DeGie Blog - od lesera do konesera.

Moderator: infernal

Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

W życiu nie sądziłem, że pisał będę jakiegoś bloga. Ale że nie jestem na tyle głupi, by wypowiadać słowo nigdy w czasie przyszłym, to i w chwili obecnej nie jestem specjalnie zdziwiony - w końcu tylko krowa nie zmienia zdania, przynajmniej tak słyszałem od jednego takiego, co nie jedną w życiu krowę pasł i niejedną zjadł.

Wiem, że nie bardzo można się tutaj rozpisywać na lewo czy prawo od tematu biegania, ale nie potrafię gadać na temat nie zbaczając z niego co rusz – najwyżej dostanę bana-bananana.

Nigdy nie lubiłem biegać, chyba, że mnie ktoś gonił i trzeba było spieprzać, pamiętam jak raz pies kuzyna sprawił, że na chwilę zacząłem poważnie myśleć o karierze skoczka – kiedy jego smutny i groźny pies bez ostrzeżenia zerwał się z łańcucha i postanowił mnie dopaść, dokonałem popisowego skoku przez prawie 2 metrowe ogrodzenie. Ledwie przy tym dotknąłem ogrodzenia, a pies ledwie dotknął mnie – po raz pierwszy zrozumiałem, czym jest adrenalina i co daje w takim momentach.

W podstawówce byłem raczej mały i wątły, w LO podrosłem i zacząłem chodzić na siłownie, więc nie bałem się za bardzo skinów, a byłem metalem. Biegałem dobrze czy nawet b. dobrze na 60m, na dłuższe dystanse reagowałem alergicznie, raz nas mściwy (świeć Panie nad jego duszą) w-fista przegonił jakieś 3km, a że byłem cokolwiek ambitny, to nie czekałem za płotem jak inni, tylko biegłem. Był to typowy bieg „na pałę”, po którym ja i moje serce długo dochodziliśmy do siebie, godząc się z nową, ponurą rzeczywistością – jestem cieniarzem.

Sporty uprawiałem różne, najgorzej wspominam skok w dal na w-f w 7 klasie podstawówki – wtedy po raz pierwszy skręciłem kolano. Dużo było piłki nożnej, technicznie to byłem raczej cienki, ale za to potrafiłem być skuteczny, lubiłem badminton (byłem nawet mistrzem szkoły), tenis stołowy (byłem dobry, bo mój stary zrobił mi stół – za krótki, dzięki czemu jak grałem na normalnym, to mi prawie wszystko siadało), siatkówkę (byliśmy mistrzami LO przez chyba całe 4 lata), koszykówkę – technicznie słabo, ale miałem kosz pod domem, to przynajmniej rzucać umiałem i to nieźle. W LO zafascynowała mnie siłownia, na której spędziłem dobre kilka lat, niestety albo na szczęście nie było wtedy odżywek, a raczej były nieliczne, za to bardzo drogie, więc jechałem na mleku w proszku. Postury strongmana nie zrobiłem nigdy, kark mi nie spotężniał, ale i wzrok nie zmętniał. Na studiach ciąg dalszy siłowni i nowa fascynacja – judo, po ukończeniu i zjechaniu w rodzinne strony ciąg dalszy na jujitsu, ale niestety też zachciało mi się capoeiry, piękny to sport, ale na jednym treningu wykonując jakąś podniebną ewolucję, szybciej niż wyskoczyłem w niebo spadłem na ciężki grunt, czego efektem były 2 dość uciążliwie skręcone kostki. Czas następujący po tym wydarzeniu był najgorszym w moim życiu, ale miał też i dobre strony – otwarły mi się oczy na kalectwo. Zobaczyłem jak to jest iść 5 min do ubikacji, a przez większość dnia leżeć jak warzywo – nabrałem w tym czasie do życia wiele potrzebnego dystansu, poświęcając wolny czas na kontemplacje i rozmyślanie. 1,5 roku sportowo kompletnie wycięte z życiorysu. Aha w 1999 r. zapragnąłem jeździć na nartach, bo mi się śniło, że jeżdżę i jest tak idealnie… góry śnieg, a ja jadę i jadę.. No to kupiłem narty od kolegi, jakieś prawie 2-metrowe i podczas pierwszego wypadu w ciągu niecałej godziny skręciłem oba kolana. Sen prysnął, wiedziałem, że to nie dla mnie. Ale… 2 lata później szef mnie namówił: jedźmy. Miałem opory, ale raz kozie śmierć, pojechałem i jeżdżę już regularnie od tego czasu – da się tylko trzeba się było nauczyć. Oprócz tego kocham góry i rower, mało na to czasu, tzn. nie tak: na góry mało, a na rower brak czasu to wymówka – jestem po prostu patentowanym leniem.

Dlaczego zacząłem biegać? Bo śniło mi się, że biegam i jest tak idealnie… Biegnę i biegnę, i w ogóle nie czuję zmęczenia. Cóż to były za sny… Zdawałem sobie sprawę, że nie mam organizmu biegacza, ani charakteru by to wytrzymać, ale te sny… Nigdy nie przebiegłem na raz więcej niż 3km, padając potem na twarz i pytając: Dlaczego…? Nie wiedziałem, co jest grane, bo na rowerze byłem w stanie jechać długo, zrobiłem też wszelkie możliwe badania (tak przy okazji), EKG, USG, badania krwi i gość mi powiedział: Pan jesteś super zdrowy człowiek, ma pan serce sportowca. Tylko, że nie mogłem przebiec więcej niż 3km. Przełomowy okazał się wyjazd do rodziny w góry, wybraliśmy się z moją dziewczyną na rowery, teren mocno górzysty (ale asfalt), byłem w stanie wyjechać na każdą, nawet największą górę i to praktycznie bez zmęczenia – nie widziałem, dlaczego… Siedząc potem na balkonie i kontemplując fenomenalny zachód słońca – odkryłem prawdę – jechałem bardzo wolno… Po głębszej refleksji i rozrachunku w własnym mizernym życiem postanowiłem zacząć biegać, bogatszy o najnowsze, bezcenne przmeślenia.

Od słowa do czynu upłynęło jeszcze trochę czasu, aż raz się obudziłem rano, bo jak dzień wcześniej opróżniłem z kumplem rudą, to byłem w nastroju do śmiałych decyzji. Wyszedłem z domu i poszedłem w las. Miałem śmiały plan, aby po kilku latach przerwy przebiec 2, może 3km bez przerwy i nie umrzeć. Przebiegłem 12,5.

Żadne słowa nie opiszą ogromu dumy i RISPEKRU, jaki na mnie spłynął, gdy otwarło się niebo i dostałem jasny przekaz – mogę biegać. Do końca dnia moja gęba była czerwona jak burak, straciłem chyba kilka litrów potu, a przez 3 dni chodziłem, jakby ktoś zrobił z mojej dupy jesień średniowiecza – ale nie posiadałem się z radości. Moje morale było tak wysokie, że już zacząłem szukać po necie, gdzie jaki start na maraton, bo oto cały biegowy świat należał już przecież do mnie. Nie pamiętam, jaki to był dzień, pragnę przyjąć, że 1.9 ew. 17.9, innych strategicznych dat z tego okresu nie znam.

No więc zacząłem biegać, jak już doszedłem do siebie. Teraz to już tylko trzeba było kupić buty, legginsy i te pe. Kupiłem i biegałem dalej. Bez większego ładu i składu, ale za to morale 1000. Biegałem średnio 3 razy w tygodniu, po 7-10 km. Raz w sobotę przed pracą, postanowiłem sobie pobiec, lało jak z cebra, ale lubię deszcz, lubię też smutną szarą polską jesień. Miałem pobiec ok. 7km, ale biegło mi się fajnie, więc zrobiłem mój wymarzony dystans nad Wisłę i z powrotem – 16km. Zajęło mi to 01’29’’ i przez większość biegu czułem się super, z tym, że od 13km poczułem wyraźny ból w lewym czworogłowym (który wkrótce osłabł), i zacząłem w biegu pić wodę z liści. Po biegu czułem się super, tylko lekki zawkas, ale morale 1000 ooooo mogę wszystko, wszysstko możliwe jest gdy tyyyyy (chyba niejaki Molenda w ch..lat temu wokalnie).

Potem jeszcze jakiś czas biegałem bez ładu i składu, aż ok. 30.10 zapadła decyzja: potrzebuję trenera. Dlaczego? Bo:
- dobry i mądry trener potrafi dużo więcej niż zwykły lamer, jakim jestem
- pomaga uniknąć wielu błędów, prowadzących do przetrenowania lub/i kontuzji
- umie poprowadzić skutecznie do celu
- motywuje, co w przypadku takich niezorganizowanych leserów jak ja ma gigantyczne znaczenie.

Pierwszy trening pod okiem fachowca odbył się 2.11. Skrótowy (powiedzmy…) zapis ostatnich 3 tygodni zamieszczę w blogu nr 2, następne postaram się już prowadzić regularnie, co w moim przypadku będzie bardzo trudne. Wrażenia – fantastyczne – mam kopa, chce mi się bardzo, mogę liczyć na indywidualne rady i traktowanie (Treneiro – pozdro & szacun ;D)

Nie prowadzę systematycznego trybu życia, od wiosny do jesieni mam bardzo dużo pracy i mało czasu na wszystko, odżywiam się normalnie, choć staram się zdrowo – lubię to i lubię gotować, ale jeszcze przez miesiąc mieszkam u rodzicieli i jem, co zrobi mamuśka plus to, co zrobię sam, biegam, kiedy mi rozplanuje Trreneiro, ale robię to z wielką chęcią i sprawia mi to wielką radość. Ten blog będzie pewnie chaotyczny, postaram się ograniczyć sprawy pozabiegowe do minimum, chociaż bieganie jako sposób na życie pozostaje w ścisłej korelacji z całą sportową i pozasportową otoczką biegania, czyli zwykłym dniem. Z góry więc uprzedzam, że będzie tu i owo pozasportowo.

Nie śpię długo, nie palę papierosów, a z ziołami skończyłem dobre kilka lat temu i definitywnie. Byłem też uzależniony od kawy, ale samo przeszło, jak zacząłem pić herbatę (ale nie pachnącą tekturą Sagę z biedronki, tylko prawdziwą herbatę z dobrego sklepu i parzoną w dzbanku – polecam Wam ten rytuał, niejeden, który spróbuje znajdzie coś dla siebie i pozostanie herbacie wierny na zawsze). Z alkoholu lubię rudą wódę na myszach, dobry wschodni cogniac i czerwone wytrawne wino – czasem sobie pozwalam i nie mam zamiaru kończyć z tą miłością.

Cele.

