Poniedziałek
Ćwiczenia core były trudniejsze niż przed tygodniem, choć początkowo wydawało się, że będzie łatwiej. Drugie powtórzenia desek bokiem chyba najbardziej dały mi się we znaki.
A jeszcze niedawno wydawało mi się, że mam to już opanowane.
Wtorek
Żwawo, ale hamowałem się, żeby było wolniej niż w .
Po powrocie 10 minut z rollerem.
Razem 14 km.
Środa
3x(3km T21/2' przerwy)
Fajny trening, gdyby nie problemy z brzuchem.
Pierwsze powtórzenie weszło przyjemnie, choć pod koniec czułem lekkie łaskotanie w żołądku. Drugie powtórzenie to już niestety od mniej więcej połowy świadomość, że będzie ciężko zrobić trening w całości bez przerwy w krzakach.
Ostatnie 500 m to już pilnowanie intensywności, żeby nie musieć przedwcześnie stanąć. Na przerwie szybka wizyta w krzakach, ale i tak przerwa wyszła dłuższa, bo 3:30.
Ostatnie powtórzenie ruszyłem, ale i tak ciągle coś czułem i biegłem to z duszą na ramieniu. Udało się zamknąć w równe 11 minut i przerwa. Już podczas schłodzenia poczułem silny ból brzucha i musiałem przejść w marsz. Tutaj w ogóle zakończyłem aktywność w zegarku, bo wyglądało na to, że czeka mnie spacer do domu. Kilkadziesiąt sekund, uspokoiło się na tyle, że mogłem jakoś dotruchtać do domu.

W domu 15 minut rozciągania.
Wiem, co było przyczyną problemów żołądkowych - zjadłem trochę ciastek (wegańskich) niewiele przed wyjściem na trening i to się zemściło przy dłuższym odcinku o większej intensywności (gdybym biegł spokojnie raczej byłoby bez przygód). Nauczka na przyszłość, że w takiej sytuacji niestety trzeba poczekać ze startem treningu albo pomyśleć wcześniej i nie jeść.
Razem 15,4 km.
Czwartek
Bardzo luźno się to biegło. W końcu czuć wiosnę pełną piersią, choć jeszcze byłem ubrany na długo.
Po powrocie 25 minut rozciągania.
Razem 14 km.
Piątek
Wizyta u fizjoterapeuty.
Sobota
2x(1,6km T10 + 1,2km T10 + 0,8 km T5 + 0,4 km T3 + 0,2 km T3, przerwa 200 m między szybkimi odcinkamie)/800 m truchtu między seriami
Musiałem robić ten trening rano, czego nie lubię, dodatkowo bez śniadania, bo nie było czasu.
2 km dobiegu, później jeszcze chwila zanim dotarłem do pętli i ruszam bez zbędnej zwłoki. Pierwszy kilometr wchodzi aż za szybko, bo <3:30, zwolniłem i średnia z 1,6 km wyszła ok. 3:32-3, za to te 600 m po 3:40, więc za wolno. Kolejny odcinek już mniej szalałem i równiej. Za to osiemsetka mnie styrała, bo większość odcinka pod wiatr, a trzeba było przyspieszyć. Czterysetka lżej, choć znowu trzeba było przyspieszyć, to przynajmniej szybciej się skończyła. A dwusetka to sama radość, bo zanim zacząłem czuć, że jest szybko, to odcinek się kończył. Drugie powtórzenie to podobna historia. Najtrudniej wchodziły osiemsetki, szczególnie, że większość tego odcinka wypadała pod niekorzystny wiatr.
Część przerw częściowo w marszu (zazwyczaj 20-30 m), reszta w truchcie, ale wolniej niż na przykład tydzień temu. Jednak 2' przerwy, a 200 m to kolosalna różnica i skrócenie zdecydowanie podnosi poprzeczkę.

W domu 15 minut rozciągania.
Razem 16,3 km.
Niedziela
Świetnie mi się biegło. Start ok. 2,5 godziny po lekkim śniadaniu, w końcu dół na krótko i pełny luz.
Wyszło trochę więcej niż planowane 20 km, bo na skrzyżowaniu wylotowym z Białegostoku włączyli światła i miałem do wyboru nadrobić kilkaset metrów omijając skrzyżowania ze światłami lub czekać bezsensownie minutę lub dwie na zielone. Wygrała opcja pierwsza.
W domu ok. 20 minut mobility z rollerem i piłką.
Razem 20,6 km.
O ćwiczeniach na shin splints i protokole Alfredsona nie wspominam w dziennych podsumowaniach, ale wciąż codziennie sumiennie wykonuję te ćwiczenia, co łącznie zajmuje jakieś 45-50 minut, a jak jeszcze dodam szczypanie achillesa, to i do godziny.
W tygodniu 80 km. Najwięcej od 19 tygodni, ale wtedy było więcej treningów biegowych. Za dwa tygodnie mam mieć test na 5 km z pełnego treningu. Liczę, że uda się go zrobić na stadionie, inaczej pewnie znowu Park Zwierzyniecki i pętelka. Śnieg zniknął, może pora w końcu załatwić to koło pomiarowe i awaryjnie oznaczyć te 5 km.