Z ciekawości chciałem porównać drugie i trzecie wydanie książki Danielsa. Mam polskie tłumaczenie bazujące na wydaniu trzecim oryginału, nie udało mi się znaleźć polskiego tłumaczenia wydania drugiego (czyli pierwszego wydania polskiego), więc oryginał. Znalazłem na Amazonie używaną, cena jak za zboże, koszt wysyłki drugie tyle. No nic, ciekawość ludzka kosztuje. Czas dostawy miał się zamknąć w miesiącu. Wczoraj, grubo po ostatecznym terminie dostawy, zażądałem zwrotu kasy. I znowu będę szukał i liczył, że książka przyjdzie.
Wtorek. Niespodzianka.
Ci, którzy czytają, pewnie spodziewają się tego dnia rytmów. Otóż niespodzianka. Rytmy.

No któż mógł się tego spodziewać? 5x(200 m R/200 m p + 200 m R/400 m p + 400 m R/200 m p). Chyba najbardziej klasyczny trening rytmowy w książce Danielsa, przynajmniej jeśli chodzi o dystanse 5-21 km. Wyzwanie polega na tym, żeby nie zacząć jako jeździec bez głowy i ładnie domknąć pierwszą czterysetkę z pewnym zapasem. Te 400 m odpoczynku to podpucha - niby odpoczywasz i masz siły, więc chcesz cisnąć. I spoko, pierwsze powtórzenie zrobione, ale po tym jest krótsza przerwa, a całą sekwencję trzeba wykonać jeszcze kilka razy. I tu zaczyna się zabawa. Po trzech seriach wiedziałem, że domknę. Po piątej wiedziałem, że mógłbym dołożyć i szóstą. Łydki dostały w kość. Przerwa trucht, czasem marsz. Część odcinków ze startu lotnego, część z miejsca.
Altry Escalante to fajne buty, ale właściwie za każdym razem sznurówki mi się luzują. Ten sam sposób wiązania w innych butach nie sprawia problemów, w Altrach mija ze 30 minut i czuję, że but zaczyna trochę latać na stopie albo w ogóle sznurówka zaczyna luźno dyndać. Chyba dlatego nigdy nie pobiegnę w nich zawodów.
Piątek. 4x(1.6 km P/1' p) + 4x(200 m R/200 m p)
To lubię. Za to mniej mi się podobała pogoda. Niby już od jakiegoś czasu jest ok. 5 stopni, ale nagły zjazd do ok. 1-2, plus wiatr, plus deszcz ze śniegiem i nagle jest szok termiczny, więc może być kilka dni marznięcia. Chyba pora wyciągnąć bieliznę termo z szafy i grubsze rękawiczki, bo łokcie i dłonie zmarzły mocno.
Odcinki P miały być robione w okolicy 5:40, wpadały w 5:40, 5:37, 5:37, 5:39. Przerwa w marszu, truchcie, czuć było chłodek. Biegane po trzecim torze, więc 4 okrążenia minus 60 m na prostej start-meta, co daje ~1.6 km.
Chwila na uspokojenie i dwusetki. Rach, ciach, ciach i po sprawie. 35, 36, 35, 34. Biegałem w Endorphin Speed i mam wrażenie, że przy tempach ~3:00/km i szybciej zaczynam odczuwać pewną niestabilność tego buta. Na tempie 3:30-3:15/km tego nie ma. Nie wiem, być może jest to też efekt, że przy szybszym tempie zmienia mi się technika i to zaczyna się odrobinę gryźć z charakterystyką buta? Inna sprawa, że tego wieczoru bieżnia średnio się nadawała na szybkie bieganie - dużo wody, miejscami, gdzie tartan nie był pokryty kałużami, zaczynała pojawiać się cienka warstwa lodu (czyli przy gruncie spadało w okolice zera). Może to też stąd odczucie pewnej niestabilności przy szybszym biegu?
Każdy ma jakieś przedstartowe rytuały. Szczęśliwa koszulka, skarpetki startowe. I niemal obowiązkowo śniadanie przedstartowe. U mnie chyba najbardziej kultywowanym rytuałem jest sushi na obiad/kolację dzień przed startem. Teoretycznie ryzykuję (surowa ryba), ale jeszcze ani razu nie miałem po tym przygód gastrycznych podczas zawodów. Poza tym wybieram raczej bezpieczniejsze opcje, gdzie przeważają rolki wegańskie. I jeszcze lubię sobie obejrzeć pewne filmiki na YT - finisz Bekele vs Farah podczas Great North Run 2013, szczególnie ostatnie 400 m i uśmiech na twarzy Etiopczyka, triumf El Guerrouja w Atenach na 1500 m. Myślę, że nie jestem jedynym, który motywuje się tymi filmami.
Wiedząc jaka pogoda będzie w niedzielę, postanowiłem podbić swoją motywację. Sushi - checked. Filmiki - checked.
Do tego kawałek, który bardzo lubię:
https://www.youtube.com/watch?v=aLTAf4Obqs8Niedziela. Znowu sprawdzam prognozy, jak przez ostatnie 2 dni. Ma być chłodno, bo 1-2 stopnie. Ma lekko padać. Ma wiać. Tu prognozy nie są zgodne, bo od 15 do 25 km/h, porywy do 45 km/h. No nic, jakoś to przeżyję. Sushi zjedzone, trzeba wystartować.
Najpierw dobieg na stadion, ok. 2.9 km, spokojnie, bez napinki. Zakup wejściówki i po chwili można zaczynać. Zdjąłem kurtkę, cofnąłem się mniej więcej do linii startu na 100 m, żeby część właściwą zacząć będąc już rozpędzonym do prędkości przelotowej. I jedziemy. Jest rześko, ale nie zimno. Wiatr najbardziej daje się we znaki tuż przed końcem łuku, nie odpuszcza całą prostą start-meta i trzyma prawie do połowy kolejnego łuku. Za to druga część okrążenia to odpoczynek, czyli sprawiedliwie. Biegnę dość równo, czasami pod wiatr trochę przysnę, więc trzeba minimalnie przyspieszyć na przeciwległej prostej, pierwsze 5 km w 18:31, niemal równo 3:42. Kolejne okrążenia mijają, ja biegam swój ciągły, na ósmym torze jedna dziewczyna robi trening powtórzeniowy. Gdzieś na ósmym kilometrze zaczynam zazdrościć jej przerw. Wtedy też pojawia się na chwilę jakiś lekki opad, ale był na tyle niewielki, że zauważyłem go tylko z powodu kropli na okularach, które co jakiś czas musiałem przecierać już do końca treningu. Od ok. 9 km wiatr się wzmógł i porywy zaczęły robić się coraz silniejsze. Przy wychodzeniu na prostą trzeba było już solidnie popracować, żeby utrzymać prędkość. Druga piątka w 18:32. Tutaj zacząłem już odliczanie wsteczne. Jeszcze 4. Jeszcze 3. Jeszcze 2. Ostatnie 5 kółek. Cztery, trzy, dwa, jeden. Ostatnie dwa kółka trochę przyspieszyłem.
14 km w 51:54, czyli jakieś 3:42.5/km.
Po chwili truchtu jeszcze sześć przebieżek. Kurtka na plecy i schłodzenie.
Dryfu tętna nie zauważyłem.
