładałem, że są zbyt optymistyczne.
Stwierdziłem, że jak się zmieszczę w 11h, to będzie dobrze. Limit został zwiększony do 15h, więc miałem spory zapas czasu.
Oby tylko nic złego nie przydarzyło się na trasie.
Postanowiłem się jednak niczym nie kierować. Na tarczy zegarka ustawiłem ClimbPro, gdzie nie miałem żadnych danych związanych z tempem i czasem biegu. Tylko same podejścia.
Całość chciałem przebiec na samopoczucie, ale też bez większego oszczędzania się.
1. Lądek - Przełęcz Gierałtowska - ~10 km biegu (dane z zegarka, Stryd DUO)
Na start odprowadził mnie Paweł.
Miałem ze sobą bluzę, ale szybko ją zdjąłem i oddałem Pawłowi.
Ruszyliśmy o równej 4 rano.
Ustawiłem się dość blisko punktu startu, ale nie pchałem się na sam przód.
Stałem, gdzie trzeba.
Ta część trasy jest taka sama jak w przypadku biegów B7S i ST130.
Początek to podejście pod Trojak.
Uwaga: zdjęcia w większości nie będą wyraźne. Robiłem je w biegu, początek jak było jeszcze ciemnawo, a później z mokrym obiektywem
Pogoda sprzyjała. Wspinanie się szło sprawnie. Czasami nawet delikatnie truchtałem. Ustawiłem się dobrze, bo za bardzo nie wyprzedzałem i mnie nie wyprzedzano. Były jakieś przetasowania, ale niewielkie.
Dotarliśmy na szczyt.
Dalej biegliśmy na Karpiak - ruiny Zamku Karpień.
Później, na dole skręt w lewo i bieg w stronę granicy polsko-czeskiej, do Przełęczy Karpowskiej.
Na tej przełęczy skręcaliśmy w prawo, ale jak zatoczymy koło to kolejnym razem skręcimy tu w lewo
Wzdłuż granicy biegliśmy na Czernik.
Słonko wschodziło i były piękne widoki.
Gdzieś na tym odcinku wracał się jeden z biegaczy, świecił telefonem i pytał, czy ktoś nie znalazł chipa. Nie wiem, jak on go zgubił, a tym bardziej, w jaki sposób zauważył, że go nie ma.
Po chwili można już było wyłączyć czołówkę.
Biegliśmy dalej w kierunku pierwszego punktu kontrolnego.
Na Przełęcz Gierałtowską dotarłem w 1:17:16. Przypadał tu około 10. km biegu.
Na punkcie dolałem pod korek tylko wodę i pobiegłem dalej.
Czułem się dobrze.
2. Przełęcz Gierałtowska - Stary Gierałtów - ~26 km biegu - najwyższy szczyt Czernica!
Za punktem skręciliśmy w prawo i zbiegaliśmy do Nowego Gierałtowa.
Trasy B7S i ST130 lecą tu dalej prosto.
Biegliśmy w stronę stoku narciarskiego.
Tu właśnie jest różnica względem tego co miałem w 2018 r.
Nie wiem, czy na lepsze, czy na gorsze. Wtedy zapamiętałem, że to podejście było długie, ciągnące się, z mocną końcówką.
Teraz odbierałem to lepiej. Było jakby więcej wypłaszczeń, ale może się mylę
Zaczęliśmy podchodzić po stoku. Całkiem fajnie to szło. Obok nas biegł jakiś mały, wesoły piesek.
I na górze:
Teraz trochę luzu, biegliśmy w kierunku najgorszego podejścia na Czernicę.
Tym razem jakoś w ogóle mnie to nie ruszało. Oczywiście podejście nie jest łatwe i lekkie, ale Śnieżnik wielokrotnie ogarniałem, to już mi się optyka zmieniła
Teraz sprzyjał też start o 4 rano. Na Czernicy byłem kilka minut po 6 rano.
Narzekałem na tak wczesny start i osobiście przez to wolałbym biec KBL, bo noc i tak jest w większości zarwana. Muszę przyznać, że wcześniejszy start był dużym plusem.
Była jednak straszna duchota, zero wiatru. Piłem jak smok.
Na górze wypiłem prawie całe 2x0,6l z Maurten.
W końcu jest szczyt z wieżą:
Słonko już ładnie przygrzewało, ale zaczynał się duży zbieg.
Po ostrzejszym zbiegu docieramy do szerokiego duktu.
Zbieg z Czernicy różnił się również względem tego z 2018 r.
Teraz było lepiej - więcej miękkiego. Wtedy zapamiętałem jakiś dłuższy, leśny odcinek asfaltowy.
W biegu ściągnąłem plecak i ze środka wyciągnąłem zapas wody, którą włożyłem w uchwyt z przodu.
Dobiegliśmy do jakiegoś rozdroża, nie znam nazwy, a foto nie pomaga
Z mapy widzę, że to była Przełęcz Dział.
Droga dalej była fajna, szeroka, co chwilę lekko zawijała.
Biegłem tu w jakimś zamyśleniu. Pamiętam, że zegarek sygnalizował zmianę kierunku. Teraz dodatkowo miałem komunikaty w telefonie, bo Garmin cały czas był z nim połączony, a jakiś czas temu wprowadzone zostało nawigowanie z informacjami. Nie trzeba już w telefonie odpalać Locusa.
Na trasie słyszałem, że sporo osób z tego korzysta.
Przez to zamyślenie przegapiłem ostry skręt w lewo i biegłem z 200m dalej w dół, szeroką drogą leśną.
W sumie mogłem biec dalej prosto, skróciłbym sobie trochę trasę i ominął jedno podejście
O dziwo nikt mnie nie wołał, a kilka osób biegło tam za mną. Sam się zorientowałem i wróciłem na prawidłowy szlak.
Pierwszy i ostatni raz tak dołożyłem metrów, ale na szczęście nie było tego zbyt wiele.
Tu po skręcie w lewo był trochę mokry i błotnisty odcinek zbiegowy.
Oczywiście zbiegaliśmy po to, by po chwili podobny odcinek podchodzić
Wcześniej, jak dołożyłem trasy, kilka osób mi uciekło, teraz kilku dogoniłem.
W końcu zaczął się zbieg do drugiego punktu.
Dobiegłem do Starego Gierałtowa.
Mata była tu za punktem odżywczym. Pokonałem razem około 26 km, czyli 16km od poprzedniego punktu. Zajęło mi to 02:00:03 wraz z uzupełnieniem zapasów na punkcie. W sumie byłem już 03:17:19 na trasie.
Ściągnąłem plecak. Do dwóch softflasek 0,6l wsypałem proszek i zalałem wodą.
Zapasowa z samą wodą ponownie trafiła do środka.
W woreczek strunowy zapakowałem trochę owoców i wypad, dalej w trasę.
3. Stary Gierałtów - Przełęcz Lądecka - ~36 km biegu - tu zataczam koło
Szedłem i wcinałem zabrane na wynos owoce.