Nie byłem, nie jestem i nie będę zawodnikiem – nie mam organizmu biegacza i wrodzonych predyspozycji, chcę po prostu biegać i czerpać z tego przyjemność jak dotąd (albo jak nigdy). Nie interesuje mnie też pobijanie rekordów, choć przełamywanie własnych słabości jest niezwykle inspirujące i fascynujące. Moim marzeniem jest przebiec maraton – nieważne, w jakim czasie. Cel jakiś czas temu ledwie mieszczący się w granicach szeroko pojętego s-f, teraz ciut bardziej realny, ale powiedzmy sobie szczerze – w moim przypadku nie tak oczywisty. Po krótce:

1. Zredukować wagę do ok. 74 kg, czyli pozbyć się większości tłuszczu, po czym wzmocnić i trochę odbudować mięśnie.
2. Przez zimę zrobić formę, wzmocnić stawy i mięśnie.
3. Na wiosnę 10km poniżej 50 min, na jesień półmaraton, jeśli się uda to poniżej 2 godz.
4. 2011 maraton w czasie obojętnie jakim.
5. Czuć się fajnie i być zadowolonym z życia jak kot, co je, śpi, poluje i ma wszystko w dupie.

Na koniec moje wymiary i trochę sprzętu.

Wiek 34 lata.
Wzrost 185cm.
Waga 78 kg (kiedyś 86, na dzień 2.11.2009 – 79-80kg)
Buty – Salomon XA Pro 3d Ultra GTX
Nike Vomero 3
Pulsometr – Sigma PC 15
Strój – kompletny i komfortowy, jeśli stać mnie paliwo do samochodu, na melanż i na to, by co miesiąc wyrzucać w błot kilka stów (tzw. ZUS), to na odpowiedni strój do biegania na lata również.

To tyle tytułem wstępu. Proszę o wyrozumiałość i rezerwę – nie jest blog murzyna Mosesa, tylko DeGie Lesera, będzie tu czasem bardziej życiowo, niż sportowo, ale co zrobić – życie ;))
Ostatnio zmieniony 08 sty 2010, 22:04 przez DeGie, łącznie zmieniany 1 raz.
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
New Balance but biegowy
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

Teraz będzie zbiorczo. Start 2.11, kiedy to zacząłem trening pod okiem Treneiro, do dzisiaj czyli 23.11. Będzie też chaotycznie, bo nie prowadziłem jakichś super dokładnych zapisków, co do diety to już w ogóle, ale teraz już będę się starał – może mi to coś uzmysłowi, czy też natchnie do czegoś.

31.10.2009 Sobota.

Pod koniec października dostałem takiej mojej Madzi nieoczekiwany prezent – pulsometr Sigma PC 15, nawiasem mówiąc najbardziej trafiony prezent w życiu. W sobotę 31.10, wyposażony jak trzeba wyruszyłem na poszukiwanie swojego HR Max, nie żebym uważał taką informację za jakość szczególnie potrzebną w treningu, ale gnany byłem niezwykłą ciekawością, no i też trzeba było sprawdzić gadżet. Najpierw ok. 10 minut trucht z rozgrzewką, potem odpoczynek z rozciąganiem i zacząłem biec, najpierw spokojnie potem przyspieszałem, było tak lekko pod górkę, ale nieznacznie - w sam raz. Cały czas przyspieszałem, aż niestety zgubiłem drogę i wpadłem w żywy las, co mnie trochę zdezorientowało, bo było ostro pod górkę jak chciałem, ale nie było ścieżki. Przyspieszałem ile mogłem w tym niełatwym terenie, bo liście, kamienie i drewno, ostatni fragment było już bardzo ostro pod górkę, już nie mogłem i chciałem się zatrzymać, tętno było 190, ale zerwałem się jeszcze trochę, po czym nogi mi kompletnie siadły, a ja byłem wykończony - puls max 191. Z tych całych wzorów z cyklu o dupę rozbić wyszło mi 188. Wynik nie powalił mnie na kolana, ale Treneiro powiedział, że skończyła się droga, i myśli spokojnie będzie ok. 200.

2.11.2009 Poniedziałek

Pierwszy dzień treningu, którym nie będzie już rządził chaos i przypadek. Cel na zimę – przyzwyczaić organizm do biegania, wzmocnić stawy i mięśnie, zrzucić parę kilo (tak ze 4kg).

Trasa: ok. 6km, czas: 40’03’’, teren lekko pofalowany, rytmy 4x20’’/40’’ w marszu (4x20’’ szybciej, ale lekko bez spinania, potem 40’’ odpoczynek w marszu), po biegu 3’ streching,

PULS (średni, maksymalny, końcowy, po minucie) 142/159/146/112.

Ogólne wrażenia bardzo pozytywne, pogoda ładna, temp ok. 8st, morale i siła 5 (w skali 0-5)

4.11.2009 Środa.

Trasa: ok. 7km, czas 50’17’’, skipy 3x2x50m (Skip A i skip C, 3x każdy na dystansie ok. 50 kroków).

Puls 142/160/140/118.

Wszystko ok., trochę odczuwałem prawą podeszwę, ale poza tym fajnie.

6.11.2009 Piątek

Trasa: ok. 8km, czas 54’ 08’’, trochę szybciej niż do tej pory, po biegu czułem Power.

Puls: 146/157/150/118

8.11.2009 Niedziela – Long Round.

Trasa: meandry Wisły, pochmurno, mgiełka, super klimat, teren płaski, ale przez ok. 50% trasy dość trudny, a przez pierwsze 15 min trudny ze względu na błoto i konieczność częstych zmian toru, przez pierwsze 15' tętno poniżej 140, potem do 40' cały czas między 140 a 145, po 40' zjadłem troszkę ponad połowę żelu (czyli ok. 35g), spoko przysmak, choć dałem się skusić na nazbyt chyba syntetyczny smak typu blue power - następny będzie bardziej naturalny, ale nie był zły i myślę, czy czasem nie liznąć go d herbaty, ot tak. Podczas spożywania miałem najwyższy puls na całej trasie, ok. 148., ale wiadomo – jedzenie podnieca.

Po 45' zrobiłem nawrót i zaczął mi wiać w oczy wiatr, choć niezbyt silny oraz skończył mi się empecz, przez co poczułem się dość smutny i na ok. 10' morale trochę siadło, choć do płaczu jeszcze trochę brakowało. No i ostatecznie okazało się, że bez muzy też się fajnie biega, można usłyszeć dziką kaczkę i zamienić z nią grzecznościowe słówko.

Od 55' złapałem jakiś dodatkowy oddech i co najdziwniejsze tętno wyraźnie spadło (134-138), po czym spadało już do samego końca biegu, a mnie biegło się coraz lepiej (tętno w tym okresie 128-135). Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Przy ok. 75' poczułem zmęczenie obu kolan i lewego uda, ale nie jakieś znaczne, po czym po dalszych 10' przestałem to odczuwać, albo też zwracać na to uwagę. Trochę wydłużyłem bieg, choć nie celowo, tak wyszło z trasy, a nie chciałem przerywać zanim dobiegnę do auta i wyszło trochę ponad 92'.

Ogólnie to mój najprzyjemniejszy do tej pory bieg, nigdy nie biegłem dłużej i z większą swobodą, zapasam sił i przyjemnością, po biegu miałem ochotę biec dalej, a po prysznicu prawdziwy przypływ powera i myśli żeby się poruszać, nie odczuwałem też potrzeby rytualnej niedzielnej drzemki. Tempo było bardzo wolne, ale po raz pierwszy biegło mi się takim tempem naprawdę przyjemnie. Tylko 6% czasu biegłem w obw2 i to pewnie jak były jakieś delikatne podbiegi no i podczas smacznej przekąski, a 94% czasu w obw1, co nigdy mi się wcześniej nie udało. Podczas biegu ani raz nie odczułem pragnienia, zresztą zwykle nie odczuwam, przez pierwsze 20 ' czułem, jak to czasami, taki "kwasowy" lekki ból w prawej łydce z przodu, ale nie piszczel tylko mięsień piszczelowy, po ok. 20' zawsze zniknął na amen.

Puls: 141/155/136/107

Pod wieczór kino, Surogaci, nawet niezły, a jako, że jestem fanem, czy może nawet fanatykiem S-F, to pojechaliśmy i nie były to wyrzucone w błoto 30zł.

10.11.2009 Wtorek

Trasa: bieżnia, pochmurno, ale już bez deszczu.

Bieżnia - no cóż, znacznie tu nudniej niż w lesie, bo się mało co dzieje. Przebiegłem 18 okrążeń zewnętrznym (4-tym) torem, z czego 15 bieg, pozostałe 3 to rytmy wg zaleceń. Pierwsze 10 okrążeń spokojne tempo, chyba za spokojne, tzn. biegłem jak zawsze, ale średnie tętno to 127 (wychodziło śr. 3'10'' na okrążenie), dopiero od 11 okrążenia przyspieszyłem, tętno tak ok. 145 (okrążenie śr. 2'50''), potem te rytmy, ale pierwsze 100mprzebiegłem w 30'', nie wiedziałem jak biec, jakim tempem, by się zmieścić w 18-19, potem już średnio 22'' na 100m i były to już raczej dość dynamicznie biegane odcinki, takie fajnie energetyzujące po tym spokojnym tempie, szybciej to już bym się musiał chyba lekko spinać, albo też te 100m to może było trochę więcej? Będę to musiał zmierzyć rowerem, przy okazji całą bieżnię, czy ma te 400m czy może mniej. Te rytmy to bardzo fajna rzecz, tak się fajnie spina i pręży całe ciało, czuć taką energię w tym napinaniu, we wstrząsach podczas i tuż, no i ten wiatr we włosach, co jest dla mnie bardzo ważne, bo kiedyś miałem długie, a teraz mogłem to sobie przypomnieć i śpiewać tak: jejejejejeeeee, oł je.

Po treningu streching 3’, fajna energia i "lekkość chodu" przez resztę dnia, to jest taki stan, który odczuwam jak się dużo i dobrze poruszam i jestem ogólnie zadowolony życiowo, chociażby tego dnia tylko. Po treningu, jako że nie maiłem lodu, to zrobiłem okłady i masaże lodowatym prysznicem na nogi.

Puls: 134/158/157/120

Aha Treneiro w tzw. międzyczasie zaproponował jakiś starcik mały, ot tak dla zasmakowania, na co przystałem z należytą powagą i zrozumieniem oraz sporą dawką szczerego entuzjazmu.

12.11.2009 Czwartek.

Trasa: lekko pofalowana, samopoczucie słabe, czas 50’03’’. Najpierw 45’ w obw1, ostatnie 5’ w obw2, po czym ok. 8’ marsz do domu na schłodzenie. Nie bardzo mi się chciało, jakoś tak słabo się czułem, pogoda nijaka, lekki ogólny wk.rw, nie wiadomo na co.

