Cześć,
Jestem Marcin i właśnie przebiegłem pierwszy w swoim życiu maraton. Ukończyłem czwarty, ale przebiegłem pierwszy, if you know what I mean
Dodatkowo muszę zaktualizować metryczkę, bo przy okazji wpadła życiówka, skromniejsza niż liczyłem na początku przygotowań i sporo skromniejsza niż w środku - ale 11,5 minuty zdjęte z wyniku sprzed 9 lat. Tak, sprzed 9 lat, bo biegałem maraton 2x w 2014 i raz w 2016. Więc dość dawno. A tu nie dość, że za 2 miesiące będę już miał czwórkę z przodu, to Łódź obchodzi 600-lecie nadania praw miejskich, ogólnie fajny klimat dookoła tego maratonu był.
Więc podejmuję rękawicę tam, gdzie wczoraj ją odłożyłem i zaczynam pisać.
Budzik na siódmą, wszystkie grady gotowe dzień wcześniej, jeszcze fun fact - zapomniałem zapłacić za żele na Allegro (też mądrze, 4 dni przed imprezą kupować ^^), to stwierdziłem "będą na expo, to się kupi". No a że nie było do kupienia

to się nie kupiło. I zostałem z jednym, jaki był w pakiecie. To dzida do Decathlonu, tam też wszystko wyczyszczone, złapałem jakieś PowerBary (4 szt), po 21g w każdym, i do domu. Wieczorem poczułem wchodzący stres, ale udało się przed północą zasnąć.
Rano obudził mnie stres

szybkie śniadanie składające się z trzech tostów z dżemem wiśniowym (za co wieczorem dostałem zyebkę od żony, że wyżarłem jej dżem

). Ostatnia kontrola sprzętu i można iść. Postanowiłem biec na krótko, rano po wyjściu na balkon tylko dołożyłem rękawki do koszulki, którą wybrałem, skarpety kompresyjne z Deca, czapka z daszkiem i komin na szyję. Do tego pas z bidonami 2x250 ml, bo chciałem mieć swoją wodę, sprawdziłem, że żele i telefon mieszczą się w kieszeni pasa, numer przypiąłem do koszulki i jedziemy. Rodzinka podrzuciła mnie niedaleko Atlas Areny i poszedłem przybijać piątki i się rozgrzewać. W ostatniej chwili wysiadając z samochodu zdjąłem jednak rękawki i rękawiczki, czego żałowałem przez najbliższe 30-40 minut, ale przestałem żałować na 3-4 kilometrze maratonu

a już na pewno bardziej żałowali ci, co biegli na długo w dwóch warstwach, a po 11:30 zaczęło wychodzić słońce.
Więc kolejno spotkałem koleżankę z Ericssona, Asię, kumpla z obecnej firmy stacjonującego na co dzień w Grudziądzu - mojego imiennika Marcina, kumpla Tomka i jakże byłoby inaczej - Jacka.ww (pozdro Jacek)

