"WFL - pobiegłam"
Nadal obowiązywały maseczki, więc miałam do wyboru, albo las albo park. Na WFL wybrałam park, z nikim się nie umawiałam, rywalizacja jakoś mnie nie pociąga, wiec wolałam sama podreptać. Zjawiłam się na parkingu pół godziny przed czasem, jakoś trudno było mi usiedzieć w domu. Wysiadam z auta a tam... grupa znajomych. Jest radość hahaha...oczywiście pobiegniemy oddzielnie, ponieważ każdy w swoim tempie, ale będziemy się mijać, ponieważ każdy pomyślał dokładnie tak jak ja - leci po pętli. Ledwie wysiadłam, przypomniałam sobie, że nie wzięłam ze sobą żadnego żelu. Przy moich ostatnich porządnych spadkach cukru, ładna wtopa, no ale mam cukierki glukozowe. Poprzednio jak próbowałam je zjeść podczas biegu, to miałam wrażenie, że gryzę ścianę. Jak się jest zmęczonym, trudno cokolwiek wciągnąć, co ma stałą konsystencję.
Kolejna gafa - wzięłam tylko ten najmniejszy softflask, a z nieba zaczyna lać się żar. Na 9 km wydawało mi się, że wystarczy i tak by było, gdyby temperatura była przynajmniej o 10 stopni niższa.
Pobiegliśmy. Dobiegłam do pierwszego podbiegu i ...ooo, nie, nie da rady, jak wlecę pod tę górkę, to chyba umrę, za gorąco, a za mną dopiero 4km. Zawróciłam, ku mojej radości okazało się, że nie tylko ja. Słońce pali niemiłosiernie, rozgrzany asfalt potęguje odczucie gorąca, drzew jak na lekarstwo, cienia brak. Na szóstym kilometrze uleciało ze mnie "powietrze", brakło mi sił. Jakim cudem, przecież przebiegnięcie tego dystansu wcześniej jakoś nie sprawiło mi większego problemu. Jednak skok temperaturowy zrobił swoje. Ale porażka, 6km i dość. Co teraz? Zaczęłam iść. Chwilę odpoczęłam i znów ruszyłam, jednak nie za długo, ponieważ znów dopadł mnie kryzys. Ponownie zaczęłam iść. Przypomniałam sobie jak to było na BBLu, sprinty tak najgorzej to mi nie wychodzą, może pójść w tym kierunku? Od lampy do lampy ... sprint i marsz, pod koniec co dwie lampy, żeby było "szybciej". Ku mojemu zdziwieniu na zegarku najpierw pojawiło się przebiegniętych 9km, później 10... czekam na tę metę a jej jak na złość nie ma. Odruchowo odwróciłam się , ale z tyłu mety też nie było.
Lecę kolejnych 100 metrów... gdzie ten Małysz???
Miało być 9km a jest już 10 może wystarczy...
Wreszcie meta dotarła do mnie: 10,76km w czasie 01:15:03 miejsce 73523, wśród kobiet 22755, a w swojej kategorii 2995
W przyszłym roku znowu pobiegnę, ale wolałabym w Poznaniu, jeśli się nie uda, pobiegnę z aplikacją.
Na tę chwilę, właśnie zapisałam się na Bieg Świętojański...od zmierzchu do świtu.
Zaczynając od zera
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Najkrótsza noc w roku"
Czekałam na ten dzień z niecierpliwością, wreszcie pojawił się sms z informacją:
"Start biegu 21:10 (Park Miejski) Nr startowy:1." Hehe, chociaż tutaj mam jedynkę.
Plecak z ubraniami na zmianę już spakowany. Pogoda mocno nieprzewidywalna więc warto się zabezpieczyć. Rano lało jak z cebra, zalewając ulice. W pas jak nigdy - wcisnęłam oprócz buteleczek z izo (ja z tych dużo pijacych jestem), żel. Już wiem, że po 10km cukier mi dość niebezpiecznie spada, więc lepiej coś ze sobą nosić, niż mieć kłopot. Poprzednio, na biegu Wigilijnym, trzeba było zejść z trasy, żeby się czegoś napić, ponieważ punkt żywieniowy był w biurze zawodów. Pomyślałam sobie, że teraz będzie tak samo. Ku mojemu zdziwieniu ten bieg był inny niż poprzednie edycje. Ale o tym za chwilę.