Załapałem się na foto:
Zmierzaliśmy w górę, w stronę Karpna.
Dalej było trochę wspinania się, by w końcu dojść do szerokiej drogi, do której jest mocny zbieg z ruin Zamku Karpień.
Na około 29,5km byłem ponownie na trasie, którą już dziś biegłem.
Słonko dawało już dość mocno, ale też ta część trasy ma sporo cienia.
Po chwili ponownie dotarłem do Przełęczy Karpowskiej, ale jak już wspominałem, tym razem skręcaliśmy w lewo - zaznaczyłem wyżej na mapce.
Zaczął już mnie pobolewać brzuch. Postanowiłem odcedzić ziemniaczki.
Na chwilę pomogło.
Zaczęło się podejście pod Koniček (Bukowa Kopa).
Dalej teren aż do Przełęczy Lądeckiej był dość biegowy. Lekko falował i było sporo nierówności i krzaków.
Nie wiedziałem, która jest godzina i zastanawiałem się kiedy dogonią mnie pierwsi zawodnicy z trasy Złotego Maratonu.
Krzaków coraz więcej i już było słychać hałas. Wiedziałem, że zbliżam się do kolejnego punktu.
Tam na ostatnim zejściu jakaś para nieźle nas dopingowała. Brawo.
Przyczaił się tez fotograf:
Lokalizacja punktu była lekko zmieniona, względem tego co zapamiętałem z lat poprzednich. Małe przesunięcie dalej od drogi i parkingu.
Miałem już w nogach 36 km i 10km od poprzedniego punktu.
Pokonałem ten odcinek w 01:15:38, a na trasie byłem już 04:32:57.
4. Przełęcz Lądecka - Złoty Stok - ~49 km biegu - ból brzucha
Na punkcie proszek wsypałem tylko do jednej softflaski. Do drugiej wlałem colę z wodą: 50/50.
W plecaku dalej miałem zapas wody. Nie ruszałem go.
Miałem tu wziąć No-Spę, ale zapomniałem.
Wyszedłem z woreczkiem owoców zabranych na wynos.
Szedłem do lasu, jedząc owoce, w stronę góry Borówkowej.
Nad głową latał dron.
Brzuch mnie zaczął nagle napieprzać bardzo mocno.
Ciężko było iść. Odpiąłem dolny pasek od plecaka, a szorty i spodenki wywinąłem, ile się dało, na lewą stronę i zsunąłem maksymalnie z brzucha.
Ostatni kawałek arbuza niestety wyrzuciłem
Doszedłem do lasu i powoli wspinałem się w górę. Bardzo źle się czułem.
Ponownie postanowiłem siknąć, wyduszając, to co się da.
Nie zatrzymywałem się do samej Borówkowej.
Tam po dotarciu usiadłem na ławce, ściągnąłem plecak, wyjąłem z niego No-spę.
Łyknąłem jedną tabletkę, popijając ją zapasową wodą.
Chętnie bym zaległ wtedy na tych leżaczkach, ale trzeba było ruszyć tyłek.
Pozbierałem rzeczy i zacząłem powoli iść, choć był już odcinek biegowy.
Przypomniało mi się, że mam colę. Postanowiłem się jej napić i to od razu wyrąbałem z połowę flaski.
Byłem sam, to też próbowałem się odgazować. Nie szło to zbyt dobrze, ale coś tam się udało
Zacząłem powoli truchtać.
Z Borówkowej jest około 3km zbiegu. Trzeba było jednak uważać na sporą ilość korzeni.
Tabletka lub cola zaczęła pomagać. Brzuch puszczał. Dało się biec, choć zupełnego komfortu nie było.
To co się przez 3km zbiegało, to teraz góry odbierały na dystansie jednego kilometra.
Na samym dole, tuż przed podejściem leżało sporo igliwia.
Szczęśliwie tu właśnie jedyny raz się wyłożyłem, potykając o jakiś korzeń.
Poleciałem w miękkie igliwie. Zupełnie bez strat. Od razu ktoś się tam zapytał, czy wszystko w porządku. Wcześniej sam o to pytałem jednego z biegaczy, który potknął się w gorszym terenie.
Zaczęło się podejście na Jawornik Mały. To najcięższe podejście w tej części trasy.
Tu gdzieś przypadał dla mnie dystans maratonu. Pamiętałem to jeszcze z pierwszego mojego biegu
Teraz właśnie zaczęli nas wyprzedzać czołowi biegacze Złotego Maratonu.
Jeden z nich był cały mocno zakrwawiony. Musiał wcześniej gdzieś nieźle zayebać.
Jakiś turysta wspinał się tu wraz ze swoim pieskiem.
Tak więc nazbierało się trochę osób (plus zwierzak) i było raźniej.
W końcu wdrapałem się na górę, gdzie skręcało się w lewo.
Po chwili na Przełęczy Jawornickiej skręcaliśmy w prawo, do Złotego Stoku.
Złożyłem już kijki i napierałem w dół. Teren trochę jeszcze miejscami falował i trafiały się jakieś krótkie podejścia.
Odcinek do Skaliska w Złotym Stoku biegłem w okolicach tempa 5:00.
Trochę chciałem odrobić strat. Tu niestety już było sporo otwartych przestrzeni i zaczynałem się gotować.
W końcu Skalisko:
Marzyłem, by się schłodzić.
Po chwili wbiegłem ponownie w las szeroką drogą prowadząca do kolejnego punktu przy Pensjonacie Złoty Jar.
Skorzystałem, że blisko drogi płynął potok i było do niego łagodne zejście.
Obmyłem całą, głowę, kark. Zanurzyłem całą czapkę w potoku i taką włożyłem na głowę.
Ciekło po mnie, ale było mi z tym dobrze
Ruszyłem do punktu. Mata pomiarowa znajdowała się przed nim.
Pokonałem ~49 km. 13km od poprzedniego punktu w 01:50:27.
Czas od startu 06:23:24.
5. Złoty Stok - Orłowiec - ~59,5 km biegu - gorąc, dłużący się odcinek
Podobnie jak wcześniej na tym punkcie zasypałem jedną flaskę proszkiem, a w drugą wlałem rozwodnioną colę.
Biegnąć do Złotego Stoku próbowałem jeść saszetkę owsianki Lubella, ale mi nie wchodziła. Może przez perturbacje z brzuchem, ale tez już była za ciepła.
Zrobił się glut i pozostałość wywaliłem do kosza na punkcie.
Jedna z wolontariuszek przypominała zawodnikom, by wyrzucali śmieci jeśli mają jakieś ze sobą
Niestety, część oszołomów robi to na szlaku
Zjadłem tu też trochę zupy pomidorowej.
Zabrałem owoce na wynos i ruszyłem w trasę.
Wiedziałem, że teraz czeka mnie 7 km długiego, nużącego podejścia na Jawornik i sporo słońca.
Przeszkody na trasie:
W tym roku było ich mało.
Początek kręcił mocno, ale na szczęście był jeszcze cień.
