"Decyzje"
"Pieszą" trasę już mam opanowaną, taką bez dojazdu. W sumie ma ona swoje plusy. Mogę wybiec nawet dość późno bez obaw, że zmrok złapie mnie w środku lasu. Są latarnie, są wokół zawsze jacyś ludzie, więc nawet jest bezpieczniej.
W tym tygodniu nadciągnęły nad Polskę tropikalne upały, a przynajmniej nad moje miasto. Temperatura w słońcu dochodziła do 38 stopni. Żeby nie było mi zbyt łatwo, w pracy "lekkie" urwanie głowy, więc zegarek już w połowie dnia mówił mi "cel osiągnięty".
O tym, żeby spokojnie usiąść i zjeść drugie śniadanie, czy też się czegoś napić, mogłam zapomnieć. Bilans tego, co wypijałam wciągu dnia był kiepściutki.
Czułam się zmęczona i to bardzo, ale szkoda mi było opuścić wtorkowe bieganie.
Temperatura długo nie chciała spadać, w końcu ok 20.00, gdy słupek rtęci ( a właściwie czujnik elektroniczny

) pokazał 25 stopni, wyszłam. Ubiegłam ok 600 metrów i czuję, że coś jest nie tak, mocno nie tak. Nogi od początku nie chciały ciągnąć, ale zrzucałam to na karb "pierwszego kilometra". Z każdym metrem było jednak gorzej.
Szybka decyzja - wracam. Skręciłam w równoległą uliczkę i wróciłam do domu. Żołądek zaczął żyć własnym życiem usiłując zaprezentować mi swą umiejętność skręcania się w węzeł marynarski, nogi z sekundy na sekundę przybierały kształt galarety, w głowie zaczęło się kręcić niczym podczas jazdy na górskiej kolejce tudzież diabelskim młynie.
Zdążyłam otworzyć drzwi od domu. Wielkie krople gorącego potu spłynęły po moich skroniach i plecach, a po chwili przeszła przeze mnie fala przeraźliwie zimnych dreszczy. Zaczęła się zabawa, raz gorąco, raz zimno.
Dziś z biegania raczej nic już nie wyjdzie.
O tym, żeby coś zjeść, nie było na te chwilę mowy, ale starałam się chociaż wlać w siebie Muszyniankę z sokiem.
Szybko doszłam do siebie, jednak ten trening całkiem odpuściłam, czasem przekładam go na środę, ale raczej nie teraz.
Kolejne wybieganie w piątek. Niestety, cały tydzień w pracy okazał się być taki sam, więc popołudnie przespałam. Musiałam odpocząć i przede wszystkim zadbać o to, żeby uzupełnić "niedobory" płynów.
Kiedyś ktoś mi na forum radził, że wystarczy napić się porządnie tuż przed bieganiem. To ile pije się wciągu dnia czy tygodnia miało nie mieć znaczenia. Chyba raczej tego poglądu nie podzielam, z resztą jak widać, życie też tę teorię zweryfikowało. Tym razem nie zaryzykowałam, odpuściłam.
Przyszła sobota. Hmmm, mam siłę i chęć gdzieś podreptać. Może zaliczyć niedzielne długie wybieganie? Godzina 20.00, temperatura 20 stopni, wiec fajnie, ... lecę.
Znajoma mi już trasa, najpierw w górę, później w osiedle, w lewo na obrzeża, obok cmentarza i kościoła, później w dół do ronda, prosto i ... tym razem ciut inaczej, w lewo - do następnego cmentarza. Cały czas biegnę wzdłuż trasy rowerowej. Dalej już tak samo jak dotychczas.
Trochę kiepski widok te cmentarze, ale droga fajna a i powietrze świeże, bo wiadomo, tego typu " atrakcje" usytuowane tuż przy wylocie z miasta. Jakoś tak mi się dobrze biegnie, pomimo tego, że kilka odcinków jest pod górę.
Gdy dotarłam na swoje osiedle zegarek pokazał:
Dystans 13,10km
średnia prędkość 7:07
średnie tętno: 163
Wow, pierwszy raz w życiu przebiegłam 13km. Chciałabym tę odległość powtórzyć i utrwalić. Jestem ciekawa czy mi się uda. Obawiałam się, że ten "przesiedziany" tydzień jakoś negatywnie wpłynie na kolejny bieg, ale chyba jednak decyzje, które za każdym razem podjęłam, były właściwe. Czasem warto odpuścić.