Jaka była moja radocha gdy przed biurem spotkałam niemalże same znajome twarze. Rozmowy, wspomnienia, pogaduchy o wszystkim i o niczym, jak mi tego brakowało. Oczywiście nieodłączne pytanie zarówno biegaczy jak i kibicujących znajomych - "Ile planujesz przebiec?"
Mierzmy siły na zamiary, więc 16km będzie odległością "przyzwoitą", biegam w zasadzie do dychy ale i kawałek dalej się zdarzało, choć gdzieś tam z tyłu głowy było 18km, czyli tyle przynajmniej co na Biegu Wigilijnym, ale lepiej nie będę głośno tego mówić.
No dobrze, tak stoimy i gadamy, ale w zasadzie gdzie jest linia startu? Ktoś pokazuje mi miejsce za mostem... idziemy a tam ...wow, punkt pomiarowy ( wcześniej pokazywaliśmy własne zegarki, tym razem mamy chipy), punkt żywieniowy na 1 km, trasa to okrążenie 2km. Żeby zaliczyć bieg trzeba przebiec minimum 2km, a w zasadzie można nawet się zakulać, byleby zrobić jedno okrążenie. Nie ma presji czasu, nie ma presji tempa, cudnie. Długość biegu wyznacza zachód i wschód słońca.
Razem ze mną, w moim tempie, biegnie jeszcze kilku znajomych. Nastawieni jesteśmy na odległość, nie na czas, więc pilnujemy siebie na wzajem, żeby kogoś za szybko nie poniosło. Po 6km jedna osóbka schodzi, kończąc bieg, została czwórka z naszej ekipy. Kolejna osoba kończy po 10km, my biegniemy dalej. Ku mojemu zaskoczeniu, tę dyszkę to przebiegło mi się bardzo ławo. 14km i kolejna osoba kończy, zostałyśmy we dwie. Do 16km spokojnie dałam radę, ale dalej to już była walka ze sobą. Momentami trasa ciemna, nieoświetlona, biegłam po omacku. W głowie kołatała się myśl ... byleby nie w żabę, oby na niej nie wylądować ( przy alejce parkowej stała ozdobna żaba, ale w tych ciemnościach ledwo jej zarys był widoczny, a ścieżka w przedziwny sposób w tę figurkę ciągnęła).
Dalej troszkę widniej było, aby znów wbiec nie dość że w ciemność, to jeszcze kałuże, które zostały po porannej ulewie. Nogi już mocno zmęczone. Musiałam nieźle uważać, żeby się nie przejechać na kałużowym błocie. I tak nie omieszkałam za każdym razem w któreś z bajorek wlecieć. Podobno najtrudniejsza jest pierwsza kałuża...
Na dodatokwy efekt tego "trailu" nie musiałam długo czekać ... skurcz, masakryczny -dostałam po prawej łydce. A niech to....musiałam przejść w tryb marszobiegu, gdy próbowałam dalej biec biegiem ciągłym, to nieszczęsna łydka usiłowała życie mi utruć. 18 km już za mną, udało się, plan wykonany, jednak nie zatrzymujemy się, dalej we dwie biegniemy. Teraz to już się nie zastanawiam co mnie boli, bo boli wszystko równo
Po drodze, na punkcie żywieniowym, dopijam jeszcze Pepsi i wciskam w siebie kawałek banana. Miałam wrażenie, że ten punkt pomiarowy za każdym okrążeniem ktoś przesuwa coraz dalej.