Na około 53.km trasa skręcała ostro w prawo i trzeba było napierać przez trawiaste i mocne podejście pomiędzy poziomami.
Dodatkowo słonko tam paliło.
Wspinałem się wraz z zawodnikami z dystansu 45 km:
Teraz był odcinek biegowy do Przełęczy pod Trzeboniem. Było sporo przebijającego się słońca.
Wrzucam wykresy temperatury z Garmina oraz z czujnika na bucie (Stryd):
Dobrze to oddaje, co się zaczęło już dziać.
Napiszę od razu, że i tak mieliśmy szczęście, bo dzień wcześniej i w niedzielę było cieplej.
Dziś niestety w ogóle nie wiał wiatr. Było strasznie duszno.
W Stryd z całego biegu mam 0% za wiatr.
Przy podejściu już na sam Jawornik Wielki na chwilę zaszło słońce.
Byłem szczęśliwy i marzyłem, by tak było po wyjściu z Orłowca.
Tu wyprzedzałem trochę turystów.
W końcu szczyt.
Ponownie brzuch dawał o sobie znać, ale jeszcze nie było dramatu jak wcześniej.
Biegłem już w kierunku Orłowca - ostatniego punktu.
Po chwili byłem już w miejscu, gdzie trasa łączy się z dystansem 240 i 110 km.
Tuż przed Orłowcem, gdzie kiedyś było pełno wody, na szlaku stał sznur dzieciaków. Jakaś wycieczka.
Czekali, aż biegacze przebiegną, nieświadomi ilu nas teraz tu biegnie
Byłem wycieńczony tym odcinkiem, nie wiem, co we mnie wstąpiło, do punktu wbiegłem, pokonując 200 m tempem 4:17 (z Runalyze).
Zachowywałem się jakbym tam kończył bieg 🫣
Za mostkiem zgodnie z tradycją można było skorzystać z polewania wodą.
Poprosiłem, by mnie zlano porządnie.
Krew się we mnie gotowała, a brzuch mówił pierd.l się.
Wypiłem tu sporo coli i wody. Flaszki zatankowałem już tylko colą. W jednej miałem ją mniej rozwodnioną. Owoce na wynos i wypad.
Mata pomiarowa była za punktem żywnościowym.
Statystyki:
- dystans całkowity 59,8km
- czas od startu 07:56:49
- dystans odcinka ~10,8km
- czas odcinka 01:33:25.
6. Orłowiec - Lądek Zdrój - ~71,3 km biegu - Nic do mnie nie mów!
Przed wyjściem z punktu usłyszałem, jak ktoś powiedział, że właśnie minęła 12.00.
Sam bym tego nie sprawdzał. Wiedziałem, że jest dobrze. Czułem się jednak mocno przegrzany.
Polanie wodą za bardzo mi nie pomogło.
Słońce paliło i ponownie otwarte przestrzenie: szeroki dukt, gdzie słonko często przedzierało się pomiędzy drzewami.
Pokonałem asfaltówkę w Orłowcu i skręciłem z niej w prawo.
Było dogodne zejście do górskiego potoku, to ponownie poszedłem i się porządnie zlałem zimną wodą.
Napierałem pod górę, jedząc zabrane owoce.
Miałem dość. Woda szybko ze mnie wyparowała.
Marzenia o tym, by słońce zaszło, niestety się nie spełniły.
Wkurzały mnie te kamienie, wkurzał mnie cały świat
W końcu dotarłem na górę. Zostało tylko (aż!) 6km zbiegu.
Okazało się, że na górze we Wrzosówce czekał na mnie Paweł.
Plus, że wyczaił tam wodę. Zalał wiadro, gdzie szybko zanurzyłem czapkę i biegliśmy dalej razem.
Szkoda, że wtedy nie polałem się bardziej tą wodą.
Szczerze to nie lubię, jak ktoś po mnie tak wybiega.
Wolę cierpieć sam swoje. Rozumiem, że Paweł chciał dobrze, ale piszę, tak jak ja to odbieram.
Sam wybiegałem w kierunku Sławka, a możliwe, że i on tego nie lubi. Mogłem zapytać
Paweł zaczął o coś pytać, a ja rzuciłem tylko "Nic do mnie nie mów!".
Nie było to złośliwe, a raczej bezsilne.
Brzuch mnie już tak bolał, że co chwilę musiałem przechodzić do marszu. Szczególnie jak się chciałem napić coli, bo inaczej bym puścił pawia.
Marzyłem, by dobiec do Lutyni i tam w kapliczce zlać się ponownie zimną wodą.
Pomimo przeplatania biegu marszem, to i tak średnia z 5km wyszła ~5:39.
Ja miałem lapy co 5km, Paweł mówił mi tempa co 1km jak biegliśmy wspólnie.
Nie przyswajałem tego
Robiąc opis, posiłkuję się zarejestrowanymi danymi.
Jak tam byliśmy, to po sforsowaniu zamknięcia, okazało się, że ktoś wyrwał kurek i tyle z tego wyszło. Tylko mała strata czasu.
Na asfalcie, biegnąc ostatnie 3km do Lądka czułem się już bardzo słabo.
Piłem colę, której miałem jeszcze sporo i to mnie trochę trzymało.
Bałem się, że nie wytrzymam i tak blisko mety może mnie poskładać.
Około 2km przed metą wyprzedził mnie kolega ze Szczecina, który kończył półmaraton. Początkowo go nie poznałem, ale miał napis klubowy na koszulce.
Pozdrowiłem biegacza ze Szczecina, on się odwrócił i dopiero wtedy załapałem, że to kolega Damian
Tuż przed tablicą Lądek Zdrój, na ulicy siedział jeden z zawodników i nie mógł się podnieść. Poskładało go równo. Jego koledzy starali się go podnieść na nogi i jakoś ratować.
Mam nadzieję, że udało mu się ukończyć zawody.
W samej końcówce jakoś się pozbierałem i już biegłem do mety.
Zawody kończyłem z czasem netto 9:23:55 na 48/350 miejscu open i 4/38 w M50.
Ostatni odcinek ~11,5km zrobiłem w 01:27:15.
Wyszło mi 71,3km, bo trochę dołożyłem, kilka razy odchodziłem w bok, a Stryd wszystko wyłapie.
Koleżance, która biegła z wielopasmowym GPS zmierzyło 70,4 km.
Podaję te dane informacyjnie, bo zostałem o to spytany na Connect.
Wyniki ogólne:
https://wyniki.b4sport.pl/bieg-ultra-tr ... e5551.html
Moje:
https://wyniki.b4sport.pl/bieg-ultra-tr ... NWGK5.html
Foto z mety nie mam. Jak coś z czasem się w sieci pokaże, to edytuję i dodam.
Po biegu szybko zszedłem z rozgrzanych betonów i poszedłem na trawę w cień.
Rozebrałem się i leżałem, odpoczywając.
Gdzieś mi zniknął Paweł. Odnalazł mnie po kilku minutach i ściągnął później tu naszą ekipę.