Puls 146/166/165/111

14.11.2009 Niedziela Rybnik, start 10km.
Tzw. Potworny Bieg Zimowy, ale w wiosenny warunkach i przy pięknej pogodzie, trasa trudna crossowa, sporo liści, szyszek, korzeni, wąskie trawiaste ścieżki.

3 pętle po ok. 3,3km,

- pierwsza runda 20:28, ale była krótsza, bo start był przesunięty w stosunku do mety, różnicę przebiegłem w 01:55, więc biorąc pod uwagę tempo zrobiłbym tę pełną rundę w 22:23, zacząłem bardzo spokojnie i wszyscy mnie wyprzedzili, nawet najsłabszy zawodnik starszy gość, ale wolałem go mieć przed sobą bo strasznie mi sapał w plecy, biegłem cały czas spokojnie, ale puls dość wysoki, cały czas równo 164 co mnie troszkę zdezorientowało, bo na treningu przy takim tempie miałem puls na poziomie 145 lub nawet mniej, i to po jakimś czasie, a tu od razu dość wysokie i nie wiedziałem jak będzie potem

- drugą runda 21:27, przyspieszyłem już i średni puls z tej rundy to 173, ale biegło mi się dobrze i po ok. 5km wiedziałem, że mogę przyspieszyć, co też zrobiłem pod koniec tej rundy i puls skoczył już na ponad 180, wtedy zobaczyłem 300m sobą potencjalną ofiarę do wyprzedzenia, i daleko z przodu 2 kolejne, ale już bez widoków na dojście,

- trzecia runda 18:16, po 300m wyprzedziłem kobietę, jakoś dumny specjalnie nie byłem, ale uczucie fajne, i zacząłem już biec wyraźnie szybciej, puls ponad 180, jakieś 400 m przed sobą widziałem 2 osoby, dziewczyna i chłopaka, ale wątpiłem, czy uda mi się do nich zbliżyć, kiedy zostało ok. 1500 m do mety jeszcze przyspieszyłem i puls skoczył na ponad 190 i tak już zostało do końca, jakieś 500 czy 600m przed metą dobiegłem do tej dwójki, chwilę pobiegłem im na plecach po czym wyprzedziłem, co mnie trochę zmęczyło, bo teren był tam trudny, ale też dodało mi to energii, choć raczej moralnej nie fizycznej. Na czas już nie patrzyłem, tylko ze zdziwieniem na puls bo pikało 198, a jeszcze mogłem biec i nie byłem wyczerpany, jak wtedy, kiedy osiągałem niby mój max biegowy na poziomie 191. Ostatnie 200m jeszcze przyspieszyłem, niestety przyplątał się jakiś mały kolo, który szedł 3,3km i nagle postanowił finiszować biegiem i to wraz ze mną, co mnie wkurzyło, bo leciał 2 kroki przede mną, nie chciałem go wyprzedzać, bo nie było miejsca i też już siły, chciałem tylko przybiec przed godziną - niestety brakło 00:00:02 do złamania tej granicy (choć z sumy laps wyszło 00:59:57)

Po minięciu mety nie byłem jakiś wyczerpany, 2 minuty na złapanie oddechu i potruchtałem do auta, taką czułem w sobie dziwną, a wielką moc .

Wrażenia ogólne zajebiste. Biegłem na luzie, bo mogłem przybiec nawet ostatni, ale oczywiście na trasie ambicja spłynęła na mnie jak łaska boska i ostatni nie chciałem przybiec. Gdybym miał jakiekolwiek doświadczenie to myślę, że pierwszą rundę pobiegłbym szybciej, bo tak trzeba było zrobić. Nie sądziłem, że można tak długo biec z takim wysokim tętnem, co innego biec 1,5 godz. z pulsem 125-130, a co innego 190, co było dla mnie zupełną nowością. Teren dla mnie ok, bo po czymś takim właśnie biegam na co dzień, z tym że jednak było trudniej: liście, pod nimi korzenie, szyszki, ścieżki wąskie, trawiaste, ślisko. Miejsce 28 na 45 startujących – niezły ze mnie madafaker, wiedziałem to już z całą moją, zawodniczo-startową pewnością, popartą niemałym doświadczeniem. Czas 01:00:01.

Nie jest łatwo urwać choć minutę w takim biegu, trzeba się na to nieźle spinać, albo dobrze rozegrać to strategicznie. Na asfalcie pewnie byłoby szybciej. Za to jest jakiś plan na wiosnę - zbliżyć się do granicy 50min i złamać ją. Nie będzie to łatwe, ale na asfalcie chyba do zrobienia, zresztą 3 m-ce temu myślałem, że nie jestem w stanie przebiec 3km.

Straty: zakwasy przez 2 dni, fioletowy paznokieć na palcu u nogi to też pamiątka po biegu, ale nie wiem skąd, może walnąłem w korzeń, a może od nagłego wzrostu przyspieszania, po biegu przez 3 godziny czułem lewy staw biodrowy i chodziłem trochę jak Robocop, ale pod wieczór przeszło, jak walnąłem z kumplami butelkę wina to wracałem dużo bardziej naturalnym człowiekowi, gibkim krokiem węża. No i morale 1000.

Puls: 173/198/196/?

17.11.2009 Wtorek.

Trasa: las, równo. Ok. 7-8 km, czas 60’57’’.

Totalnie luźne wybieganie po starcie, Lekka mgiełka i prześwitujące między drzewami promienie słońca sprawiały, że czułem dalece kontemplacyjny, czarowny nastrój, a kiedy wylatywałem na odsłonięte tereny i wpadałem w światło to odczuwałem nastrój wielkiego uniesienia i euforii, jakbym wydobywał się z czarodziejskiej, mrocznej krainy na zalane słońcem plateu, pod którym świat należący do mnie. Tylko raz puls skoczył na 147, tak to cały praktycznie czas w granicach 128-136.

Puls: 133/147/134/99

19.11.2009 Czwartek.

Wczoraj bardzo słabo się czułem, wieczorem dreszcze i zimne poty, w czwartek byłem o krok od dania sobie siana z bieganiem w ten dzień, ale pomyślałem, że jak polecę, to się poczuję lepiej – i tak też się stało, nastąpiło cudowne ozdrowienie.

Trasa: bieżnia, debiut: Nike Vomero., czas łączny 45, (30’ obw1 i 15’ obw2), po biegu streching 5’, bo mi się coś popieprzyło, że to miało być dzisiaj, a faktycznie miało być w sobotę.

Miałem zapisane w Sigmie wszystkie okrążenia, ale sobie przez głupotę skasowałem, ale pierwsze 11 w obw1 puls średni 134, przy czym biegłem wyraźnie szybciej, niż trucht (kiedyś na bieżni miałem okrążenie 3:10 średnio teraz 2:40), to był już taki fajny, spokojny i lekki bieg, ale nie jak flegamtyczno-rekreacyjny trucht i biegło mi się tak bardzo fajnie. Po równo 30' wbiegłem w obw2, ale mimo przyspieszenia (okrążenie od 2'22" na początku do 2'06'' na końcu) puls w granicach 148-152 i szczerze mówiąc nie bardzo miałem chęć przyspieszać, tzn. tak jakoś mi się nie chciało, dopiero 2 ostatnie okrążenia szybciej i puls pod 160.

Nike Vomero - ogólnie wrażenia super, ta niepokojąca, choć miła podczas chodzenia miękkość, nie dawała się odczuć jako wada, pod koniec treningu lekko czułem prawego achillesa i trochę prawą podeszwę, ale ogólnie naprawdę git i choć na cross na pewno bym ich nie wziął, to jak na razie bardzo fajne te gumofilce.

Puls: 139/160/160/ 116

21.11.2009 Sobota Long Round.

Trasa: pół górzysty, pogoda bajka, słońce, ok. 10 st., ok. 11 km, czas 80’02’’

Dzisiaj biegałem u Magdy, i miałem ochotę na taką górkę, pogoda piękna, więc pobiegłem hen przed siebie. Po 5' zaczął się 8-9' podbieg, puls do 158, nawierzchnia bardzo zła, dużo kamieni, potem podobnej długość zbieg, puls 128-136, zaczęły się domy asfalt, i po ok. 30' nawrót, znowu pod górę, ale innym wariantem - od połowy góry trawers w prawo, potem las, i tak cały czas raz pod górę, raz z górki, piękna pogoda, super klimat, nieznane ścieżki - biegło mi się idyllicznie i mogłem pofolgować sobie do woli – jak miałem ochotę skręcić, to skręcałem, jak biec prosto to biegłem prosto, albo skręcałem na przekór sobie – luźny bieg, luźna dyscyplina. Ok. 55' wyraźny kop i wzrost i tak już wysokiego morale. Po biegu stretching 5’. Bieg 79% w obw1 i 21% w obw2, ale oczywiście skakało to w zależności od ukształtowania terenu.

Puls: 140/161/140/107
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

23.11.2009 Poniedziałek

Trening: farlek 5'4'3'2'1' (najpierw 10' trucht, po czym przejście z marszu w 5' obw2, potem 5' obw1, 4' obw2 itd., po ostatniej minucie obw2 końcowe 5' w obw1; obw1 do 145, obw2 do 162), czas łączny 50' (30' wyszło w obw1 i 20' w obw2)

Wczoraj wieczór dopadły mnie zimne poty, a dziś nawiedziła jesienna melancholia, nie zapraszałem więc nie siedziała długo, ale zostawiła po sobie kiepskie wrażenie i złe samopoczucie - w perspektywie treningu czułem, że to nie będzie mój dzień. O - jakże się nie myliłem. Już podczas rozgrzewkowego truchtu biegło mi się ciężko, tętno było wysokie, nie chciało spadać poniżej 140, ze strachem myślałem o czekających mnie przyspieszeniach oraz związanych z nimi przeciążeniach. Przejście po 10' w obw2 przyjąłem z bólem, a rozpędzałem się powoli niczym lokomotywa, przejście po 5' w obw1 nie było wcale tak wielką ulgą, jak myślałem, a tętno mimo strasznie wolnego truchtu do poziomu 145 spadło mi dopiero po ponad minucie. I tak do końca treningu droga przez mękę. Zdziwiony byłem, bo bardzo lubię takie atrakcje podczas treningu, jak rytmy, ale widać nie był to mój dzień (tylko jak nie mój to czyj i dlaczego?). Na domiar wszystkiego pod koniec biegu niespodziewanie mój empecz przeskoczył z energicznego Johna Digweed'a na maślane "..and I think to myself, what a wanderful world..." co mnie całkowicie rozkleiło i skłoniło do natychmiastowej refleksji nad smutnym losem biegacza.