Jest, dwudziesty kilometr jest nasz. Koleżanka z którą biegłam, schodzi z trasy. Jestem tak blisko swoich wymarzonych 21km...Na tym biegu nie da się zrobić takiej odległości, muszę pobiec pełną pętlę, czyli w sumie 22km. Przeszło mi przez głowę, że choćby na czworakach, ale nie dam się. Zastosowałam swój sprawdzony na Wingsach patent i ... tak, udało się, 22km są moje. Pierwszy raz w życiu przebiegłam odległość półmaratonu, nie ważne w jakim tempie, na pracę nad nim przyjdzie jeszcze czas. Najważniejsze, że dałam radę. O 1 w nocy byłam już w domu.
Przy okazji dla mnie nauka - na takie odległości, oprócz żelu, warto mieć ze sobą shoty magnezowo - potasowe i ... czołówkę.
Już się nie mogę doczekać kolejnej edycji tego biegu.
Czekałam na ten dzień z niecierpliwością, wreszcie pojawił się sms z informacją:
"Start biegu 21:10 (Park Miejski) Nr startowy:1." Hehe, chociaż tutaj mam jedynkę.
Plecak z ubraniami na zmianę już spakowany. Pogoda mocno nieprzewidywalna więc warto się zabezpieczyć. Rano lało jak z cebra, zalewając ulice. W pas jak nigdy - wcisnęłam oprócz buteleczek z izo (ja z tych dużo pijacych jestem), żel. Już wiem, że po 10km cukier mi dość niebezpiecznie spada, więc lepiej coś ze sobą nosić, niż mieć kłopot. Poprzednio, na biegu Wigilijnym, trzeba było zejść z trasy, żeby się czegoś napić, ponieważ punkt żywieniowy był w biurze zawodów. Pomyślałam sobie, że teraz będzie tak samo. Ku mojemu zdziwieniu ten bieg był inny niż poprzednie edycje. Ale o tym za chwilę.
Jaka była moja radocha gdy przed biurem spotkałam niemalże same znajome twarze. Rozmowy, wspomnienia, pogaduchy o wszystkim i o niczym, jak mi tego brakowało. Oczywiście nieodłączne pytanie zarówno biegaczy jak i kibicujących znajomych - "Ile planujesz przebiec?"
Mierzmy siły na zamiary, więc 16km będzie odległością "przyzwoitą", biegam w zasadzie do dychy ale i kawałek dalej się zdarzało, choć gdzieś tam z tyłu głowy było 18km, czyli tyle przynajmniej co na Biegu Wigilijnym, ale lepiej nie będę głośno tego mówić.
No dobrze, tak stoimy i gadamy, ale w zasadzie gdzie jest linia startu? Ktoś pokazuje mi miejsce za mostem... idziemy a tam ...wow, punkt pomiarowy ( wcześniej pokazywaliśmy własne zegarki, tym razem mamy chipy), punkt żywieniowy na 1 km, trasa to okrążenie 2km. Żeby zaliczyć bieg trzeba przebiec minimum 2km, a w zasadzie można nawet się zakulać, byleby zrobić jedno okrążenie. Nie ma presji czasu, nie ma presji tempa, cudnie. Długość biegu wyznacza zachód i wschód słońca.
Razem ze mną, w moim tempie, biegnie jeszcze kilku znajomych. Nastawieni jesteśmy na odległość, nie na czas, więc pilnujemy siebie na wzajem, żeby kogoś za szybko nie poniosło. Po 6km jedna osóbka schodzi, kończąc bieg, została czwórka z naszej ekipy. Kolejna osoba kończy po 10km, my biegniemy dalej. Ku mojemu zaskoczeniu, tę dyszkę to przebiegło mi się bardzo ławo. 14km i kolejna osoba kończy, zostałyśmy we dwie. Do 16km spokojnie dałam radę, ale dalej to już była walka ze sobą. Momentami trasa ciemna, nieoświetlona, biegłam po omacku. W głowie kołatała się myśl ... byleby nie w żabę, oby na niej nie wylądować ( przy alejce parkowej stała ozdobna żaba, ale w tych ciemnościach ledwo jej zarys był widoczny, a ścieżka w przedziwny sposób w tę figurkę ciągnęła).