Przewrotnie jak tam leżałem, to słonko zaszło za chmury. Moje niespełnione marzenie, ale i tak cieszyłem się, że już leżę sobie na tej trawie i odpoczywam.
Aga spytała mnie, jak się czuję.
Powiedziałem zgodnie z prawdą, że spuściłem sobie konkretny wpier...dol, ale jestem szczęśliwy.
Tak jak już Agnieszka zauważyła w komentarzu, był to jednak wpier...dol mocno kontrolowany.
Chyba to widać było w opisie samej końcówki, gdzie biegłem z Pawłem i by się nie zajechać, robiłem co jakiś czas przejścia do marszu.
Brzuch wtedy nie pomagał, ale też czułem, na jakiej granicy biegnę i że muszę trochę luzować.
Nie spodziewałem się takiego czasu na mecie.
Dlaczego mi w sumie tak dobrze poszło? Ja tak uważam, ale może błędnie?
Nic nie kalkulowałem, biegłem od początku, do końca kontrolując swoje samopoczucie. Dobrze też znam swój organizm i tu przewrotnie pomagają moje choroby.
Pomimo krótkich przygotowań, zrobiłem to dość dobrze. W czasie treningów nie unikałem słońca i górek.
Mam już spore doświadczenie i to może nie jest aż tak najważniejsze, co umiejętność wykorzystania tego doświadczenia.
Staram się za każdym razem eliminować popełniane błędy, uczyć się na nich.
Obserwuję innych i wyciągam też z tego wnioski dla siebie.
Loperamid dał radę. W czasie biegu mnie nie pogoniło na dwójkę, ale po biegu już tak
Kolano, z którym pojawił się wcześniej problem, na miękkim też dawało radę.
Były momenty, że odczuwałem w nim jakiś dyskomfort, ale to przeważnie na trudnym, twardym terenie. Na szczęście ból w czasie zawodów się nie pojawił.
Przed biegiem posmarowałem się Muggą. W czasie biegu nie atakowały mnie komary i o dziwo był też spokój z owadami. Najgorsze pod tym względem zazwyczaj było podejście pod Jawornik Wielki. Teraz i tam robali nie było. Cuda
Straty:
Jak zwykle, przez moją budowę anatomiczną lewej stopy, w którą kiedyś brutalnie ingerowała jedna osoba, zejdzie mi paznokieć w dużym palcu:
Już on tak nie wygląda, bo zrobiłem małą operację i pół podłogi w łazience zalałem krwią z ropą
Jest piękny i blady i może pierwszy raz obejdzie się bez wizyty u podolog.
Dygresja:
Już nie jest piękny i blady, jest siny
W nocy z soboty na niedzielę dobiłem go na maratonie.
Nałożyłem skarpety palczaki Injinji, założyłem plaster ochronny.
Zły teren w Stoczni Szczecińskiej dołożył swoje. W czasie zawodów musiałem plaster wywalić, bo zaczął przeszkadzać.
Możliwe, że palec w końcu odpadnie i będzie spokój
Wiedząc, że mam problemy z kręgosłupem, już od początku postanowiłem robić wszystko, by opóźnić aż mnie on yebnie.
Biegłem z lekko pochyloną głową. Nigdzie się nagle nie schylałem. Wszystkie większe krzaki brałem centralnie na głowę. Kilka razy się przeliczyłem, chyba powinienem biec w kasku
Raz aż mi czapeczkę zdjęło z głowy, dobrze że ona ocalała.
Na przyszłość znalazłem już coś dla siebie:
Dzięki temu na całej trasie ani razu nie miałem "stopklatki". Bardzo mnie to cieszy.
Fakt, że wcześniej też robiłem sporo ćwiczeń wzmacniających, ale przed poprzednimi ultra też je robiłem, a mnie na trasie yebało wielokrotnie.
Paweł zapytał, czy wziąć ode mnie kijki.
Nie chciałem mu oddać, bo pomagały mi we wprowadzaniu ciała w lekki ruch rotacyjny. Od samego początku tak robiłem. Wiedząc, że będą odcinki biegowe, składałem kijki i biegłem lekko pochylony, poruszając delikatnie tułowiem na boki. Trudno mi to opisać, ale tę technikę opracowałem na 240 km, a później robiłem na sobie różne testy, by dobrać optymalny ruch. Tym razem to zadziałało.
Optymalizowałem też czas pobytu na punktach:
Cały czas brałem owoce na wynos.
Razem straciłem tylko około 10 min, w tym wliczając przerwę na Borówkowej.
Najwięcej czasu schodziło na rozrobienie proszku Maurten.
Sam na ten bieg raczej bym się nie zapisał. Przypomnę, że pakiet dostałem od mojej fizjo.
Wolałbym biec KBL. Do rana miałbym bieg już z głowy, a noc zasadniczo i tak jest zarwana. Spałem raptem 3h i to kiepsko.
UT70 ma 3000m przewyższeń i 15h limitu.
Na KBL na dystansie około 107km mamy ~3700m przewyższeń i aż 26h limitu.
Chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego lepiej biec KBL?
Dla statystyk wrzucam jeszcze najlepsze podsegmenty z Runalyze:
Prawdopodobnie jest to już mój ostatni wpis na blogu i być może było to moje ostatnie ultra.
Jako biegacz dystansowy śmiało mogę powiedzieć:
Trasa
Ultra zatoczyło u mnie koło.
Zacząłem swoją przygodę z ultra w 2018 r. właśnie od tej trasy.
Nałożyłem na siebie, dla porównania, trasę z 2018 r. i obecną:
https://www.mygpsfiles.com/app/#qfIJCyBu
Różnica dotyczy pierwszej części (pętli) biegu:
(pomarańczowy trak jest z 2018r.)
Inaczej wyglądał sam start (lepiej) oraz część trasy na Czernicę, zbieg z niej i wyjście z punktu odżywczego w Starym Gierałtowie.
Nie wiem kiedy to zmieniono.
Trasa w 2023 r. była taka sama jak obecnie.
W bieżącym roku, w końcu zmieniono nazwę biegu z "Ultra Trail 68" na "Ultra Trail 70" i lepiej opisano dystanse na punktach kontrolno-odżywczych.
Dodam, że ta trasa nigdy nie miała 68 km i zawsze były zarzuty, że punkty były źle opisane.
Część osób z końcówki przez to nie mieściła się nawet w limicie.
W 2018 r. Polar V800 zmierzył mi dystans 69,5km.
Teraz dodatkowo biegłem ze Stryd, który wychwyci każdą zmianę kierunku biegu, przemieszczanie się na punktach odżywczych, czy jakieś skoki w bok.
Opiszę to w dalszej części. Nadmienię tylko, że tym razem wyszło mi 71,3km, ale też raz z 200m pobiegłem jedną drogą nie tam gdzie trzeba
Technikalia
Nie będę się za bardzo rozpisywał.
Nałożyłem na siebie od lat sprawdzony zestaw.
Przewidując problemy z brzuchem, nie nakładałem pasa biegowego.