Puls: 146/162/144/120

Pożywienie:

- 2 kromki chleba razowego z pastą jajeczno-twarogową, kakao
- po biegu woda z miodem i cytryną
- rosół z makaronem, kotlet schabowy, trochę ziemniaków, bo nie przepadam,buraki i sałatka z kiszonej kapusty i marchewki, kompot, omega 3
- koktail Firmowy (bardzo polecam - jeden duży kefir zmiksowany z dużym bananem, banan nie może być całkiem zielony, ale też nie gnijący, najlepszy jest twardy, ale słodki - fajne połączenie kwaśnego ze słodkim, co daje smaczną i dość pożywną mieszankę) oraz 2 marchewki i kawa z mlekiem i miodem, bo byłem senny
- sałatka z tuńczyka, paprynki i innych tam warzyw, duży dzbanek czerwonej herbaty
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

24.11.2009 Wtorek

Dzisiaj trochę pracy i jeżdżenia, ale ogólnie relaks, dżemka i kontemplacje przed jutrzejszym dniem wypełnionym po brzegi pracą i obowiązkami, mam zamiar też natchnąć się jakoś przed jutrzejszym bieganiem, ale nie mam jeszcze pomysłu jak.

Pożywienie:
- rogal z masłem plus herbata zielona
- lekka zupa jarzynowa
- pierś z kurczaka w sezamie i sałatki, woda mineralna, omega 3 i czosnek w kapsułkach
- koktail firmowy i 2 marchewki
- naleśniki z serem, dżemem i kakaem, herbata czerwona
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

25.11.2009 Środa

Trasa: 55’ spokojnego biegu, przełaj.

Samopoczucie bardzo kiepskie, więc trudno było liczyć, że bieg będzie przyjemny, puls dość wysoki jaka na taki nieszczególny bieg byle jakim tempem, zero zapału, no może trochę na początku, potem to już wyglądanie końca treningu, w pewnym momencie miałem wrażenie, że biegnę obok i patrzę na siebie z politowaniem, nawet miałem coś odburknąć, ale wyczytałem gdzieś, chyba w internecie, że należy żyć w zgodzie z samym sobą i dałem spokój.

Puls: 141/153/153/122

Pożywienie:
- koktajl firmowy i herbata czerwona
- kanapka z wędliną, herbata zielona
- zupa jakaś, ale nie pamiętam jaka
- kasza, sos, mięso, sałatka
- marchewka, kapusta kiszona, kilka papryczek czereśniowych nadziewanych białym serem, herbata czerwona

do tego: L-karnityna, czosnek w granulkach, doda z miodem (albo mleko)

PS. Zapadła strategiczna decyzja: startuje w Rybniku na 10 km, Treneiro zaproponował, On wie, że to miasto wyjątkowo mi leży, że znają mnie tam dobrze i że znów będę mocny.

27.11.2009 Piątek

Trasa: bieżnia, 50’ obw1, stretching 5’ plus rytmy 5x100m.

Pogoda wiosenna, samopoczucie wreszcie w miarę, 18 okrążeń, potem miał być stretching i na końcu rytmy, ale popieprzyłem kolejność i stretching był na koniec. Spokojne tempo (śr. wyszło 6’/km, z tym że momentami się lekko zapędzałem i tętno pod 150, więc trzeba było zwalniać, na koniec 5 rytmów po 100m i 100 odpoczynek w marszu, 3 lewo i 2 w prawo, do czwartego czułem dużą sprężystość cielesną, która podczas ostatniego osłabła, ale ogólnie pozytywne wrażenia po treningu.

Pożywienie:
- activia plus kapusta kiszona, herbata zielona,
- racuchy, potem kapusta kiszona
- marchewki
- kawałek pizzy, bo była, herbata

Wieczorkiem mały melanżyk z kolegami przy butelce wina, którego wyszło po ok. półtorej na głowę.

28.11.2009 Sobota.

Dziś przerwa, od rana mnie kicha jak szalonego, więc siedzę pod kocem i oglądam kolejny program o atakach zwariowanych niedźwiedzi na spokojnych ludzi, tylko przypadkiem przebywających na ich żerowisku, pijąc herbatę i teraflu, potem skoki w TV i tak cały dzień.

Pożywienie:
- sałatka z ogórka, cebuli i pomidora, 2 jajka w śmietanie z chrzanem, herbata zielona
- kurczak – noga, kilka frytek, sałatka,
- orzeszki i ziarna – mieszanka firmowa
- 2 marchewki, kawa
- 2 kromki chleba razowego z masłem, herbata czerwona

29.11.2009 Niedziela

Trening: Dziś Long Round, 97’29’’ biegu po asfalcie, płasko, jeden mały podbieg, piękne słońce, ok. 13st.

Mało biegam po asfalcie, a że za tydzień start, to postanowiłem wziąć i rzucić się na tę nawierzchnię z furią, przy okazji rozbiegać Nike Vomero. Tempo bardzo spokojne, w granicach 7’30’’/km, relaks, nie zanotowałem żadnych stanów euforycznych, niespodziewanych zwyżek czy spadków formy czy morale na całej trasie. Miało być trochę krócej, tak 80-90’, ale trochę źle obliczyłem trasę, a nie chciałem, żeby się na wsi śmiali, że ooo leci, ale z powrotem to już idzie, i to Panie, ledwie. W butach biegło mi się świetnie, choć po ostatniej bieżni trochę czułem achillesa i podeszwę (ale to już tak mam), a tu dzisiaj nic, a ponadto po wczorajszym podłym samopoczuciu nie zostało śladu – pewnie jutro znowu będzie gorzej – taka karma. Dopiero ok. 90’ poczułem zmęczenie w kolanach, ale nie tak wyraźnie jak kiedyś i nie od 75’.

Zanabyłem drogą oficjalnego kupna książkę Skarżyńskiego, ot tak, z ciekawości, i faktycznie od razu znalazłem ciekawe tabelki rekordów, z których wynika, że tylko 90-latek biega na 10 km słabiej ode mnie, już z takim 85-latkiem nie mam szans. Ale oni na pewno coś brali, przecież normalny człowiek tyle nie żyje.

Puls: 133/143/141/112

Pożywienie:
- 3 kromki razowego chleba z polędwicą z indorai pomidorem, trochę serka wiejskiego, herbata czerwona,
- po biegu szklanka mleka z miodem, bo to moja słabość, lubię mleko, a ono mnie
- rosół, noga z kurczęcia, odrobinę ziemniaków, bo nie przepadam, sałatka typu kolorowego, woda mineralna
- 2 kawałki jakiegoś biszkopta cytrynowego
- koktajl firmowy, 2 marchewki
- 2 kromki chleba razowego z masłem, serek wiejski w ilości rozsądnej, zielona herbata
- na koniec dnia herbata z białym rumem

Więcej grzechów nie pamiętam, ameno.
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

30.11.2009 Poniedziałek

Treningowo dzień wolny, chorobowo natomiast to mnie chyba jednak coś bierze i szczerze mówiąc mam już dość walki, niech w końcu weźmie, przeżuje, wypluje i da spokój, bo już nie mam siły do tej huśtawki samopoczucia.

PODSUMOWANIE MIESIĄCA

Największym sukcesem jest to, że udało mi się nie opuścić ani jednego dnia treningu. Dni treningowych 14, przebiegłem 835’52’’, co daje prawie 14h, dystans – dokładnie nie wiem, ale będzie ok. 113 km.

Plusy:
- systematyczność w wymiarze dla mnie galaktycznym
- wzmocnienie stawów – mniej bolą
- nauczenie się wolnego biegania i poznanie jego uroków
- obniżenie średniego tętna podczas biegu
- poznanie smaku startu i o mało smaku wygranej – każdy się zgodzi, że tych 27 mogłem spokojnie wziąć na ostatnim wirażu, ale nie chciałem
- zrzucenie 2 kg fatu (mam nadzieję, że jego)
- morale +20 – jestem Biegaczem
- lepiej się odżywiam, m.in. jem częściej no i lepiej
- chyba urosłem, bo ostatnio się mierzyłem i mam co najmniej 2cm więcej, niż myślałem (chodzi o wzrost oczywiście)
- zapoznanie fajnego Treneiro i skonstatowanie, że to też człowiek
- wymuszone kupno paru fajnych ciuszków i obuwu, a nic tak nie cieszy gadżeciarza jak nowy gadżet

Minusy:
- na razie nie widzę


1.12.2009 Wtorek

Miał być trening, ale nie będzie poddaję się, ból gardła, katar, mega osłabienie, idę do lekarza, oby nie wykryli we mnie jakiejś małpiej odmiany wirusa, co szczerze mówiąc delikatnie u siebie podejrzewam.
Diagnoza – przeziębienie i oda razu mi jakoś lepiej czy coś.

Cały dzień oglądam TV, jakieś filmy o mordowaniu ludzi przez lwy bez zębów, tak dla pobudzenia morale, że można nie mieć zębów i mordować.

2.12/2009 Środa

Koniec lenistwa, praca praca, ale w domu, męczą mnie wyrzuty sumienia i omamy – oto opuściłem we wtorek trening – pierwszy raz od ponad miesiąca. Po ścianach biegają omamy i szyderczą szczerzą bezzębne szczęki – ty cieniarzu, frajerze ty. Obibroku jeden. Udaje, że ich nie widzę, ale prawda jest inna – nie tylko widzę, ale zaczynam rozpoznawać po twarzach, wkrótce też po imionach, bo rozmawiają ze sobą o mnie.
Zapada decyzja – w piątek biegam.
Pora iść spać.

3.12.2009 Czwartek

Praca praca praca – przed kompem.

4.12.2009 Piątek

Trening: 40’ obw1 + rytmy 3x100/100m.