Dalej troszkę widniej było, aby znów wbiec nie dość że w ciemność, to jeszcze kałuże, które zostały po porannej ulewie. Nogi już mocno zmęczone. Musiałam nieźle uważać, żeby się nie przejechać na kałużowym błocie. I tak nie omieszkałam za każdym razem w któreś z bajorek wlecieć. Podobno najtrudniejsza jest pierwsza kałuża...
Na dodatokwy efekt tego "trailu" nie musiałam długo czekać ... skurcz, masakryczny -dostałam po prawej łydce. A niech to....musiałam przejść w tryb marszobiegu, gdy próbowałam dalej biec biegiem ciągłym, to nieszczęsna łydka usiłowała życie mi utruć. 18 km już za mną, udało się, plan wykonany, jednak nie zatrzymujemy się, dalej we dwie biegniemy. Teraz to już się nie zastanawiam co mnie boli, bo boli wszystko równo
Po drodze, na punkcie żywieniowym, dopijam jeszcze Pepsi i wciskam w siebie kawałek banana. Miałam wrażenie, że ten punkt pomiarowy za każdym okrążeniem ktoś przesuwa coraz dalej.
Jest, dwudziesty kilometr jest nasz. Koleżanka z którą biegłam, schodzi z trasy. Jestem tak blisko swoich wymarzonych 21km...Na tym biegu nie da się zrobić takiej odległości, muszę pobiec pełną pętlę, czyli w sumie 22km. Przeszło mi przez głowę, że choćby na czworakach, ale nie dam się. Zastosowałam swój sprawdzony na Wingsach patent i ... tak, udało się, 22km są moje. Pierwszy raz w życiu przebiegłam odległość półmaratonu, nie ważne w jakim tempie, na pracę nad nim przyjdzie jeszcze czas. Najważniejsze, że dałam radę. O 1 w nocy byłam już w domu.
Przy okazji dla mnie nauka - na takie odległości, oprócz żelu, warto mieć ze sobą shoty magnezowo - potasowe i ... czołówkę.
Już się nie mogę doczekać kolejnej edycji tego biegu.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Nie mój"
Przyszło lato a wraz z nim dłuższe i cieplejsze dni. Mogłam jako - tako ustawić biegowe dni, ...i tak:
Wtorek - długie wybiegania ( od 9 do 13km w zależności od tego co plan Polara pokazał)
Środa - basen
Czwartek - treningi BBL lub średnie wybieganie, tudzież interwały
Sobota - 5 km na Parkrunie
Niedziela - marszobiegi w lesie
Plan brzmi całkiem do przyjęcia. Trochę śmiesznie wyglądają te leśne marszobiegi, ale one tylko tak brzmią a są najbardziej wymagające z całego planu. Ostatni trening polegał na tym, że trzeba było przebiec 23 minuty - 6 minut marszu - kolejne 23 minuty biegu. Odcinki biegowe wychodzą nam w tempie około 7 z małym hakiem. Nigdy wcześniej tak szybko po lesie nie biegałam. Za każdym razem czas samego biegu jest wydłużany a marszu skracany.
Ostatnia moja wtorkowa dyszka także najgorzej nie poszła. 1h11min. częściowo po polu....pod górę, wiatr skutecznie "umilał" drogę a chwilowy deszcz pomógł podkręcić tempo
.
Najmniej wymagające są dla mnie Parkruny. Przyklejam się do kogoś na końcu i ....mamy PB, co prawda to nie moje PB, lecz osoby, którą staram się podprowadzić, jednak cieszą jak własne.