Kijki postanowiłem cały czas trzymać w ręku. Mam w plecaku biegowym kilka uchwytów na nie, ale za dużo z tym pieprzenia, a te pod spodem, gdzie można szybko włożyć kijki tak jak na pasie, są za wysoko i trącam je łokciami w czasie biegu.
Start był o 4 rano, zabrałem więc też czołówkę. Kilka osób tego nie zrobiło i leciało początkowo na cudzym świetle.
Mnie to nie przeszkadzało, ich zęby.
Dwie softflaski 0,6l zalałem Maurten i jedną 0,5l z wodą wrzuciłem na zapas do środka plecaka.
Ze sobą miałem też kilka batonów, jedną owsiankę w tubce i chyba 3 żele.
Z tego na trasie próbowałem zjeść tylko owsiankę, ale nie wchodziła mi i ją wywaliłem. Reszty nie ruszyłem.
W plecaku miałem spakowany proszek Maurten (6 saszetek) do rozrabiania na punktach odżywczych.
Przewidywania - plan na bieg
Nigdy z tego nie korzystałem, ale miałem opłacone RMT i postanowiłem zobaczyć, jakie tam mam szacunki na bieg.
Część osób to zachwalała.
Nie mogłem jednak odnaleźć tej opcji. Kilka dni przed ultra, jeszcze jak byłem w Szczecinie, dostałem powiadomienie na maila z RMT, że pojawiłem się na liście startowej.
Kliknąłem zamieszczony link i wtedy tam na górze zauważyłem możliwość wygenerowania rozpiski na te zawody.
Takie miałem szacunki:
Przez sytuację zdrowotną zakładałem, że są zbyt optymistyczne.
Stwierdziłem, że jak się zmieszczę w 11h, to będzie dobrze. Limit został zwiększony do 15h, więc miałem spory zapas czasu.
Oby tylko nic złego nie przydarzyło się na trasie.
Postanowiłem się jednak niczym nie kierować. Na tarczy zegarka ustawiłem ClimbPro, gdzie nie miałem żadnych danych związanych z tempem i czasem biegu. Tylko same podejścia.
Całość chciałem przebiec na samopoczucie, ale też bez większego oszczędzania się.
1. Lądek - Przełęcz Gierałtowska - ~10 km biegu (dane z zegarka, Stryd DUO)
Na start odprowadził mnie Paweł.
Miałem ze sobą bluzę, ale szybko ją zdjąłem i oddałem Pawłowi.
Ruszyliśmy o równej 4 rano.
Ustawiłem się dość blisko punktu startu, ale nie pchałem się na sam przód.
Stałem, gdzie trzeba.
Ta część trasy jest taka sama jak w przypadku biegów B7S i ST130.
Początek to podejście pod Trojak.
Uwaga: zdjęcia w większości nie będą wyraźne. Robiłem je w biegu, początek jak było jeszcze ciemnawo, a później z mokrym obiektywem
Pogoda sprzyjała. Wspinanie się szło sprawnie. Czasami nawet delikatnie truchtałem. Ustawiłem się dobrze, bo za bardzo nie wyprzedzałem i mnie nie wyprzedzano. Były jakieś przetasowania, ale niewielkie.
Dotarliśmy na szczyt.
Dalej biegliśmy na Karpiak - ruiny Zamku Karpień.
Później, na dole skręt w lewo i bieg w stronę granicy polsko-czeskiej, do Przełęczy Karpowskiej.
Na tej przełęczy skręcaliśmy w prawo, ale jak zatoczymy koło to kolejnym razem skręcimy tu w lewo
Wzdłuż granicy biegliśmy na Czernik.
Słonko wschodziło i były piękne widoki.
Gdzieś na tym odcinku wracał się jeden z biegaczy, świecił telefonem i pytał, czy ktoś nie znalazł chipa. Nie wiem, jak on go zgubił, a tym bardziej, w jaki sposób zauważył, że go nie ma.
Po chwili można już było wyłączyć czołówkę.
Biegliśmy dalej w kierunku pierwszego punktu kontrolnego.
Na Przełęcz Gierałtowską dotarłem w 1:17:16. Przypadał tu około 10. km biegu.
Na punkcie dolałem pod korek tylko wodę i pobiegłem dalej.
Czułem się dobrze.
2. Przełęcz Gierałtowska - Stary Gierałtów - ~26 km biegu - najwyższy szczyt Czernica!
Za punktem skręciliśmy w prawo i zbiegaliśmy do Nowego Gierałtowa.
Trasy B7S i ST130 lecą tu dalej prosto.
Biegliśmy w stronę stoku narciarskiego.
Tu właśnie jest różnica względem tego co miałem w 2018 r.
Nie wiem, czy na lepsze, czy na gorsze. Wtedy zapamiętałem, że to podejście było długie, ciągnące się, z mocną końcówką.
Teraz odbierałem to lepiej. Było jakby więcej wypłaszczeń, ale może się mylę
Zaczęliśmy podchodzić po stoku. Całkiem fajnie to szło. Obok nas biegł jakiś mały, wesoły piesek.
I na górze:
Teraz trochę luzu, biegliśmy w kierunku najgorszego podejścia na Czernicę.
Tym razem jakoś w ogóle mnie to nie ruszało. Oczywiście podejście nie jest łatwe i lekkie, ale Śnieżnik wielokrotnie ogarniałem, to już mi się optyka zmieniła
Teraz sprzyjał też start o 4 rano. Na Czernicy byłem kilka minut po 6 rano.
Narzekałem na tak wczesny start i osobiście przez to wolałbym biec KBL, bo noc i tak jest w większości zarwana. Muszę przyznać, że wcześniejszy start był dużym plusem.
Była jednak straszna duchota, zero wiatru. Piłem jak smok.
Na górze wypiłem prawie całe 2x0,6l z Maurten.
W końcu jest szczyt z wieżą:
Słonko już ładnie przygrzewało, ale zaczynał się duży zbieg.
Po ostrzejszym zbiegu docieramy do szerokiego duktu.
Zbieg z Czernicy różnił się również względem tego z 2018 r.
Teraz było lepiej - więcej miękkiego. Wtedy zapamiętałem jakiś dłuższy, leśny odcinek asfaltowy.
W biegu ściągnąłem plecak i ze środka wyciągnąłem zapas wody, którą włożyłem w uchwyt z przodu.
Dobiegliśmy do jakiegoś rozdroża, nie znam nazwy, a foto nie pomaga
Z mapy widzę, że to była Przełęcz Dział.
Droga dalej była fajna, szeroka, co chwilę lekko zawijała.
Biegłem tu w jakimś zamyśleniu. Pamiętam, że zegarek sygnalizował zmianę kierunku. Teraz dodatkowo miałem komunikaty w telefonie, bo Garmin cały czas był z nim połączony, a jakiś czas temu wprowadzone zostało nawigowanie z informacjami. Nie trzeba już w telefonie odpalać Locusa.
Na trasie słyszałem, że sporo osób z tego korzysta.