Pobudka 6.45 – nie dlatego, że taki jestem zawzięty, jest to wymuszone napiętym harmonogramem dnia. Wsiadam do wozu lekko podkur…ny, bo jadę do jednej kościelnej, co mi leci kasę, a msza kończy się o 7.30. Na szczęście dla niej i dla siebie kasa czeka, pakuję ją po wszystkich kieszeniach i taki obładowany, ale szczęśliwy i z dodatkową motywacją udaję się na bieżnie na training. Dojeżdżam, wychodzę, wybiegam … i o jaki zong. Nos zatkany, przez co muszę oddychać paszczowo. Gardło lekko boli i lekko kasłam, tak eh-heh, jak urażona natarczywością, lub, co gorsza, nadmierną bezczynnością, zaniedbana, samotna dama- jeszcze dziewica. Puls szaleje – normalnie przy takim tempie miałem 125-135, a teraz od razu 145, krok mocniej – 150, wku…em się na ten puls – no to 154. Nic nie dawało zmniejszenie tempa, żeby zrobić trening w obw1 musiałbym chyba iść i co chwilę robić sobie przerwy na rozmyślanie, które i tak tego dnia powodowało we mnie skok tętna. Po 35’ postanowiłem sobie przebiec okrążenie pod kątem prędkości docelowej, czyli jak po raz drugi nie dać dupy w biegu na 10km, który już w niedzielę. Jakoś mi się umyśliło, że muszę przebiec okrążenie czyli 400m w minutę, żeby jej nie dać, tzn. dupy. Zrobiłem stretching no i rrrrraz i biegnę. Przebiegłem w 50’’, ale chory umysł chyba spłatał figla, bo musiało to być raczej 01’50’’ – inaczej powinienem być w jakiejś kadrze Polski, a może nawet Kenii lub Ugandy. Przeliczywszy spokojnie i już bez emocji, które zgubiłem tuż za pierwszym wirażem, wyszło mi, że muszę zrobić okrążenie w 2’06’’, żeby myśleć o czasie na poziomie 53’ na dychę. Zrobiłem w 2’08’’. Tempo nie było jakieś mordercze, ale biec tak przez 10km – do widzenia. Jakby nie rytmy 3x100/100m, które wprawiły mnie w doby nastrój, to bym zszedł z bieżnia zbity jak pies.

Puls: 148/174/162/129

Trening jednak pozostawił we mnie miłą energię na resztę dnia. Dzięki Ci, o Treningu.

Prognozy przed jutrzejszym starem nie są dobre. Mierzyłem w podium (plan A), a będę musiał się zadowolić planem B (miejsce w 250-tce, bo tyle mają medali, więc zależy mi na tym, by nie być 251-rwszym, taki medal przywieziony do domu doda mi +20 do RISPEKTU i +10 do MORALE). Lista startowa liczy obecnie ponad 300 osób, więc pozostaje mi liczyć na to, że część nie dojedzie, albo że przez pomyłkę kupią parę medali więcej – inaczej nie mam po co żyć. Miałem iść spać o 22, miało być tak pięknie, a jest jak zawsze – godz. 2 na zegarze. Aha byłem w aptecie po Tusipect, niestety jest na receptę, a kumpel co ma aptekę był na imprezie, szkoda bo miałem zamiar jutro przed biegiem wychylić czaszę, a tak będę zdany tylko na siebie. Ale może i dobrze, bo jakbym tak wygrał, a oni zrobiliby testy, to by było gadanie, że o efedryny się nażarł i wygrał. A po co mi rozgłos? Po nic.

Dobranoc dobranoc,
golę dziś swe sutky na noc,
bo jeśli jutro z rana,
stać będą jak one wętle od stara,
żegnaj nagrodo,
miła sercu przygodo,
padnę przed metą na trasie,
słysząc nad sobą – O, pariasie…
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2009.12.06 Rybnik start 10km

Przed startem niemiłe zaskoczenie – liczba uczestników przekroczyła 400 – żegnaj medalu, a dodatkowo jak zobaczyłem tych ludzi na starcie to już było widać, że o nie jest tzw. bieg rodzinny. Start i tyle widziałem kumpla, choć miałem się go trzymać nie było sensu go gonić, bo tempo i tak już było jak dla mnie wysokie, a jakiejś mocy nie czułem. Nie biegłem wolno, ale i tak stopniowo wszyscy mnie wyprzedzali, aż się ze strachem obejrzałem za siebie, czy w ogóle ktokolwiek jeszcze tam leci. Pierwszego punktu kontrolnego nie zauważyłem, przy 2 km miałem 10’22’’, trochę zwolniłem, zaczęło się pod górkę i przy 4km miałem już 11’35’’, potem już nie pamiętam dokładnie, ale jak 5km miałem prawie 29’i zaczynał się długi podbieg, tempo spadło do trochę ponad 6’ na km i zacząłem się poważnie obawiać, czy zmieszczę się w godzinie, bo byłem już zmęczony. Podbiegi mnie nie przerażały, bo zawsze tam kogoś na nich minąłem i robiło mi się milej. Jak wyprzedzałem takiego starego pomarszczonego dziadka akurat stały na chodniku dwa żulki, pokazują na dziadka i mówi jeden do drugiego: Ti, patrz i k..wa leci… Ciężko było na 6 i 7km i z tego co słyszałem nie tylko mnie, czas najgorszy – 6’32’’, czas całkowity 39’ z hakiem i spadek morale, a poza tym minął mnie, dziarskiego 35 latka ten pomarszczony mały dziadunio, przez co zrobiło mi się tak smutno i trochę zapłakałem, ale nie dużo, bo cała woda poszła na pot. No i jeszcze kolejny zaczął się kolejny podbieg na którym minąłem 8 km – tu pamiętam dokładnie pomiar – 45’37’’ – zostały 2 km – łatwy 9-ty bo z góry i wiatr w żagle oraz najgorszy ostatni, pod górę. Wyprzedziłem ostatnie 3 osoby i na bieżąco obliczałem sobie czas, żeby jakoś zabić uczucie zmęczenia lub przynajmniej o nim nie myśleć i wiedziałem, że jak nie będzie katastrofy to przybiegnę w granicach 58’, 57’ uznałbym już za szczery sukces. Ostatni km to już biegłem tylko siłą woli, nie miałem ochoty patrzeć na pulsometr, zauważyłem tylko, że przekroczyłem dotychczasowe max o 1 – pikło 199, miałem chęć podciągnąć do 200, bo to jednak dwójka z przodu ;P, ale bałem się, że spompuje nogi i się po prostu potknę i przewrócę. Ostatni wiraż pod górkę, ostatnie 50 czy 100m lekko w dół, przyspieszyłem, ale tak żeby się nie przewrócić i minąłem linię mety – 56’28’’. 366-te miejsce na 411 startujących i 406 kończących bieg.

Byłem bardzo zmęczony i musiałem na kilka sekund przykucnąć, po czym poszliśmy się przebrać.

Plan był taki, żeby przybiec poniżej godziny, jak się uda złamać 55’, ambitnym planem było 53’20’’. Czy można było pobiec lepiej? Chyba tak, ale:
- przez chorobę czułem się słaby, trening w minionym tygodniu tylko w piątek – to na pewno nie pomogło
- przez własną głupotę spałem tylko 4 godz. – bez komentarza…
- trasa nie była łatwa, myślałem, że będzie prosto jak na stole, a tu długie podbiegi, na całkiem prostej te ok. 1,5 min można by chyba urwać.

W tej sytuacji te 56’28’’ to był chyba mój max, bo naprawdę się nie oszczędzałem i jak tylko mogłem (a czasami jak nie mogłem) to starałem się przyspieszać, zwalniać celowo nie zdarzyło mi się.
Słaby jestem bardzo, zwłaszcza brakuje mi siły czysto fizycznej, wydolnościowo chyba lepiej niż myślałem, choć nie mówię że dobrze, bo na pewno nie. Skoro lepsi byli ode mnie starcy i kobiety 40-sto letnie, a nawet starsze, to widzę ile mi brakuje – 50’ to nie tyle plan na wiosnę, co zwyczajne minimum przyzwoitości…

Po biegu zakwas ud, ale nic na szczęście nie boli.

Puls: 185/199/197/?

Pożywienie:
- rosół z makaronem o 9:15
- banan o 11
- po biegu darmowy bigos i herbata
- na kolację ok. 19 schabowy z kapustą bez ziemniaków
- małe piwo Peroni przez godzinę przed snem


Wieczorem wypiłem małe Peroni i nie spełniwszy obowiązku kochanka usnąłem snem zadowolonego.
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2009.12.09 Środa

Trening: 75’ luźny bieg, w domu siła: pompki damskie/brzuszki/pajacyki – 3x20x3’ przerwy między seriami.

Tak więc wybiegłem ok. 14.30, mgła, mżawka, od początku niskie tętno, spokojny bieg, po pół godzinie hr śr 132, potem zachciało mi się poszukać nowych ścieżek, w konsekwencji czego wbiegłem w las, potem jakaś kładka nad rzeką, wybiegłem komuś na podwórko – nawet dobrze, bo chwilę wcześniej okazało się, że źródełka mineralne po których z radością biegam to zwykłe szambo, potem skok przez płot, jakaś górka i podbieg - stąd to tętno max 157, które nie oddaje zupełnie spokojnego tempa biegu. Biegło się fajnie, początek super, na sarny to już przestałem zwracać uwagę, a one na mnie, aż w pewnym momencie zobaczyłem dwie z nich biegnące tuż obok – patrzyły na mnie przyjaznymi sarnimi oczami i wesoło machały małymi rudymi ogonkami na białych dupkach. Ale od ok. 55' poczułem duże przymulenie i jakieś takie nawet nie wiem co, zrobiło się już prawie ciemno i tak dobiegłem go końca trasy idealnie w 75'.

Nie za bardzo lubię biegać, kiedy mam jeszcze coś po biegu do roboty, a miałem i to dużo, czas napięty do wieczora i to nie nastrajało w kierunku luzu, mógłbym wydzielić 2 fazy biegu, a właściwie 3 - pierwsza taka cokolwiek euforyczna, zero zmęczenia, super klimat, mgiełka, nieznany las, spokojny puls i tak do 30', druga to poszukiwanie drogi, ostry przełaj, choć tempo spokojne, trzecia od ok. 55' to przymulenie i czekanie na koniec biegu, choć to zmęczenie raczej bardziej psychiczne było, niż fizyczne.

Puls: 136/157/142/112

Pożywienie:
- śniadanie
- obiad
- kolacja
+ coś między tym


2009.12.11 Piątek

Trening: 65’ luźny bieg plus podbiegi: 5x20-25’’/40’’ odpoczynek.

Myślałem, że będzie bardzo słabo, ale było nadzwyczaj fantastycznie. Miałem tzw. ciężkie wstawanie, dużo roboty i słabe morale, trening zaczął się 5’ podbiegiem, co mnie dodatkowo rozdrażniło, miałem zrobić 2 takie obliczone pętle, co dawało równo 8km, ale chciało mi się czegoś nowego, więc pobiegłem dalej, trasa leśna, ale trudne podłoże - kamienie, korzenie i liście, potem, po ok. 15' zaczął się asfalt i nagle zaczęło mi się biec super, przy ok. 33' zawróciłem, po kilku minutach zaczął się kilkuminutowy podbieg asfaltem i tu włączył mi się jakiś mechanizm, może to zasługa fantastycznie rytmicznej muzyki J.D., ale biegłem pod górkę jak Terminator 2, tak rytmicznie i bezwzględnie. O tak, czułem wielką moc. Po 67' skończyłem bieg, kilkuminutowy stretching i sru do góry. Byłem już dobrze nastawiony, ale nie wiedziałem, że poczuję taki Power, a nawet moc. Czułem chęć wgryzania się w tę górę, zmieniłem trochę strategię, bo góra dość znaczna, więc nie schodziłem w przerwach tylko odpoczywałem ok. 40'' (tyle by zajęło zejście odcinka podbiegu) i dalej. Przy czwartej próbie pod koniec poczułem już lekkie pieczenie w płucach, ale do ostatniej najostrzejszej ze względu na pochylenie, przystąpiłem z mocą i tak ją ukończyłem. Tętno 172, po minucie 138. Lekką watę czułem pod koniec podbiegów tak od trzeciego. Podbiegi od 20-25''. Odczekałem zadyszkę, zszedłem z góry, i potruchtałem delikatnie do końca trasy, czyli jakieś 5’.

