23 kwietnia miał być (będzie?) mój maratonowy debiut. Szło pięknie, plan wg Jacka Danielsa, mimo mojej pokaźnej wagi (~94kg) przez całe 3 lata biegania poza shin splintami nie dokuczały mi żadne kontuzje.
W tym roku nastukałem już prawie 1000km i czułem się bardzo gotowy...
... aż do zeszłego tygodnia, kiedy strzeliłem sobie dychę ~4:40km trochę 'niechlujnie' (bo z doskoku, bez rozgrzewki, dla mnie to nie mordercze ale szybkie tempo), i od tamtego momentu mam problem z kolanem.
Sytuacja jest dziwna, bo:
- boli przy schodzeniu ze schodów,
- boli przy bieganiu (jakieś 10 minut, do rozgrzania, później jest tylko lekki dyskomfort),
- lekko boli przy chodzeniu (do rozgrzania, po rozgrzaniu praktycznie nic nie czuję),
- siedzenie/wstawanie/zginanie/dotykanie, cokolwiek wymyślę, w żaden sposób nie powoduje bólu,
- nie ma żadnego wizualnego uszkodzenia, typu opuchlizny, ograniczenia ruchomości itd - póki nie powoduję nagłego sporego obciążenia, kolano jest jak zdrowe,
- boli jakby z przodu i trochę "pod" kolanem,
Miałem dzień kiedy myślałem że przeszło, ale poszedłem sobie biegać 17km i następnego poranka prawie spadłem ze schodów.
Nadal biegam (tylko lekkie jednostki) bo w skali bólu jest to może 3/10 na początku i 1/10 po rozgrzaniu (bardziej dyskomfort niż ból) i z ręką na sercu nie wiem jak postępować:
- stukać te easy runy, liczyć że samo przejdzie, tak jak przeszły shin splinty?
- kompletnie olać bieganie i wystartować w maratonie za 1,5 tygodnia po takiej przerwie, jeżeli się poprawi?
- nawet jeżeli się poprawi (pozornie) to olać maraton, żeby nie pogorszyć sytuacji?
Timing nie mógł być lepszy