Przez to zamyślenie przegapiłem ostry skręt w lewo i biegłem z 200m dalej w dół, szeroką drogą leśną.
W sumie mogłem biec dalej prosto, skróciłbym sobie trochę trasę i ominął jedno podejście
O dziwo nikt mnie nie wołał, a kilka osób biegło tam za mną. Sam się zorientowałem i wróciłem na prawidłowy szlak.
Pierwszy i ostatni raz tak dołożyłem metrów, ale na szczęście nie było tego zbyt wiele.
Tu po skręcie w lewo był trochę mokry i błotnisty odcinek zbiegowy.
Oczywiście zbiegaliśmy po to, by po chwili podobny odcinek podchodzić
Wcześniej, jak dołożyłem trasy, kilka osób mi uciekło, teraz kilku dogoniłem.
W końcu zaczął się zbieg do drugiego punktu.
Dobiegłem do Starego Gierałtowa.
Mata była tu za punktem odżywczym. Pokonałem razem około 26 km, czyli 16km od poprzedniego punktu. Zajęło mi to 02:00:03 wraz z uzupełnieniem zapasów na punkcie. W sumie byłem już 03:17:19 na trasie.
Ściągnąłem plecak. Do dwóch softflasek 0,6l wsypałem proszek i zalałem wodą.
Zapasowa z samą wodą ponownie trafiła do środka.
W woreczek strunowy zapakowałem trochę owoców i wypad, dalej w trasę.
3. Stary Gierałtów - Przełęcz Lądecka - ~36 km biegu - tu zataczam koło
Szedłem i wcinałem zabrane na wynos owoce.
Załapałem się na foto:
Zmierzaliśmy w górę, w stronę Karpna.
Dalej było trochę wspinania się, by w końcu dojść do szerokiej drogi, do której jest mocny zbieg z ruin Zamku Karpień.
Na około 29,5km byłem ponownie na trasie, którą już dziś biegłem.
Słonko dawało już dość mocno, ale też ta część trasy ma sporo cienia.
Po chwili ponownie dotarłem do Przełęczy Karpowskiej, ale jak już wspominałem, tym razem skręcaliśmy w lewo - zaznaczyłem wyżej na mapce.
Zaczął już mnie pobolewać brzuch. Postanowiłem odcedzić ziemniaczki.
Na chwilę pomogło.
Zaczęło się podejście pod Koniček (Bukowa Kopa).
Dalej teren aż do Przełęczy Lądeckiej był dość biegowy. Lekko falował i było sporo nierówności i krzaków.
Nie wiedziałem, która jest godzina i zastanawiałem się kiedy dogonią mnie pierwsi zawodnicy z trasy Złotego Maratonu.
Krzaków coraz więcej i już było słychać hałas. Wiedziałem, że zbliżam się do kolejnego punktu.
Tam na ostatnim zejściu jakaś para nieźle nas dopingowała. Brawo.
Przyczaił się tez fotograf:
Lokalizacja punktu była lekko zmieniona, względem tego co zapamiętałem z lat poprzednich. Małe przesunięcie dalej od drogi i parkingu.
Miałem już w nogach 36 km i 10km od poprzedniego punktu.
Pokonałem ten odcinek w 01:15:38, a na trasie byłem już 04:32:57.
4. Przełęcz Lądecka - Złoty Stok - ~49 km biegu - ból brzucha
Na punkcie proszek wsypałem tylko do jednej softflaski. Do drugiej wlałem colę z wodą: 50/50.
W plecaku dalej miałem zapas wody. Nie ruszałem go.
Miałem tu wziąć No-Spę, ale zapomniałem.
Wyszedłem z woreczkiem owoców zabranych na wynos.
Szedłem do lasu, jedząc owoce, w stronę góry Borówkowej.
Nad głową latał dron.
Brzuch mnie zaczął nagle napieprzać bardzo mocno.
Ciężko było iść. Odpiąłem dolny pasek od plecaka, a szorty i spodenki wywinąłem, ile się dało, na lewą stronę i zsunąłem maksymalnie z brzucha.
Ostatni kawałek arbuza niestety wyrzuciłem
Doszedłem do lasu i powoli wspinałem się w górę. Bardzo źle się czułem.
Ponownie postanowiłem siknąć, wyduszając, to co się da.
Nie zatrzymywałem się do samej Borówkowej.
Tam po dotarciu usiadłem na ławce, ściągnąłem plecak, wyjąłem z niego No-spę.
Łyknąłem jedną tabletkę, popijając ją zapasową wodą.
Chętnie bym zaległ wtedy na tych leżaczkach, ale trzeba było ruszyć tyłek.
Pozbierałem rzeczy i zacząłem powoli iść, choć był już odcinek biegowy.
Przypomniało mi się, że mam colę. Postanowiłem się jej napić i to od razu wyrąbałem z połowę flaski.
Byłem sam, to też próbowałem się odgazować. Nie szło to zbyt dobrze, ale coś tam się udało
Zacząłem powoli truchtać.
Z Borówkowej jest około 3km zbiegu. Trzeba było jednak uważać na sporą ilość korzeni.
Tabletka lub cola zaczęła pomagać. Brzuch puszczał. Dało się biec, choć zupełnego komfortu nie było.
To co się przez 3km zbiegało, to teraz góry odbierały na dystansie jednego kilometra.
Na samym dole, tuż przed podejściem leżało sporo igliwia.
Szczęśliwie tu właśnie jedyny raz się wyłożyłem, potykając o jakiś korzeń.
Poleciałem w miękkie igliwie. Zupełnie bez strat. Od razu ktoś się tam zapytał, czy wszystko w porządku. Wcześniej sam o to pytałem jednego z biegaczy, który potknął się w gorszym terenie.
Zaczęło się podejście na Jawornik Mały. To najcięższe podejście w tej części trasy.
Tu gdzieś przypadał dla mnie dystans maratonu. Pamiętałem to jeszcze z pierwszego mojego biegu
Teraz właśnie zaczęli nas wyprzedzać czołowi biegacze Złotego Maratonu.
Jeden z nich był cały mocno zakrwawiony. Musiał wcześniej gdzieś nieźle zayebać.
Jakiś turysta wspinał się tu wraz ze swoim pieskiem.
Tak więc nazbierało się trochę osób (plus zwierzak) i było raźniej.
W końcu wdrapałem się na górę, gdzie skręcało się w lewo.
Po chwili na Przełęczy Jawornickiej skręcaliśmy w prawo, do Złotego Stoku.
Złożyłem już kijki i napierałem w dół. Teren trochę jeszcze miejscami falował i trafiały się jakieś krótkie podejścia.
Odcinek do Skaliska w Złotym Stoku biegłem w okolicach tempa 5:00.
Trochę chciałem odrobić strat. Tu niestety już było sporo otwartych przestrzeni i zaczynałem się gotować.
W końcu Skalisko:
Marzyłem, by się schłodzić.
Po chwili wbiegłem ponownie w las szeroką drogą prowadząca do kolejnego punktu przy Pensjonacie Złoty Jar.