Puls: 142/163/142/116

Pożywienie:
- kefir i marchewki, herbata zielona
- zupa ziemniaczana bez ziemniaków
- makaron z białym serem, okraszony masłem, osłodzony fruktozą
- two home made hot dogs

W niedziele Long Round, lecz drżę cały, gdyż w sobotę kawalerskim zwyczajem żegnamy kolegę, co za dni parę wstępuje na Tę Drogę, Drogę Trudu.


2009.12.12 Sobota, Pożegnanie Kolegi

O Jezus Maria……

2009.12.13 Niedziela, „The Day After”

Trening: 95-110’ Long Round

Obudziłem się o 14, dobrze, że Madzia nagrała Cejrowskiego, bo byłoby mi żal, wstałem dlatego, że musiałem, nie dlatego, że się wyspałem. Zmusiłem się do zjedzenia rosołu z makaronem, podczas posiłku pociłem się i robiło mi się słabo, niemniej chwilę potem ubrany wyszedłem pobiegać. I co? I okazało się, że na kaca najlepsza jest nie praca, ale bieganie. Podczas biegu miałem co prawda (na początku zwłaszcza) poczucie nierealności i biegu z samym sobą, ale obok, potem co jakiś czas męczyła mnie tęsknota za schabowym, co czeka w domu, ale ogólnie było miło, lekko i przyjemnie, a spokojna muzyka spod znaku cafe del mar fantastycznie wprowadzała mnie w klimat świąt? Chyba tak.. Teren mieszany, najpierw las, od 50’ już asfalt, ze względu na dobrodziejstwo lamp ulicznych. Dobiegłem do domu w super nastroju i samopoczuciu, przekroczyłem próg domu i … jak mnie dopadł kac tak się umyłem, przespałem 2 godziny, wstałem ugryzłem schabowego, który mnie zmulił i poszedłem spać, śpiąc do rana.

Puls: 141/154/150/115

Pożywienie:
- szczątkowe

2009.12.15 Wtorek

Trening: 65’ spokojnie + rytmy 30/20/10x30’’ przerwa w truchcie

Coś ostatnio mam głowę do zapominania, myślałem, że zapomniałem tylko kurtki (biegałem dzisiaj u Madzi), niestety okazało się również butów. Na szczęście miałem grubą bluzę z kapturem (spisała się super, mimo że bawełna, to tempo było na tyle wolne, a temperatura niewysoka, że mi nie przeszkadzała, natomiast kaptur świetnie chronił przed wiatrem, mimo że czapkę też miałem), na szczęście jednak przyjechałem akurat w Salomonach Elios, model co prawda do trekingu, a nie biegania, stary, zdarty, ale sprawdzony i wygodny, bałem się trochę, bo mają wytarte zapiętki, a nie chciałem się nabawić odcisku (raz jeden taki leczyłem pół roku, myślałem, że zwariuje, nic się nie dało robić, nawet chodzić bez bólu) - okazało się jednak dały świetnie radę i dobrze, bo po powrocie do domu raczej nie udało by mi się już pobiegać, za dużo roboty.

Teren lekko pofalowany, ale klimatyczny i urokliwy, w znacznej mierze biegam oczami, przez co cieszy mnie nowe, choćby widokowo. Muzyczka ta sama, co ostatnio, idealnie w klimat.

Po biegu rytmy wg zaleceń, tradycyjnie mile przeze mnie przyjęte, podczas biegu super samopoczucie i spokojne tętno, po biegu zadowolenie, spokój i kontemplacyjny relaks.

Puls: 135/150/142/109

Pożywienie:
- 3 kromki chleba razowego z szynką, pomidorem i serem żółtym, maślanka, zielona herbata
- zupa pomidorowa, kurczak, ryż, sałatki
- galaretka z kurczaka, trochę pasztetu, czerwona herbata
- sok pomidorowy, kefir
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2009.12.17 Czwartek

Trening: obw1 50’, stretching i podbiegi 4x40’’/2’ odpoczynek.

Pogoda: -6st, pochmurno, śnieg

Dzisiaj biegało mi się tak sobie, bez specjalnych doznań, dopiero od 30' trochę lepiej, ale jednak do końca ciężkawo, jakieś ciężkie miałem stopy, trochę czułem prawego achillesa, ale po rozciąganiu przed podbiegami przestałem go odczuwać. Las, śnieg, pod śniegiem kamienie i liście, górka do podbiegów ostra i wąska, po 40'' schodziłem na dół i biegłem do góry - nie było miejsca na truchtanie, a robiło się już ciemno. Przy 3 podbiegu już wata w nogach, przy czwartym już bardzo odczuwalna, ale te odcinki wyznaczone pokonywałem za każdym razem równo 40''. Po treningu nie odczuwałem żadnego bólu mięśni czy tym podobnych.

Puls: 140/153/142/110

Pożywienie:
- nie pamiętam


2009.12.18 Piątek

Trening: 20’ obw1 i od razu przejście w 20’ obw2, puls do 165.

Pogoda: temp -10st, słońce, śnieg.

Po wczorajszym marazmie biegowym dzisiaj nie było już ani śladu, bardzo rześko, mrozik słońce i od 20’ energiczny bieg w obw2 wprawiły mnie w bardzo dobry nastrój i dały energię na resztę dnia.

Puls: 153/167/165/130

Pożywienie:
- nie pamiętam


2009.12.21 Poniedziałek

Trening: 100’ Long Round, od 50’ co 10’ 30’’ rytmy.

Pogoda: temp -4st, śnieg, pochmurno z przejaśnieniami.

Wychodząc z domu nie byłem pewien, czy mam biegać 90 czy też 100', więc wybrałem tę drugą opcję. Ciężkawe wstawanie było, a i morale takie sobie. Pogoda jednak bajka, -4, czasem słońce czasem chmurki, lekki wiatr, biegałem u kobiety dzisiaj więc było trochę po polach, ale 70% po asfalcie, choć oczywiście przykrytym śniegiem, teren pofalowany, praktycznie cały czas podbiegi i zbiegi, choć raczej delikatne to wszystko. W 50' pierwszy rytm, wypadł akurat pod górkę, ale super energicznie się szło do przodu jak lokomotywa i to nie prawda, że mnie pogonił pies, zresztą wcale nie był duży. Puls na koniec 166, drugi wypadł na zbiegu, 3 po równym (ten najsłabiej odczułem), 4 po równym, 5 i 6 na podbiegu, ostatni w dość kopnym śniegu stąd najwyższy puls 171, ale super energia, po minucie 135. Wszystkie równo 30'', lekko odczuwałem tylko zmęczenie w stawach biodrowych, ale tak lekko, a po wbiegnięciu w miękki teren odczuwałem prawego achillesa - faktycznie to od tego, bo po asfalcie nic nie czułem, choć śniegu też było na nim trochę.

Nie czułem żadnego zmęczenia w udach czy kolanach, aż dziwne, bo teren, a właściwie warunki niełatwe, ale super wrażenia z biegu, aż się nie chciało kończyć. Po biegu energia i lekkie wyciszenie. Trochę czuję stawy biodrowe, ale to myślę efekt nierozruszania, po pajacykach się to objawiło w moim organizmie.

Bieg miał wybitne walory percepcyjne, a to przez klimatyczne krajobrazy, leniwe zimowe słońce pokazujące się co jakiś czas zza kolorowych, ale mało kontrastowych chmur, całe światło było jakieś takie miękkie i rozproszone, a widok śniegu na rozległych polach, z rzadka tylko okraszonych pojedynczymi drzewami, nastrajał cudownie nostalgicznie, wiatr który zamiatał śnieg sprawiał, że miało się wrażenie biegania gdzieś na odludnej, zimnej północy. Niezdecydowanych do biegania w zimie zachęcam do przełamania się, frajda i wrażenia nieomal bezcenne.

Puls: 144/171/171/135

Pożywienie:
- nie pamiętam


2009.12.23 Środa

Trening: 70’ aktywny cross, na podbiegach aktywnie, bez zwalniania.

Pogoda: temp +10, pochmurno, błoto.

Jak bym wierzył w cuda, to bym powiedział, że dzisiaj do tego, że w ogóle pobiegłem przyczynił się cud, ale nie wierzę - za to wiem jak piecze wstyd i to właśnie obawa przed wstydem z powodu odpuszczenia treningu wypchnęła mnie z domu. Nic nie sprzyjało, nie dość, że i tak pełno roboty, to jeszcze kontrahent nawalił, przez co byłem 8 godz. w plecy, a w tzw. międzyczasie trzeba było zrobić milion innych rzeczy i efekt taki, że przez ponad 15 godz. nie miałem 5 minut spokoju, ale do rzeczy.