Całkiem niedawno usłyszałam radosną wypowiedź, że komuś udało się przebiec PR w 46 minut. Pomyślałam sobie - świetnie, że ktoś potrafi się cieszyć z takiej rzeczy, ale spróbujemy sprawdzić w jakim tempie tak naprawdę potrafi ta osóbka 5km przebiec, a że znamy się już jakiś czas, to zaproponowałam swoje towarzystwo, poza tym nie jest dobrze, żeby nowicjusz biegł sam. Od słowa do słowa, od kroku do następnego, wsłuchując się w oddech osoby którą właśnie ciągnę, starając się trzymać tempo optymalne dla mojego towarzysza, a nie zabójcze... na mecie byłyśmy w 39 minut. Trzeba było zobaczyć tę radość.
Poprzedni PR także udało mi się podholować kogoś na PB, a dziś ta sama osoba powtórnie poprawiła wynik i to o ponad minutę. Byłam z niej tak dumna, jakbym to ja swoje wyniki poprawiała. Dziś 5km zajęło mi 34:21...przy czym dla mnie było to ze sporym zapasem siły. Tak, mogę biec te piątki szybciej, tylko PO CO ?
Mam szaloną satysfakcję gdy widzę radość kogoś z kim biegłam. W sumie bieg w tempie 6:50 już wcale taki ślimaczy nie jest... a widzę, że powolutku zaczynam móc tak przebiec nie tylko 5 ale i 10km.
W niedzielę pobiegłam "Tropem Wilczym" i pierwszy raz byłam ostatnia , ale to nie ważne, ważniejsze było to, że razem ze mną biegła ze swoją mamą dziewczynka, dla której to był pierwszy medalowy raz. Odważyła się pobiec 5km w potwornym skwarze, podczas gdy wielu dorosłych zdezerterowało i zamiast deklarowanej piątki, polecieli łatwiejszą niecałą dwójkę. W grupie zawsze raźniej
Wreszcie wróciłam do "świata żywych", teraz podczas biegania, co najwyżej jestem zmęczona i brak mi tchu, ale nie mam już tych maskarycznych mdłości, czy odruchu wymiotnego przy próbie nawet małego wysiłku, jak to zdarzało się w zasadzie jeszcze niedawno. Do głowy mi nie przyszło, że problemy z tarczycą potrafią tak utruć, a próba ustabilizowania sytuacji, to nie są dni ani miesiące, ale mogą to być lata.
Wreszcie mogę spokojnie "przycisnać na końcówce", pobawić się w interwały, biegać w grupie bez strachu.
Tak na zakończenie, dziś ukończyłam swój 50-ty Parkrun i wraz ze mną do domu przybył dyplom potwierdzający ten fakt. Cudowny dzień.
Przyszło lato a wraz z nim dłuższe i cieplejsze dni. Mogłam jako - tako ustawić biegowe dni, ...i tak:
Wtorek - długie wybiegania ( od 9 do 13km w zależności od tego co plan Polara pokazał)
Środa - basen
Czwartek - treningi BBL lub średnie wybieganie, tudzież interwały
Sobota - 5 km na Parkrunie
Niedziela - marszobiegi w lesie
Plan brzmi całkiem do przyjęcia. Trochę śmiesznie wyglądają te leśne marszobiegi, ale one tylko tak brzmią a są najbardziej wymagające z całego planu. Ostatni trening polegał na tym, że trzeba było przebiec 23 minuty - 6 minut marszu - kolejne 23 minuty biegu. Odcinki biegowe wychodzą nam w tempie około 7 z małym hakiem. Nigdy wcześniej tak szybko po lesie nie biegałam. Za każdym razem czas samego biegu jest wydłużany a marszu skracany.
Ostatnia moja wtorkowa dyszka także najgorzej nie poszła. 1h11min. częściowo po polu....pod górę, wiatr skutecznie "umilał" drogę a chwilowy deszcz pomógł podkręcić tempo
.
Najmniej wymagające są dla mnie Parkruny. Przyklejam się do kogoś na końcu i ....mamy PB, co prawda to nie moje PB, lecz osoby, którą staram się podprowadzić, jednak cieszą jak własne.