potruchtałem trochę i poszedłem do strefy.
Ustawiłem się przy zajacach na 3:45, mając plan prosty - do 32 km trzymać zająca, potem w zależności od tego jak będę się czuł - trzymać lub przyspieszać.
Start, Prząśniczka, i ruszamy. Pierwszy dość wolno, 5:32, ale zapoznawczo, i lepiej tak, niż za szybko. Trochę gadki z pacemakerami, i odliczamy. 5:26, lecimy w kupie, trzymam tak, że mnie balony po twarzy nawalają. Pogoda idealna, 100% zachmurzenia, lekki wiaterek, 8-10 stopni. Ustawiłem alert odżywiania na co 40 minut i wyłączyłem myślenie o tym.
Trasa maratonu dość pokręcona, niepłaska, ale dość spoko, pierwszy większy podbieg ślimakiem na wiadukt, bez dramatu - początek. Na szóstym wrzask - żona z dzieciakami urządzili punkt kibicowania (do domu 600 metrów stamtąd ^^). A mnie się biegnie super. Jak się okazało - jeden z pace'ów na 3:45 wysworował się do przodu, i odliczał kilometry po 5:15. Mnie w to graj, biegnę nie czując że biegnę. W międzyczasie utworzyła się mini grupka dookoła niego, tak 6-7 osób i lecimy. W okolicy 10 km nasz pace zawinął do toitoia ze słowami "dogonię Was" - dyszka 53:04. A wówczas nasza grupka licząca 3 osoby, mnie, jedną dziewczynę i młodego chłopaka poszła swoje. Każde z nas stwierdziło, że ma plan na ciut szybciej niż 3:45, wiec odliczamy kaemy po 5:15, trochę gadamy, trochę słuchamy czy to muzy (oni), czy to podcastów (ja). Ogólnie podcasty to moje odkrycie na treningi, a na długie wybiegania to już w ogóle majstersztyk
Lecą kilometry - na trzynastym widzę kumpla ultrasa, co jakiś czas kogoś wołam i macham, słowem sielanka. Końcówka czternastego pierwszy długi podbieg - Konstantynowska, nie jakoś stromo, ale niecały kilometr. Piętnasty 1:19:30. Pyk, bez mrugnięcia. Lecimy dalej. Trochę gadamy, lecimy swoje. Ciągły healthcheck całego ciała - no jak nowonarodzony, tempo fajne, tętno w ryzach, praktycznie płaskie. 17, 18 i 19 to prosta Mickiewicza Piłsudskiego, w tym bieg tunelem trasy WZ. Meh, było minęło, szału brak, parę fałd na asfalcie. Zaczyna się wspinanie do najwyższego punktu trasy, czyli circa 5 km ciągle pod góreczkę. Wybiegamy z tunelu, w lewo w Kilińskiego, potem w prawo w Tuwima. A my jak na tempomacie, co wodopój jeden dwa kubki w siebie, spokojnie, bez strat czasowych, wszyscy ładnie w przerwach dobiegają do stolików i wolontariuszy, biorą wodę i się odsuwają, raz tylko jakiś debil postanowił po wzięciu kubka stanąć. Of kors, że przede mną
Tuż przed półmetkiem następny ślimak na wiadukt na Kopcińskiego - i mata pomiarowa na półmetku - 1:51:48. Wszystko pięknie idzie, kilometry mijają szybko, wysiłek ten sam, zmęczenie narasta wolno. Następne 6 km to taka pętelka dookoła m.in. Parku Baden-Powella, gdzie w Łodzi odbywają się City Traile, przebiegamy pod wiaduktem na który wbiegaliśmy przed połówką i lecimy dalej w kierunku dworca Łódź Fabryczna, gdzie jest agrafka

nie lubię agrafek, ale do przeżycia. To jest 28 km, lecimy dalej. Mój współtowarzysz stwierdza, że czuje nogi, powoli zamierają rozmowy, co jakiś czas wyprzedzamy kogoś kto idzie, ale patrząc po numerach raczej ludziki ze sztafety Ekiden albo maratońskiej half&half. Trzy dyszki mijają na Włókienniczej, rewitalizowanej ulicy od dekad cieszącej się umiarkowanie dobrą sławą, i jest to grube niedopowiedzenie. 31-32 km to Piotrkowska, czyli półtorak pod lekką górkę, tutaj kilometr w 5:26. Na Biegu Piotrkowską tutaj się już zbiega, a my biegniemy odwrotnie. 32 pika przed Stajnią Jednorożców 5:15, a tam biegniemy po czerwonym dywanie naklejonym taśmą na kostce

33 kilometr to 5:14 i nawrotka przy Żeromskiego (szpital WAM). Tu się śmiejemy mimo zmęczenia, że w sumie niecała dycha, to zaczynamy odliczać. Ja niespokojnie od jakiegoś czasu spoglądam na niebo, bo słońce zaczęło wyłazić jakiś czas wcześniej, a jak pewnie kojarzycie - ja nie lubię za bardzo