Wybiegłem z domu po 14, mając w głowie, że muszę wrócić, będę miał godzinę na spakowanie przesyłek, przebranie się i ruszenie na miasto, bo bank do 17, a musiałem zdążyć. Byłem tak wkur.iony, że o obw1 nawet nie myślałem, a perspektywa aktywnego crossu bardzo mnie cieszyła, bo wiedziałem, że jakoś szybko pójdzie i będzie na co zwalić, że nie było za spokojnie. Wybrałem tę górkę co ją mam pod bokiem - jest to fenomenalne miejsce na wszelkie ćwiczenia siłowe. Zacząłem od tego 5' podbiegu, co mnie kiedyś tak zmęczył, ale dzisiaj połknąłem go nawet nie zwracając uwagi, że jest od razu pod górę - nie byłem w nastroju do źlamdania, byłem zły i miałem mało czasu. Po 5' delikatny zbieg, ale tempo trzymałem dobre, jak pisałem nie miałem ochoty i czasu na truchty. Potem znowu podbieg i bardzo aktywnie, choć nie było bardzo pod górkę, ale za to bardzo rytmicznie. Nawrót, zbieg, lecę, lecę i oto - nieznana mi droga w lewo - skręcam, zaczyna być wyraźnie pod górę, a ja rytmicznie i mocno jak Terminator 2 - takie mam wrażenie jak młócę pod górę i mam siłę, ręce raz dwa raz dwa, nogi raz dwa raz dwa i każdy krok mocniejszy, jak niezniszczalny T1000 - zresztą podbieg niedługi, jakieś 300m, potem nawrót, zbieg, łapię oddech i prosta. Za 100 m znowu dróżka w lewo pod górę, skręcam. Aktywnie, jak w dyrektywie Jego Ekscelncji Ojca Treneiro, ale już czuję lekką słabość, choć fizycznie nie odpuszczam, do końca 300m odcinka dobiegam ostro zdyszany i z dużą ulgą zaczynam odwrót - na szczęście skończyła się droga. Zbiegając odpoczywam, skręt w lewo i kilkuminutowy, nieostry, ale jednak podbieg. Mam ok. 5' odpoczynku, choć w podbiegu, więc staram się równo i nie ślamazarnie, ale tak, żeby, jak się skończy sielanka mieć siłę zacząć piąć się dość ostro w górę. Dobiegam, ostry nawrót w lewo i... myślałem, że będę walczył o oddech, ale zaczynam znowu pracować jak maszyna, a wzniesienie jak na razie najdłuższe i o największej ekspozycji, myślę sobie nie jest źle, dobiegnę do pierwszego punktu, w którym kiedyś kończyłem pierwsze w życiu podbiegi i przejdę do marszu. Mijam go jednak i biegnę dalej, o dziwo coraz bardziej energicznie, zaciskając i wysuwając w przódy moją i tak strukturalnie za bardzo wysuniętą żuchwę. Mijam drugi punkt podbiegów, zaczyna być strono, ale też widzę już szczyt - o ty suko-przełęczo, jesteś już moją, na ostatnich 50 m jeszcze przyspieszam i czuję prawdziwą euforie. To już koniec...
Miał być, a teraz tylko w dół..? Niestety, jest chyba taka droga, ale lekko w prawo, ta przede mną zaczyna piąć się znowu w górę. Szkoda, naprawdę szkoda, cokolwiek mi smutno, właściwie nic nie zawiniłem, ale z drugiej strony, jest mniej stromo, a to już zawsze odpoczynek, z tego co pamiętam za chwilę zacznie się elegancko w dół szybciutko rach ciach panie i po krzyku, w końcu koniec lasu koło przedszkola, gdzie dzieci drobnymi kroczkami i ja za nimi już tylko w dół i to nic, że ostanie 3km zbiegnę po chodniku do domu, a miał być cross - należy mi się cholera taki bonus dzisiaj.
Cały czas błoto, liście.
...i cały czas pod górę. Cholera może to nie tędy szedłem ongiś, czy co? Kiedyś, na imprezę chyba czy jak.. Ale nie to ta droga i cały czas w górę. Nagle zaczęły się gromadzić na drodze przeszkody, nie były mi one miłe, do momentu, aż zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę są po mojej stronie... Leżące na drodze drzewa, jakby nikt tędy nie szedł o lat, ale nie takie duże, grube, tylko najczęściej młode i gałęziaste, przez co pokonywanie ich stawało się naprawdę trudne, ale ale.. miało jedną zaletę - trzeba było zwolnić, nie dało się biec, więc te 3-4 sec na ominięcie przeszkody to już jak łyk mineralnej na pustyni sacharoza-osmoza, przebudzenie. I Tak przez ok. 10', nagle wreszcie koniec toru przeszkód, ostry zbieg do jakiegoś jaru, 30m ostro pod górę i już widzę upragnioną ubitą, twardą ścieżkę oznaczającą komfort powrotu i satysfakcję zwycięzcy.
Niestety - w lewo, ostro w górę pnie się alternatywna ścieżka... Niech ją ostatnia ruda suka powita i siwy dunder świśnie.. Nie mam na nią najmniejszej ochoty, ale też nie jestem zaś jeszcze emerytem, żebym nie dał rady, no więc DOBRA, niech będzie, jedziemy. Na początku bardzo energicznie, choć jest najostrzej do tej pory, ale po chwili buty ślizgają mi się na błocie, w którym wchodzi On (but) prawie po kostki, łapie głośno juz oddech, rzężenie jak z płuc kopalnianego konia i tak ciągle nikogo nie ma. Jadę do góry ostro i w końcu poddaje się jak szczur, albo nie wiem co gorszego - zaczynam maszerować, choć staram się ostro. Zrobiłem tak ze 20m i zobaczyłem dachy domów, a więc cywilizacja, ludzie w trudzie oblekają choinki, a ja co? Zobaczą, że idzie taki, emeryt i ciężko dysze i co powiedzom?, eee pacz Mańka, co za gupek, tak idzie i dyszy, a nie zatrzymaaaa sieeeeee. I mówię sobie, a ch.. przecież tętno 170, więc do śmierci daleko, dlatego ruszam, co ma być to będzie, choć z drugiej strony pewnie nie zawsze, co jest miało być. I napinam te ostatnie metry i jedyna nadzieja to już prawie widoczny horyzont, a więc koniec męczarni. Wbiegam między domy, teraz w dół, choć lekko, ale to już dla mnie nieomal ocalenie. Biegnę między domami i co widzę? Sad, w którym mając lat 7 dokonałem rabunkowej kradzieży żywej czereśni, zapuszczając się w dalekie od domu w mało przyjazne, dzikie, nieznane tereny. To prawie 30 lat temu, ale obraz jak z Rubina - w miarę ostry, choć monochromatyczny w barwach. Jadę dalej, droga zaczyna skręcać w lewo i wije się w dół, za chwilę, od tej pory kilkuminutowy zbieg, puls spada do 127, prawdziwy relaks, widzę już chyba znajome domy, zauważam też nową wariację drogi, którą biegam, za chwilę jednak niknie ona w gąszczu drzew, a ja ląduję w błocie, jednak nieomylny zmysł przestrzenny nakazuje mi kierować się... no gdzieś tam. Zaczyna się kolejny już podbieg, więc energicznie go, znaczy aktywnie. Coraz bardziej stromo i coraz bardziej ślisko, więc ja coraz mocniej, ale ślizgam się bardzo, o mało nie asekuruję chwytem za gałąź, ale w końcu wybiegam i co widzę: droga znowu w górę, o nie. To musi być gdzieś tutaj, a czasu ubywa, nie biegnę dalej, nie mam siły, ani ochoty, skręcam w lewo jakimś polem, biegnę w dół i za chwilę poznaję tę drogę... kiedyś jechałem tu rowerem, inny wariant, ale takie samo zakończenie - no wreszcie. Przebiegam przez czyjeś podwórko, patrzę w okno starej chaty, a tam przez ułamek sekundy widzę to, scena jak z Misia, dwie baby w chustach, jakieś miednice i jedna jakby się nachyla: Buuudź sieeee stary... Skok na asfalt, który kończy się po 10m i błogi zbieg, ale tempo dalekie od truchtu, teraz to już do końca relaks, miało być 70', a jest już 63', lekko pod górę, potem w dół i ostatnio podbieg, potem już prosto, ale rytmicznie do przodu. I w końcu koniec: 73'26'' koniec rytmicznej dyskoteki, ostrej pod-jazdy, absolutnej euforii, przerywanej chwilami ciężkiego, ale radosnego zmęczenia.

Maiło być crossowo, a wyszło prawie górsko, ale to bez wątpienia mój absolutnie najlepszy, najciekawszy trening. Non stop coś nowego, czułem dużą moc, zero waty, w krytycznych momentach raczej brak oddechu, a może raczej wiary? Bo zapas myślę był cały czas. Było super i absolutnie inspirująco.

Puls: 156/183/163/133

Pożywienie:
- szczątkowe, bo nie było czasu


2009.12.24 Czwartek – Wigilia

Trening: 20’ obw1, 5’ stretching + krążenia ramion i nożyce, jeden rytm 20’’, chwila na oddech i interwał: 5x3’ puls do 165 x 3’ odpoczynek w truchcie.

Pogoda: temp +5st, pochmurno, lekki wiatr.

No dzisiaj już nie było tak wesoło, wszystko zrobiłem ściśle wg planu, pierwszy 3' rytm to była rzeźnia, duże zmęczenie, jak pomyślałem o pozostałych to mi się robiło słabo, ale o dziwo następne już nawet przyjemnie, no może przyjemnie to przesada, ale spoko. Niestety biegałem prawie na czczo, przez co chyba nie czułem za bardzo mocy, no i jeszcze dość ciężki trening wczoraj.

W dniach niebiegowych, od 2 tyg. w domu ćwiczenia siłowe.

Puls: 149/171/143/118

Pożywienie:
- wigilijne


2009.12.27 Niedziela

Trening: 50’ obw1, na koniec rytmy 6x100/100m

Pogoda: temp 0st, pochmurno.

Miły sympatyczny bieg i super rytmy, takie no powiedzmy energiczne, techniczne bieganie, baaardzo miły akcent na koniec.

Puls: 133/149/144/108

Pożywienie:
- rosół z makaronem, trochę gotowanego mięsa wołowego
- ryba po grecku, zielona herbata
- sok z pomidorów i kefir
- sałatka jarzynowa, pierś z indyka, ryba panierowana w occie z cebulą, herbata czerwona

Jutro Long Round, a wieczorem mykam na kilka dni nad morze, fajnie będzie zobaczyć je zimą i pobiegać po plaży, szykuję się na nowe, ciekawe doznania.
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2009.12.28 Poniedziałek

Trening: Long Round, 120’

Pogoda: temp -1, śnieg, pochmurno, teren 75% las, 25% asfalt, buty: cały czas Salomon XA Pro 3D GTX

Nie było łatwo czasowo, ale skoro już wyszedłem to pobiegłem, a skoro miał być long round to z rozpędu wyszedł very long round, bo lekko ponad 120'. Nie zrobiłem tego celowo, miałem pobiec inną trasą, ale jakoś tak wyszło, że poleciałem tam, gdzie ongiś, 10.10.2009 zrobiłem swoją najdłuższą trasę - 16km. Wtedy bez przygotowania, na pałę, 100% leszcz, teraz już jako pełną gębą profesyjonał, wtedy 89', teraz... 121'. Ale też kusiło porównanie tych samych dystansów (choć na pewno nie szybkościowe, bo nie taki był cel) po półtorej miesiąca regularnych treningów. I jak?

I tak:
- wtedy sporo szybciej, bo nie umiałem biegać wolno
- wtedy po 8km ostry ból w lewym udzie, odezwało się coś w 4ro-głowym, co tam już kiedyś dało znać i czasem lekko daje, ale leciutko
- wtedy ból podeszwy teraz nic-ból
- wtedy deszcze, teraz śniegi
- wtedy wyraźne zmęczenie, małe zakwasy, ostre pragnienie na trasie (spijanie kropel deszczu z liści), teraz kompletnie bez zmęczenia, bez bólu kolan, bez zakwasów, ale i bez euforii, ot tak po prosu LR tylko trochę dłużej, niż do tej pory
- wynika z tego, że półmaraton w 2:30 to spacer, w 2:15 w miarę spokojnie, ale w 2:00 to już sobie nie wyobrażam.