Całkiem niedawno usłyszałam radosną wypowiedź, że komuś udało się przebiec PR w 46 minut. Pomyślałam sobie - świetnie, że ktoś potrafi się cieszyć z takiej rzeczy, ale spróbujemy sprawdzić w jakim tempie tak naprawdę potrafi ta osóbka 5km przebiec, a że znamy się już jakiś czas, to zaproponowałam swoje towarzystwo, poza tym nie jest dobrze, żeby nowicjusz biegł sam. Od słowa do słowa, od kroku do następnego, wsłuchując się w oddech osoby którą właśnie ciągnę, starając się trzymać tempo optymalne dla mojego towarzysza, a nie zabójcze... na mecie byłyśmy w 39 minut. Trzeba było zobaczyć tę radość.
Poprzedni PR także udało mi się podholować kogoś na PB, a dziś ta sama osoba powtórnie poprawiła wynik i to o ponad minutę. Byłam z niej tak dumna, jakbym to ja swoje wyniki poprawiała. Dziś 5km zajęło mi 34:21...przy czym dla mnie było to ze sporym zapasem siły. Tak, mogę biec te piątki szybciej, tylko PO CO ?
Mam szaloną satysfakcję gdy widzę radość kogoś z kim biegłam. W sumie bieg w tempie 6:50 już wcale taki ślimaczy nie jest... a widzę, że powolutku zaczynam móc tak przebiec nie tylko 5 ale i 10km.
W niedzielę pobiegłam "Tropem Wilczym" i pierwszy raz byłam ostatnia , ale to nie ważne, ważniejsze było to, że razem ze mną biegła ze swoją mamą dziewczynka, dla której to był pierwszy medalowy raz. Odważyła się pobiec 5km w potwornym skwarze, podczas gdy wielu dorosłych zdezerterowało i zamiast deklarowanej piątki, polecieli łatwiejszą niecałą dwójkę. W grupie zawsze raźniej
Wreszcie wróciłam do "świata żywych", teraz podczas biegania, co najwyżej jestem zmęczona i brak mi tchu, ale nie mam już tych maskarycznych mdłości, czy odruchu wymiotnego przy próbie nawet małego wysiłku, jak to zdarzało się w zasadzie jeszcze niedawno. Do głowy mi nie przyszło, że problemy z tarczycą potrafią tak utruć, a próba ustabilizowania sytuacji, to nie są dni ani miesiące, ale mogą to być lata.
Wreszcie mogę spokojnie "przycisnać na końcówce", pobawić się w interwały, biegać w grupie bez strachu.
Tak na zakończenie, dziś ukończyłam swój 50-ty Parkrun i wraz ze mną do domu przybył dyplom potwierdzający ten fakt. Cudowny dzień.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Zwolnij !!!"
Wtorkowe długie wybieganie. Pogoda się zmieniła, 18 stopni, a mnie jest zimno, wiatr wieje jakby mu kto za to płacił. Umówiłam się z koleżanką na długie wybieganie. Spotkałyśmy się po drodze, ponieważ ona w planach miała 18km, a ja skromne 9. Od początku założyłyśmy tempo któremu ja podołam, ponieważ ona jest ode mnie zdecydowanie lepsza, więc trzeba było dostosować je do moich możliwości, tak więc - 7:20.
Katastrofa, nie jestem w stanie utrzymać tego tempa, raz ja, raz ona spoglądamy na zegarek i wołamy "zwolnij". Na długo to nie wystarczyło, po chwili znów jakoś dziwnie droga niosła. Po 9 kilometrze przebiegłam jeszcze dziesiąty, a później jedenasty, bo się tak w miarę fajnie dreptało.
Podsumowanie tempa wygląda tak:
1km - 06:59
2km - 06:58
3km - 07:02
4km - 06:54
5km - 06:52
6km - 06:52
7km - 06:58
8km - 06:55
9km - 06:52
10km - 07:09
11km - 06:50
Średnie tempo 06:56, max 05:06
średnie tętno 160, max 173
Wyszło w zasadzie dość równo, tylko gdzie to 07:20?
