Jestem Piotr, mam 25 lat, wzrostu 181 cm, wagi 75 kg, brązowe oczka (2) i kudły na łbie i brodzie


Kilka dni temu koleżanka/współlokatorka zapytała mnie, czy bym nie pobiegał sobie z nią w nocy, bo ona sama się boi, a bardzo chce spalić kilka kilogramów. Kurcze. Ja-informatyk, wiecznie przy kompie, a mam marnować czas na bieganie? Przecież już dziś biegałem... w Path of Exile (taka gierka online). Próbowałem się bronić, że nie..., że nie mogę...., że zrzuci więcej kilogramów, jesli będzie sama biegała i ktoś zacznie ją gonić, a we dwójkę szanse na to są mniejsze. Niech wyrzuci telewizor za okno, to odrazu zniknie z 10 kilo. Kusiło mnie także użyć argumentu o zmyciu makijażu, ale wolałem nie ryzykować. Koleżanka zaczęła wyć, nudzić, prosić, grozić. Szykowała się do gryzienia, więc zgodziłem się dla świętego spokoju. Przebrałem się, wyszedłem z nią na to niedobre/zimne powietrze i...
...Około 1.3km / 20 minut dalej...
Umieram. Płuca wyplute. Bracia mroczkowie przed oczami. Koordynacja ruchowa jak po Ekskluzywnym winie - Zemsta Teściowej. Słowem Tragedia przez duże T. No nic. Jakoś się dowlokłem do mieszkania (prawie, że na kolanach) i myślałem, że mam spokój. Jakim ja byłem głupcem mając tak daremne nadzieje.
Drugi dzień, a właściwie to noc, bo za oknem ciemno, a zaćmienia nie przewidziano.
- Piotrek!
Poderwałem się z przed kompa tak szybko jakby sam generał zawitał na obchody jednostki wojskowej.
- Przysięgam. Mówiła, że ma 18 lat, nie mogłem tego sprawdzić.
- Nie o to chodzi. Idziemy na "dżoging".
- Eeee. Przecież byliśmy wczoraj.
- No. I dziś też.
Jasny gwint. No dobra. Szkoda się kłócić, bo to bezcelowe. Poszliśmy. Tym razem było lepiej. Dużo lepiej. Płuca na swoim miejscu, bliźniaczy bohaterowie M jak Miłość nie pojawili się przed oczami, ale, mimo to zadyszkę miałem straszną jak Buka o 19.00 w Muminkach. Kilka dni później koleżanka znowu mnie wyciągnęła, ale tym razem nie narzekałem nic, a nic. 4 km przebiegnięte. WOW jestem w szoku i podziwie do samego siebie.
Przyznam, że zaczęło mi się to podobać. Kolejną wyprawę ja sam zorganizowałem sobie, ale tym razem bez koleżanki (nie było jej). Przebiegłem około 5 km w 40 minut i nawet miałem siłe na jeszcze z 1-2, ale wolałem nie ryzykować. Szkoda by było, żebym nagle padł na środku chodnika, a potem obudził się bez nerki, spodni i w parku wolskim dodatkowo.
Dzisiaj za to przeszedłem samego siebie. Przebiegłem 10 km w około półtora godziny. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo długi czas, jak na taką odległość, ale pamiętajcie, że jestem początkujący, a dodatkowo organizm organizmowi nierówny. Starałem się utrzymywać takie tempo, żebym:
- Nie szedł
- Nie tracił od razu tchu
- Był dużo szybszy od wymijanych przechodniów.
Normalnie zasuwałem tak, że mnie na zakrętach zanosiło. Drift taki, że sam Van Diesel by się tego nie powstydził.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że koleżance już się znudził ten sport i szuka innego :D
Ja jednak pozostanę przy tym.
Aha i jeszcze taki mały... Pe-eS, czy tam Pi-eS.
P.S. Nieważne, że na tych 10 km miałem okropny czas i nieważne, że po tym nie mam siły, żeby się podnieść od kompa. Jestem z siebie dumny, że przezwyciężyłem lenistwo (z wielką pomocą współlokatorki rzecz jasna). Wierzę, że z czasem moje czasy będą krótsze, odległości dłuższe, a prędkości marszu/biegu większe. Muszę tylko systematycznie praktykować i nie odpuszczać. I nie odpuszczę. Nie mam zamiaru. To moje nowe uzależnienie. Przynajmniej jedno zdrowe.
To taka moja historia. Dzięki za przeczytanie