Skorzystałem, że blisko drogi płynął potok i było do niego łagodne zejście.
Obmyłem całą, głowę, kark. Zanurzyłem całą czapkę w potoku i taką włożyłem na głowę.
Ciekło po mnie, ale było mi z tym dobrze
Ruszyłem do punktu. Mata pomiarowa znajdowała się przed nim.
Pokonałem ~49 km. 13km od poprzedniego punktu w 01:50:27.
Czas od startu 06:23:24.
5. Złoty Stok - Orłowiec - ~59,5 km biegu - gorąc, dłużący się odcinek
Podobnie jak wcześniej na tym punkcie zasypałem jedną flaskę proszkiem, a w drugą wlałem rozwodnioną colę.
Biegnąć do Złotego Stoku próbowałem jeść saszetkę owsianki Lubella, ale mi nie wchodziła. Może przez perturbacje z brzuchem, ale tez już była za ciepła.
Zrobił się glut i pozostałość wywaliłem do kosza na punkcie.
Jedna z wolontariuszek przypominała zawodnikom, by wyrzucali śmieci jeśli mają jakieś ze sobą
Niestety, część oszołomów robi to na szlaku
Zjadłem tu też trochę zupy pomidorowej.
Zabrałem owoce na wynos i ruszyłem w trasę.
Wiedziałem, że teraz czeka mnie 7 km długiego, nużącego podejścia na Jawornik i sporo słońca.
Przeszkody na trasie:
W tym roku było ich mało.
Początek kręcił mocno, ale na szczęście był jeszcze cień.
Na około 53.km trasa skręcała ostro w prawo i trzeba było napierać przez trawiaste i mocne podejście pomiędzy poziomami.
Dodatkowo słonko tam paliło.
Wspinałem się wraz z zawodnikami z dystansu 45 km:
Teraz był odcinek biegowy do Przełęczy pod Trzeboniem. Było sporo przebijającego się słońca.
Wrzucam wykresy temperatury z Garmina oraz z czujnika na bucie (Stryd):
Dobrze to oddaje, co się zaczęło już dziać.
Napiszę od razu, że i tak mieliśmy szczęście, bo dzień wcześniej i w niedzielę było cieplej.
Dziś niestety w ogóle nie wiał wiatr. Było strasznie duszno.
W Stryd z całego biegu mam 0% za wiatr.
Przy podejściu już na sam Jawornik Wielki na chwilę zaszło słońce.
Byłem szczęśliwy i marzyłem, by tak było po wyjściu z Orłowca.
Tu wyprzedzałem trochę turystów.
W końcu szczyt.
Ponownie brzuch dawał o sobie znać, ale jeszcze nie było dramatu jak wcześniej.
Biegłem już w kierunku Orłowca - ostatniego punktu.
Po chwili byłem już w miejscu, gdzie trasa łączy się z dystansem 240 i 110 km.
Tuż przed Orłowcem, gdzie kiedyś było pełno wody, na szlaku stał sznur dzieciaków. Jakaś wycieczka.
Czekali, aż biegacze przebiegną, nieświadomi ilu nas teraz tu biegnie
Byłem wycieńczony tym odcinkiem, nie wiem, co we mnie wstąpiło, do punktu wbiegłem, pokonując 200 m tempem 4:17 (z Runalyze).
Zachowywałem się jakbym tam kończył bieg 🫣
Za mostkiem zgodnie z tradycją można było skorzystać z polewania wodą.
Poprosiłem, by mnie zlano porządnie.
Krew się we mnie gotowała, a brzuch mówił pierd.l się.
Wypiłem tu sporo coli i wody. Flaszki zatankowałem już tylko colą. W jednej miałem ją mniej rozwodnioną. Owoce na wynos i wypad.
Mata pomiarowa była za punktem żywnościowym.
Statystyki:
- dystans całkowity 59,8km
- czas od startu 07:56:49
- dystans odcinka ~10,8km
- czas odcinka 01:33:25.
6. Orłowiec - Lądek Zdrój - ~71,3 km biegu - Nic do mnie nie mów!
Przed wyjściem z punktu usłyszałem, jak ktoś powiedział, że właśnie minęła 12.00.
Sam bym tego nie sprawdzał. Wiedziałem, że jest dobrze. Czułem się jednak mocno przegrzany.
Polanie wodą za bardzo mi nie pomogło.
Słońce paliło i ponownie otwarte przestrzenie: szeroki dukt, gdzie słonko często przedzierało się pomiędzy drzewami.
Pokonałem asfaltówkę w Orłowcu i skręciłem z niej w prawo.
Było dogodne zejście do górskiego potoku, to ponownie poszedłem i się porządnie zlałem zimną wodą.
Napierałem pod górę, jedząc zabrane owoce.
Miałem dość. Woda szybko ze mnie wyparowała.
Marzenia o tym, by słońce zaszło, niestety się nie spełniły.
Wkurzały mnie te kamienie, wkurzał mnie cały świat
W końcu dotarłem na górę. Zostało tylko (aż!) 6km zbiegu.
Okazało się, że na górze we Wrzosówce czekał na mnie Paweł.
Plus, że wyczaił tam wodę. Zalał wiadro, gdzie szybko zanurzyłem czapkę i biegliśmy dalej razem.
Szkoda, że wtedy nie polałem się bardziej tą wodą.
Szczerze to nie lubię, jak ktoś po mnie tak wybiega.
Wolę cierpieć sam swoje. Rozumiem, że Paweł chciał dobrze, ale piszę, tak jak ja to odbieram.
Sam wybiegałem w kierunku Sławka, a możliwe, że i on tego nie lubi. Mogłem zapytać
Paweł zaczął o coś pytać, a ja rzuciłem tylko "Nic do mnie nie mów!".
Nie było to złośliwe, a raczej bezsilne.
Brzuch mnie już tak bolał, że co chwilę musiałem przechodzić do marszu. Szczególnie jak się chciałem napić coli, bo inaczej bym puścił pawia.
Marzyłem, by dobiec do Lutyni i tam w kapliczce zlać się ponownie zimną wodą.
Pomimo przeplatania biegu marszem, to i tak średnia z 5km wyszła ~5:39.
Ja miałem lapy co 5km, Paweł mówił mi tempa co 1km jak biegliśmy wspólnie.
Nie przyswajałem tego
Robiąc opis, posiłkuję się zarejestrowanymi danymi.
Jak tam byliśmy, to po sforsowaniu zamknięcia, okazało się, że ktoś wyrwał kurek i tyle z tego wyszło. Tylko mała strata czasu.
Na asfalcie, biegnąc ostatnie 3km do Lądka czułem się już bardzo słabo.
Piłem colę, której miałem jeszcze sporo i to mnie trochę trzymało.
Bałem się, że nie wytrzymam i tak blisko mety może mnie poskładać.
Około 2km przed metą wyprzedził mnie kolega ze Szczecina, który kończył półmaraton. Początkowo go nie poznałem, ale miał napis klubowy na koszulce.