Zastanawiam się, czy byłabym w stanie przebiec Ptolemeusza.
Wtorkowe długie wybieganie. Pogoda się zmieniła, 18 stopni, a mnie jest zimno, wiatr wieje jakby mu kto za to płacił. Umówiłam się z koleżanką na długie wybieganie. Spotkałyśmy się po drodze, ponieważ ona w planach miała 18km, a ja skromne 9. Od początku założyłyśmy tempo któremu ja podołam, ponieważ ona jest ode mnie zdecydowanie lepsza, więc trzeba było dostosować je do moich możliwości, tak więc - 7:20.
Katastrofa, nie jestem w stanie utrzymać tego tempa, raz ja, raz ona spoglądamy na zegarek i wołamy "zwolnij". Na długo to nie wystarczyło, po chwili znów jakoś dziwnie droga niosła. Po 9 kilometrze przebiegłam jeszcze dziesiąty, a później jedenasty, bo się tak w miarę fajnie dreptało.
Podsumowanie tempa wygląda tak:
1km - 06:59
2km - 06:58
3km - 07:02
4km - 06:54
5km - 06:52
6km - 06:52
7km - 06:58
8km - 06:55
9km - 06:52
10km - 07:09
11km - 06:50
Średnie tempo 06:56, max 05:06
średnie tętno 160, max 173
Wyszło w zasadzie dość równo, tylko gdzie to 07:20?
Zastanawiam się, czy byłabym w stanie przebiec Ptolemeusza.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Przypomnienie
Rety, jak dawno mnie tutaj nie było. Po moich możliwościach biegowych zostały tylko wspomnienia, zdrowie posypało się totalnie, covid, kwarantanny, lockdown, jakaś grypa, po każdym postoju zaczynałam wszystko od początku i niestety z coraz mniejszymi możliwościami, ale trudno. Nauczyłam się cieszyć tym co mam i co mogę, zaczęłam wciągać inne osoby w bieganie i przygarnąć tych, którzy albo dopiero zaczynają z takimi samymi predyspozycjami z jakimi sama zaczynałam, tych którzy z powodów zdrowotnych mocno nie pociągną, albo tych którzy za szybko wystartowali z zabawą w bieganie i gdzieś się tam "spalili" po drodze.
W marcu udało mi się przebiec Smerfną piątkę i ku mojej radości z czasem lepszym niż za pierwszym razem gdy byłam w najlepszej dla siebie formie.
Maj to oczywiście wyczekiwany Wings for Life w Poznaniu i ... totalna klapa, tak kiepskiego biegu jeszcze nie miałam.
A zaczęło się już w nocy, ból żołądka nie pozwolił mi zasnąć, po kilkugodzinnej "walce" byłam mocno odwodniona, przez głowę przeszła mi nawet myśl czy nie powinnam odpuścić, tylko jak odpuścić jak czekałam na ten bieg tyle czasu, to mój pierwszy WFL który mogę pobiec inaczej niż wirtualnie.
W Poznaniu pojawiliśmy się 3 godziny przed startem bo tak wydawane były pakiety. Od rana zimno, opatulamy się w długie rękawy. Tuż przed startem otworzyło się okienko pogodowe i słońce niemiłosiernie zaczęło prażyć. Trasa asfaltem, sporo podbiegów. Wysiadłam na 3km. Biegłam z koleżanką której też było ciężko więc miałam z kim dzielić los. Żar leciał z nieba niemiłosierny. Oby dobiec do 5km, tyle wystarczy, czuję się kiepsko.
Dobiegłam. Pytanie co robimy dalej, czekamy na metę czy próbujemy jeszcze jeden kilometr dołożyć. Marszobiegiem od drzewa do lampy minelysmy kilometr szósty, później siódmy, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu zdążyłyśmy minąć flagę z ósmym kilometrem i ... brakło mi 8 metrów do 9km, próbowałam dobiec ale organizm już nie pozwolił, nie była to sprawa głowy a wydolności, nie miałam z czego dołożyć.
