Kilka słów tytułem wstępu: należę do gatunku biegaczy niebiegających, chociaż robiących wszystko aby jednak biegać. Moje niebieganie wynikło z wady wrodzonej stóp, ktora wynikła akurat gdy byłem na najlepszej drodze do bicia kolejnych rekordów życiowych - tytuł mojego ostatniego bloga brzmiał "40 na 40" - bo chciałem złamać magiczne 40 minut na swoje 40ste urodziny. Byłem na dobrej drodze ku temu, bo według przeprowadzanych przez siebie testów byłem w stanie złamać 42 minut. Sezon biegowy roku 2011 zakończyłem z wynikiem 44:44 na dychę i 1h 41m na połówkę.
Zimę 2011/2012 przetrenowałem bardzo solidnie i już się widziałem w gronie tej elity, która może się pochwalić, że dychę walnęła w nieco ponad półgodziny. To, że to "nieco" będzie wynosiło 9 minut i 59 sek nie miało większego znaczenia - magia tej trójki przed resztą wyniku całkowicie mnie opanowała. Byłem na tyle porąbany, że wstawałem o czwartej w nocy, żeby odbyć trening interwałowy przed pracą. Ponieważ mój poprzedni blog zniknął, mogę pisać takie pierdoły i nikt mnie nie sprawdzi
![oczko ;)](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
A potem trach - coś się zadziało w prawej stopie i nie tylko nie mogłem biegać ale miałem i kłopoty z chodzeniem - przejście kilometra było dla mnie wyczynem. Trochę się obijałem po ortopedach zanim znalazłem kogoś, kto mnie naprawił. Wada wrodzona o fajnej nazwie - tibius externum (czy jakoś tak) - dodatkowa kostka w stopie o bardzo nieregularnym kształcie i szorstkiej powierzchni spiłowała mi ścięgno na tyle, że nie potrafiłem stanąć na palcach. Właściwie to do końca naprawić się nie dało, ale zostałem na tyle naprawiony, że już w 2013-stym mogłem chodzić dłuższe odległości.
Od tamtego czasu co roku dokonywałem próby powrotu do biegania - niestety po miesiącu, maksymalnie dwóch łapała mnie jakaś kontuzja, zazwyczaj ból stóp lub łydki. Mimo to co roku ponawiałem próby, trenując coraz ostrożniej coraz mniej, ale i tak trafiało mnie to samo.
I tak dotarłem do roku 2021, który zacząłem od przygody z nordic walkingiem i gibaniem się na orbitreku. Nie do końca mnie to satysfakcjonowało, ale cóż, radość z przemieszczania się w miarę szybko po krętych, leśnych traktach na stosunkowo duże odleglości (w międzyczasie zweryfikowałem podejście do odległości i tempa) była dla półinwalidy nie do opisania. Najtrudniej jest wyrzucić z głowy pamięć, że jeszcze niedawno (ledwo dekada) zasuwało się 21 km w tempie 4'48''/km i maszerowanie 5 km w tempie 7'/km też jest wyzwaniem.
Z początkiem obecnego roku dalej maszerowałem z kijami, ale kiedyś coś mnie wzięło i zacząłem coś jakby trucht z kijami. W końcu przerodziło się to w coś w rodzaju biegu z kijami. Zaświeciło się światełko w tunelu. Może to jest to...
Tak sobie uprawiam sport, który nazwałem "Nordic truchting" już od maja. Aktualnie dochodzę do odległości ponad 7 km w czasie 47 minut. Bardzo mocno pracuję rękami więc z pewnością odciążam stopy, dodatkowo jest to chyba bardziej energetycznie wymagające od samego biegania bo dodatkowa praca rąk daje mocno w kość. Biegam z tymi kijami po bardzo pofałdowanym terenie pełnym mocnych podbiegów o długości kilkuset a nawet ponad kilometrowych, więc ciężko określić tempo. Średnie tempo na ostatnim truchtingu wyniosło 6:40, sprawdzałem na odcinku prostym to nawet dochodziło to 5:30. Jak dla mnie to jest całkowicie satysfakcjonujące, biorąc pod uwagę to, że póki co nie czuję żadnych niepokojących sygnałów organizmu.
Dodatkowo uzupełniam ten truchting rowerem. Właściwie to ostatnio proporcje truchtingu do rowerowania się nieco zmieniły, ponieważ zacząłem dojeżdżać do pracy, a mam ponad 30 km w jedną stronę
![oczko ;)](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
![oczko ;)](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
Takim to cudem odkryłem fakt, że przejechanie 60 km rowerem dziennie może dać sporo satysfakcji. Jeżdżę dość mocno (oczywiście jak na przeciętnego 50 latka) więc sam dojazd zajmuje mi tylko jakieś 25-30 minut więcej niż dojazd samochodem. A przy okazji mam odbębniony całkiem porządny trening i kupę satysfakcji zainkasowaną wprost do łba. Najlepsze jest to, że dzięki temu nie kradnę czasu rodzinie, a to bardzo ważne. Przecież nie chodzi o to, żeby całkowicie zająć się uprawianiem własnego hobby a dzieciaki i żona niech sobie coś w tym czasie wymyślą.
Nie mam żadnych celów trenignowych, nie chcę pobijać żadnych życiówek. Wystarczy mi, że będę mógł bezboleśnie kilka razy w tygodniu biegać po lesie, nawet jeśli ten bieg byłby w formie czworonożnej. Może kiedyś dam radę przebiec dychę. Może kiedyś odrzucę te kijki - ale niekoniecznie.
A nie - jakiś cel jednak mam - przypomniało mi się, że na początku czerwca zawarłem sam z sobą pakt, że co miesiąc będę sobie w moim bieganiu wyznaczał nową odległość do przebiegnięcia. Klucz jest bardzo prosty - w czerwcu biegać około 6 km, w lipcu 7 km, w sierpniu 8 i tak do października, bo powyżej 10 km to już byłoby zbyt ryzykowne dla moich nóg.
Na razie tyle. Następne wpisy będą bardziej rzeczowe i techniczne.
A tutaj odnaleziony dzięki użytkownikowi RysK0 stary blog: viewtopic.php?f=27&t=22832&hilit=Robbur