Pozdrowiłem biegacza ze Szczecina, on się odwrócił i dopiero wtedy załapałem, że to kolega Damian
Tuż przed tablicą Lądek Zdrój, na ulicy siedział jeden z zawodników i nie mógł się podnieść. Poskładało go równo. Jego koledzy starali się go podnieść na nogi i jakoś ratować.
Mam nadzieję, że udało mu się ukończyć zawody.
W samej końcówce jakoś się pozbierałem i już biegłem do mety.
Zawody kończyłem z czasem netto 9:23:55 na 48/350 miejscu open i 4/38 w M50.
Ostatni odcinek ~11,5km zrobiłem w 01:27:15.
Wyszło mi 71,3km, bo trochę dołożyłem, kilka razy odchodziłem w bok, a Stryd wszystko wyłapie.
Koleżance, która biegła z wielopasmowym GPS zmierzyło 70,4 km.
Podaję te dane informacyjnie, bo zostałem o to spytany na Connect.
Wyniki ogólne:
https://wyniki.b4sport.pl/bieg-ultra-tr ... e5551.html
Moje:
https://wyniki.b4sport.pl/bieg-ultra-tr ... NWGK5.html
Foto z mety nie mam. Jak coś z czasem się w sieci pokaże, to edytuję i dodam.
Po biegu szybko zszedłem z rozgrzanych betonów i poszedłem na trawę w cień.
Rozebrałem się i leżałem, odpoczywając.
Gdzieś mi zniknął Paweł. Odnalazł mnie po kilku minutach i ściągnął później tu naszą ekipę.
Przewrotnie jak tam leżałem, to słonko zaszło za chmury. Moje niespełnione marzenie, ale i tak cieszyłem się, że już leżę sobie na tej trawie i odpoczywam.
Aga spytała mnie, jak się czuję.
Powiedziałem zgodnie z prawdą, że spuściłem sobie konkretny wpier...dol, ale jestem szczęśliwy.
Tak jak już Agnieszka zauważyła w komentarzu, był to jednak wpier...dol mocno kontrolowany.
Chyba to widać było w opisie samej końcówki, gdzie biegłem z Pawłem i by się nie zajechać, robiłem co jakiś czas przejścia do marszu.
Brzuch wtedy nie pomagał, ale też czułem, na jakiej granicy biegnę i że muszę trochę luzować.
Nie spodziewałem się takiego czasu na mecie.
Dlaczego mi w sumie tak dobrze poszło? Ja tak uważam, ale może błędnie?
Nic nie kalkulowałem, biegłem od początku, do końca kontrolując swoje samopoczucie. Dobrze też znam swój organizm i tu przewrotnie pomagają moje choroby.
Pomimo krótkich przygotowań, zrobiłem to dość dobrze. W czasie treningów nie unikałem słońca i górek.
Mam już spore doświadczenie i to może nie jest aż tak najważniejsze, co umiejętność wykorzystania tego doświadczenia.
Staram się za każdym razem eliminować popełniane błędy, uczyć się na nich.
Obserwuję innych i wyciągam też z tego wnioski dla siebie.
Loperamid dał radę. W czasie biegu mnie nie pogoniło na dwójkę, ale po biegu już tak
Kolano, z którym pojawił się wcześniej problem, na miękkim też dawało radę.
Były momenty, że odczuwałem w nim jakiś dyskomfort, ale to przeważnie na trudnym, twardym terenie. Na szczęście ból w czasie zawodów się nie pojawił.
Przed biegiem posmarowałem się Muggą. W czasie biegu nie atakowały mnie komary i o dziwo był też spokój z owadami. Najgorsze pod tym względem zazwyczaj było podejście pod Jawornik Wielki. Teraz i tam robali nie było. Cuda
Straty:
Jak zwykle, przez moją budowę anatomiczną lewej stopy, w którą kiedyś brutalnie ingerowała jedna osoba, zejdzie mi paznokieć w dużym palcu:
Już on tak nie wygląda, bo zrobiłem małą operację i pół podłogi w łazience zalałem krwią z ropą
Jest piękny i blady i może pierwszy raz obejdzie się bez wizyty u podolog.
Dygresja:
Już nie jest piękny i blady, jest siny
W nocy z soboty na niedzielę dobiłem go na maratonie.
Nałożyłem skarpety palczaki Injinji, założyłem plaster ochronny.
Zły teren w Stoczni Szczecińskiej dołożył swoje. W czasie zawodów musiałem plaster wywalić, bo zaczął przeszkadzać.
Możliwe, że palec w końcu odpadnie i będzie spokój
Wiedząc, że mam problemy z kręgosłupem, już od początku postanowiłem robić wszystko, by opóźnić aż mnie on yebnie.
Biegłem z lekko pochyloną głową. Nigdzie się nagle nie schylałem. Wszystkie większe krzaki brałem centralnie na głowę. Kilka razy się przeliczyłem, chyba powinienem biec w kasku
Raz aż mi czapeczkę zdjęło z głowy, dobrze że ona ocalała.
Na przyszłość znalazłem już coś dla siebie:
Dzięki temu na całej trasie ani razu nie miałem "stopklatki". Bardzo mnie to cieszy.
Fakt, że wcześniej też robiłem sporo ćwiczeń wzmacniających, ale przed poprzednimi ultra też je robiłem, a mnie na trasie yebało wielokrotnie.
Paweł zapytał, czy wziąć ode mnie kijki.
Nie chciałem mu oddać, bo pomagały mi we wprowadzaniu ciała w lekki ruch rotacyjny. Od samego początku tak robiłem. Wiedząc, że będą odcinki biegowe, składałem kijki i biegłem lekko pochylony, poruszając delikatnie tułowiem na boki. Trudno mi to opisać, ale tę technikę opracowałem na 240 km, a później robiłem na sobie różne testy, by dobrać optymalny ruch. Tym razem to zadziałało.
Optymalizowałem też czas pobytu na punktach:
Cały czas brałem owoce na wynos.
Razem straciłem tylko około 10 min, w tym wliczając przerwę na Borówkowej.
Najwięcej czasu schodziło na rozrobienie proszku Maurten.
Sam na ten bieg raczej bym się nie zapisał. Przypomnę, że pakiet dostałem od mojej fizjo.
Wolałbym biec KBL. Do rana miałbym bieg już z głowy, a noc zasadniczo i tak jest zarwana. Spałem raptem 3h i to kiepsko.
UT70 ma 3000m przewyższeń i 15h limitu.
Na KBL na dystansie około 107km mamy ~3700m przewyższeń i aż 26h limitu.
Chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego lepiej biec KBL?
Dla statystyk wrzucam jeszcze najlepsze podsegmenty z Runalyze:
Prawdopodobnie jest to już mój ostatni wpis na blogu i być może było to moje ostatnie ultra.
Jako biegacz dystansowy śmiało mogę powiedzieć:
Mój Blog "Luźne wpisy"
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.
Mój Blog "Luźne wpisy" - Komentarze
Zrzucone w biegu kilogramy, cierpliwie czekają w lodówce.