Na ostatnich metrach zgubiłam koleżankę, więc nie znając Poznania poszłam za tłumem żeby dotrzeć do właściwego tramwaju. Myślę sobie ... cóż, pewnie jestem jedną z pierwszych grup które odpadły. Nie zdążyliśmy jeszcze dojechać gdy zobaczyłam gromady ludzi którzy zdążyli wrócić już na teren targów, odebrać medal i idą do domu. Okazało się że te niemalże 9km wcale tak najgorzej nie wypadło.
W statystykach później zobaczyłam że mam swoje nowe HRmax które teraz wynosi 201 i nie jest to błąd ponieważ ten wynik w czasie biegu pojawił się dwukrotnie i raz poszło 199. Za rok znów pobiegnę.
Rety, jak dawno mnie tutaj nie było. Po moich możliwościach biegowych zostały tylko wspomnienia, zdrowie posypało się totalnie, covid, kwarantanny, lockdown, jakaś grypa, po każdym postoju zaczynałam wszystko od początku i niestety z coraz mniejszymi możliwościami, ale trudno. Nauczyłam się cieszyć tym co mam i co mogę, zaczęłam wciągać inne osoby w bieganie i przygarnąć tych, którzy albo dopiero zaczynają z takimi samymi predyspozycjami z jakimi sama zaczynałam, tych którzy z powodów zdrowotnych mocno nie pociągną, albo tych którzy za szybko wystartowali z zabawą w bieganie i gdzieś się tam "spalili" po drodze.
W marcu udało mi się przebiec Smerfną piątkę i ku mojej radości z czasem lepszym niż za pierwszym razem gdy byłam w najlepszej dla siebie formie.
Maj to oczywiście wyczekiwany Wings for Life w Poznaniu i ... totalna klapa, tak kiepskiego biegu jeszcze nie miałam.
A zaczęło się już w nocy, ból żołądka nie pozwolił mi zasnąć, po kilkugodzinnej "walce" byłam mocno odwodniona, przez głowę przeszła mi nawet myśl czy nie powinnam odpuścić, tylko jak odpuścić jak czekałam na ten bieg tyle czasu, to mój pierwszy WFL który mogę pobiec inaczej niż wirtualnie.
W Poznaniu pojawiliśmy się 3 godziny przed startem bo tak wydawane były pakiety. Od rana zimno, opatulamy się w długie rękawy. Tuż przed startem otworzyło się okienko pogodowe i słońce niemiłosiernie zaczęło prażyć. Trasa asfaltem, sporo podbiegów. Wysiadłam na 3km. Biegłam z koleżanką której też było ciężko więc miałam z kim dzielić los. Żar leciał z nieba niemiłosierny. Oby dobiec do 5km, tyle wystarczy, czuję się kiepsko.
Dobiegłam. Pytanie co robimy dalej, czekamy na metę czy próbujemy jeszcze jeden kilometr dołożyć. Marszobiegiem od drzewa do lampy minelysmy kilometr szósty, później siódmy, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu zdążyłyśmy minąć flagę z ósmym kilometrem i ... brakło mi 8 metrów do 9km, próbowałam dobiec ale organizm już nie pozwolił, nie była to sprawa głowy a wydolności, nie miałam z czego dołożyć.
Na ostatnich metrach zgubiłam koleżankę, więc nie znając Poznania poszłam za tłumem żeby dotrzeć do właściwego tramwaju. Myślę sobie ... cóż, pewnie jestem jedną z pierwszych grup które odpadły. Nie zdążyliśmy jeszcze dojechać gdy zobaczyłam gromady ludzi którzy zdążyli wrócić już na teren targów, odebrać medal i idą do domu. Okazało się że te niemalże 9km wcale tak najgorzej nie wypadło.
W statystykach później zobaczyłam że mam swoje nowe HRmax które teraz wynosi 201 i nie jest to błąd ponieważ ten wynik w czasie biegu pojawił się dwukrotnie i raz poszło 199. Za rok znów pobiegnę.