Piątek.Wolne sobie zrobiłam. Czuję się trochę zmęczona, raczej nie bieganiem, ale jednak mam jeden organizm, nie dzieli się na część prywatną i służbową

Szkoda, ale co zrobić...
SobotaO tej sobocie chciałabym szybko zapomnieć...
Pojechaliśmy do Falenicy. Wystartowałam znakomicie. Pierwsze okrążenie zrobiłam szybko jak nigdy. Zaczęłam drugie, równie dobrze. I wtedy włączył się... No nie wiem co. Po drugim podbiegu stanęłam, bo rozbolał mnie jednocześnie brzuch i kręgosłup. I zamiast przetruchtać kawałek i zobaczyć co dalej, to ja odwróciłam się na pięcie i zeszłam z trasy

Chyba ucierpiałam na przerost ambicji (a faktycznie zanosiło się na dobry wynik). Więc zamiast mnie 50' złamał mój małżonek... A ja sobie poczekałam...
Stres połączony ze złościa na samą siebie trzymał mnie dalej, więc wieczorem jeszcze wyszłam na wioskowe kółko i potupałam sobie przyjemną dyszkę w 55 minut z jakimś ułamkiem... Nie czułam żadnego dyskomfortu...
Żal za zejście z trasy pozostał. Nie wiem, czy za dwa tygodnie będzie mnie stać na dobry wynik...
NiedzielaPiękne słońce. Pozbierałam się rano. Przetupałam 2 km i wzięłam się do roboty. Najpierw 4 km po... A, no wlasnie. Miały być po 4:50, wyszło po 4:40. Konsekwentnie 3 km zrobiłam po 4:30 (zamiast po 4:40). Dwójkę powinnam zrobić zatem po 4:25, ale włączył się lodowaty wmordewind, więc też się skończyło na 4:30. I jeszcze na koniec kilometróweczka - 4:16.
W sumie wyszło mi przyjemne 15 km w 1:15.
Dobry dzień
A tydzień?
Też nie najgorszy. Poza sobotą.
W sumie 75 km, w tym dwa udane akcenty.
I jeden nieudany start, ale on się nie mieścił w planie (tak się pocieszam).