Stałem tak i czekałem. W momencie największego podmuchu wiatru ruszyłem prosto w niego. Poderwało mi aż czapkę, z wrażenia. Za każdym razem, kiedy wiatr zmieniał kierunek, moje ciało podążało za nim. Szukało wiatru, który zdawał się uciekać przede mną. Moje ciało biegło w tak niezorganizowany sposób, że ktoś z zewnątrz mógłbym pomyśleć, że to jakiś szaleniec uprawia voodoo. Czasami wiatr dął stale prosto we mnie, chcąc strącić mnie z kierunku, zatrzymać, czasami wręcz wbijał w miejsce. Czasami nie było go, jakby chcąc rozwalić mnie psychicznie, że zaraz uderzy, że zaraz zaatakuje. Nie dałem się i walczyłem z nim dobrą godzinę. Krążyłem tak po obszarze o nieregularnych kształtach, po polach, resztkach traw, przebiegałem przez drogi. Wreszcie, po którymś z rzędu natarciu na wiatr, zatrzymałem się zwycięski. Wiatr dalej miotał krzakami, konarami drzew. Podjudzał do dalszej walki, że to nie koniec, że jeszcze ma szanse. Wróciłem do domu. Napisałem zwycięski, chyba nie, wygrałem teraz, ale czy wygram kiedyś tam?

A jak tam Wasze "dziwne, unikatowe, szalone" treningi?
Pozdrawiam. Kazig.