Tutaj młodszy kolega nam trochę ucieka, tzn. on trzyma, m ciut zwalniamy i znienacka czuję, że dla mnie powoli kończy się przyjemny bieg... Bo wszystko super, tylko nogi zaczynają być betonowe. I jak poprzednie wpadały po 5:14-5:15, tak 34 już 5:23, kolejny 5:28, tutaj puszczam koleżankę z którą biegłem, bo kolega dalej leci swoje (czyli do niedawna nasze) 5:15. I zaczyna się dyskusja mind vs matter.
Na macie pomiarowej na 35 średnie tempo wskazywało na 30 sekund zapasu do 3:45. Ale ja już wiedziałem, że szans na to nie ma. Słoneczko pojawia się coraz częściej, 36 km to 5:30, 37 z górki to podbiłem do 5:26, więc mam etap minimalizowania strat. Lekko nie jest, ale maszerował nie będę. Nie będę i chooy. Nooo, tylko jeszcze trzeba dobiec - a 37 i 38 to już 5:47, więc tempo siadło znacznie. Ale meta coraz bliżej, choć wtedy tego tak nie czułem

na 39 bodajże odjechały mi balony na 3:45, też grupę przetrzebiło, mimo że lecieli równo jak po sznurku.
Na końcówce 39 kaema przebiegając przez skrzyżowanie Pabianickiej i Radwańskiej potknąłem się o szynę tramwajową, poleciałbym na pysk aż miło, to że tego nie zrobiłem zawdzięczam w sumie nie wiem czemu, może soczystemu przekleństwu jakie mi się wyrwało. Pocieszało mnie to, że od jakiegoś chyba 24 kilosa Coros pikał jakieś 200m przed znacznikami, niemalże równiutko przez 20 km, więc stwierdziłem, że te nadmiarowe metry odliczą się bliżej końca - naprawdę mnie to pocieszało

czterdziesty kilometr to drugi przejazd trasą, którą biegliśmy na bodajże czwartym, więc wróg znany. Noga za nogą, lewa, prawa. Nogi to dwa kołki, góra chciałaby biec, ale nie ma na czym. Byle do końca. 41 km to niecka przy Arenie - na początku nie bolała, teraz ją czuć - niby ciut cienia od estakady, ale z niecki trzeba wybiec. dla mnie to tempo 5:54. I spada. nagle słyszę wrzask - tata, tata! Moi stoją. Żona woła "świetnie wyglądasz", a ja myślę, że jeszcze półtora i nie za bardzo mam chęć biec dalej

Bo GUESS WHAT? Czeka na nas ostatnia nawrotka, i do mety. 200 metrów za rodzinką słyszę najlepszego kumpla, który woła że dobrze wyglądam. To chyba opalenizna

jemu trochę łatwiej, bo biegał dyszkę i ukręcił sub 37. Ale to ja jeszcze jak paralityk truchtam do mety. Tu już mental spokojny, straty w stosunku do 3:45 nieduże, spacerów nie było, zaraz odpocznę. Przed areną zbieg, mały szpaler kibiców, i znów słyszę wrzask - to znów moi

ja mimo potwornie skasowanych nóg z uśmiechem, bo wiem, że dałem radę wbiegam do Areny, zbijam piątki z dzieciakami, łapię szczęśliwy uśmiech żony i wpadam na metę z czasem 3:48:12 netto.
No, udało się

przebiegłem maraton z życiówką przed czterdziestką
A teraz takie refleksie - przygotowani były spoko, nie żeby poszły idealnie, ale ogólne wydłużanie się i BNP fajnie zagrały. Pewnie za mało biegania progowego i ogólnego złapania wyższych prędkości, i biegania 4x w tygodniu, bo troch tych czwartych treningów wypadło. Żal tej infekcji i tej naciągniętej łydki, bo to 3:40, może 3:35 było(by) w zasięgu. Albo zacząłbym szybciej w dostał z liścia mocniej? Nie wiem. Na pewno brakło siły nóg po 33. Nie energii, siły. godzinę po maratonie ja ogólnie nie czułem, że biegałem. Nooo, chyba że ruszyłem nogami. To czułem

boki bioder (zwłaszcza) i tyłek były zmasakrowane. Pośladkowe trzeba wzmocnić. A reszta? Cały setup zajebisty, od ubioru po żele i czas ich brania, picie, tempo, itp. - cudo. Żadnych pęcherzy, otarć, nic. Mentalnie przetarłem ten dystans i zacząłem patrzeć na jesień
Teraz bieg Piotrkowską, więc jak już organizm dojdzie do siebie na 100% (jest ok, rano byłem pobiegać, piątka na sztywnych nogach wpadła bez bólu), to lutuję tempa wyższe. I tyle. A jak Wasze wiosenne maratony? Widziałem, że j.nalew rozwaliła system w debiucie, gratki