Teren prawie płaski, a ze 3 może podbiegi, najdłuższy ok. 50m, temp 0 st., śnieg i dobra muzyka na uszach, więc się szłoo jak złoto_oo.

Było za długo, bo miało być 100', ale dystans kusił, a i perspektywa i symboliczna wymowa biegu powyżej 120' była nie do pogardzenia, zwłaszcza że wczoraj wykonałem jednak minimum planu czyli 50' plus rytmy.

Przez pierwsze 60' puls śr 126, potem już troszkę szybciej, gdyby nie podbiegi puls max by nie przekroczyłby 136, taki spoko luz easy running.

Dziś wieczorem miła kilkunastogodzinna podróż pociągiem nad to nasze polskie morze, gdzie luz blues i bieganie po plaży, przy morzaszumie i ptakówśpiewie.

Puls: 132/145/140/112

Pożywienie:
- jajecznica z kiełbasą wyśmienita, herbata czerwona
- obiad po-niedzielny
- kolacja w stylu PKP


2009.12.30 Środa

Trening: 65’ luźny bieg, potem 3x20 skipy A i C plus nożyce.

Pogoda: temp ok. 0, pochmurno, silny wiatr, plaża, morze…

Bieg po plaży, teren ciężki, bo miękkawy, ale za to wrażenia widokowe i ogólnodoznaniowe - bezcenne. Pierwsza część biegu ok. 20' pod wiatr, specjalnie nie zabrałem kominiary, żeby poczuć ten wiatr, ale żałowałem trochę … Druga wiatr w plecy, końcówka na asfalcie, niestety podczas skipów, a konkretnie nożyc poczułem silny ból w lewym stawie biodrowym, który czuje teraz (wieczorem) dość intensywnie. Miałem już kiedyś coś takiego, jak po 10 latach przerwy zagrałem w piłkę, noga nie przyzwyczajona do ruchu "w poprzek" i przez kilka dni mnie napieprzało, że o jezu. O ile ruch nogą przód-tył jest mniej bolesny, to " w poprzek" boli bardzo, kiedy się nie ruszam - nie boli. Bolą też cały czas dolne mięśnie brzucha, jakby nadwyrężone czy co, zobaczymy, ale przy napinaniu boli cały brzuch i pachwina, przy czym nie jest to taki zdrowy ból "kwasowy". Bolą też stopy, zwłaszcza prawa, to jeszcze efekty kontuzji i biegania po miękkim, ale nic groźnego.

Sporo boli jak na pierwszy dzień, a miało być piękniej przecież.

Jutro lecę i zobaczymy jak będzie. Jestem zdeterminowany biegać wg planu, ale ćwiczenia siłowe na mięśnie brzucha, brzuszki czy pajacyki będzie mi trudno teraz robić, więc muszę odpuścić.

Puls: 137/154/140/116

Pożywienie:
- chleb z pasztetem,
- jakieś zupki z knorra
- żołądkowa gorzka na rozgrzewkę ;)


2009.12.31 Czwartek

Trening: bieg 60’ z narastającą od 40’ prędkością.

Pogoda: pochmurno, temp ok. -2, plaża.

No dzisiaj o dziwo było już super. Czułem niepochodzący z naszego układu planetarnego power, jakby zastrzyk z materii pozakosmicznej, przyspieszanie dawało mi wielką satysfakcję, o dziwo z wczorajszego jakże przykrego bólu pachwiny niewiele zostało, czułem dużą moc, choć początek biegu pod wiatr nie zapowiadał emocji w końcówce. Radość dawało mi wbieganie w morze po kostki, uciekanie przed większymi falami i nieustanna gra na krawędzi życia i śmierci – bo przecież Bałtyk, fale, sztorm i koniec grudnia to prawdziwa wybuchowa mieszanka dla prawdziwego frajera, znaczy konesera, czyli mnie. Jedno tylko powiem: mewy miały przede mną wielki rispekt, słyszałem jak w strachu i wielkim skupieniu naradzały się, jak mnie unikać.
Ostatnie 5' szybko jak na piasek, ok. 5:20. Rytmiczne, mocne bieganie z dużym morale, nogi agresywnie zagłębiały się w piasek, wściekle odrzucając go to tyłu. Wraz ze wzrostem prędkości co 5’ wprost proporcjonalnie wzrastał poziom agresji. Byłem panem świata, a przynajmniej tej plaży.
Super samopoczucie po biegu. Plaża rulez.
Z minusów bolały mnie stopy, przypuszczam od miękkiego podłoża.

Puls: 144/178/178/134

Pożywienie:
- kefir i sok z pomidorów, czerwona herbata
- chleb razowy z pasztetem ,wędliną i pomidorem, zielona herbata
- rosół z torebki
- halibut z frytkami i surówka
- wieczorem gin z tonikiem – delikatnie, jak nigdy


2010.01.01 Piątek

Trening: Noworoczno-refleksyjny, o wielkim znaczeniu symbolicznym Long Round 99’16’’

Leniwy, noworoczny bieg z luźną atmosferą i dyscypliną. Całkowity czas treningu ok. 100', ale biegu netto było mniej, bo były przerwy na fotografowanie komórką, na delikatne przemyślenia i noworoczne postanowienia (większą ogólną regularność np. w prowadzeniu bloga – i chyba jak to bywa z noworocznymi postanowieniami nic z tego nie będzie).
Formę miałem jakąś taką mniej bojową, choć na Sylwestra byłem wyjątkowo grzeczny i spałem dobrze ok. 7 godz. – widać, co drugi dzień Power. Bieganie po plaży, oprócz tego, dostarcza wyjątkowe doznania estetyczne, jest dość wymagające fizycznie, ale przecież o to chodzi w tym majkrocyklu. Bieganie po plaży, a bieganie po twardym podłożu można przyrównać do siatkówki plażowej i tradycyjnej – na piachu jest dużo ciężej.

Noworoczne reminiscencje.

Biegowo był to dobry rok – bo w ogóle pierwszy. Przez 2 miesiące treningów opuściłem tylko jeden biegowy dzień – z powodu choroby. Dla mnie ta regularność jest kosmicznie abstrakcyjna, ale to zasługa Treneiro, przed którym wstydziłbym się, gdybym odpuszczał co jakiś czas z byle powodu – a powód taki można zawsze bardzo łatwo znaleźć, wystarczy np. zacięty papier w drukarce, czy źle zaparzona herbata, leniwy umysł jest zawsze w pełnej gotowości, by znaleźć wytłumaczenie dla odpuszczenia wysiłku, ja znam to doskonale. Po 2 miesiącach biegania, jeśli chodzi o organizm na razie same plusy, nic dodatkowo nie zaczęło boleć, a przestały stawy i mięśnie, kondycja na pewno dużo lepsza, radość z biegania na wysokim poziomie i co najważniejsze urzeczywistnił się sen, który nawiedzał mnie regularnie, pozostawiając nieomal fizyczny ból rozczarowania po przebudzeniu: biegam, biegam i się nie męczę…


Puls: 139/162/142/116

Pożywienie:
- sok z pomidorów + kefir i czerwona herbata
- zupa gulaszowa z przecierem z ogórków kiszonych, czerwone wino, małe lokalne piwo
- placki ziemniaczane z wędzonym łososiem, mineralna gazowana
- sok pomidorowy, czerwona herbata


2010.01.02 Sobota

Trening: luźny bieg 62’31’’ (miało być 65’)

Pogoda: oł dżizas, spadł śnieg, temp -2, sztorm

No i spadł śnieg.. Pięknie się zrobiło, choć biegło się trudno, plaża bardzo miękka i tak się jakoś skróciła przez wzburzone morze, bieg bardzo luźny, ze 2 razy zatrzymałem się na podziwianie krajobrazu, taki jakiś leniwy byłem i bez mocy. Ale wrażenia widokowe po raz kolejny nie do podrobienia. Miałem zamiar dobiec do ruin kościoła w Trzęsaczu, myślałem będę biegł z dobre pół godziny, a tu po 8’ zobaczyłem ruiny i tyle z tego było, ale poleciałem dalej, aż po, jak mi się wydawało, Międzyzdroje, ale to było tylko takie małe-wielkie zakole tego naszego polskiego zachodniego, odzyskanego przecież, a jakże wybrzeża..

Przestają mnie boleć te dolne mięśnie brzucha, to chyba przez wyrzuty nóg do tyłu, bo było to dość intensywne ćwiczenie i te brzuszki potem raczej bardzo boleśnie odczuwałem, ale już prawie nie boli, jeszcze ze 2-3 dni i będzie git, tak powiedziała jedna babuszka z Wołosatego, co nie jednemu puszczając dym znad głowy wywróżyła dostanie i szczęśliwe życie.

Puls: 139/163/154/120

Pożywienie:
- kefir, sok pomidorowy czerwona herbata
- kanapki,
- ogórki kiszone + jakaś zupka
- pieczony łosoś, pieczone ziemniaki, surówka, piwo


2010.01.04 Poniedziałek

Trening: bieg luźny 60’ plus rytmy 5x150/150m

Pogoda: temp –5, słońce, śnieg.

Witajcie, o – chrzanowskie lasy.. Nie usłyszysz tu szumu fal, na próżno też wypatrywał będziesz morskich fal, o naiwny wędrowcze-biega-czu. Po miłych nadmorskich wędrówkach biegowych pora przeprosić się z lokalnymi śmieciami, o tyle dobrymi, że własnymi.

Przeprosiny te nie wypadły okazale, zero sił i morale, pogoda lux, a tak się ciężko biegło, że musiałem skrócić trening, tzn. po 45' biegu pauza na pulsometrze, zrobiłem stretching, włączyłem pulsometr i sru te rytmy, po śniegu trochę gorzej niż bez niego, ale i tak fajnie mnie to pobudziło, 150m technicznego, sprężystego biegania, potem 150m przerwy w marszu i tak 5 serii.

Miało być godzinę i rytmy, a wyszło 45’plus siła, nie miałem ochoty na więcej, puls był spokojny nawet na podbiegach nie przekroczyłem 148, wczoraj wieczorem miałem 46, ale mój organizm wyraźnie powiedział dziś nie, a że nie za bardzo lubię z nim dyskutować, to i spolegliwie poddałem się jego woli.

Bolała mnie trochę prawa stopa i przedni piszczel - tak jak na początku biegania, z tym że nie przeszło po 20', ale to myślę jeszcze efekt kilku dni biegania w zasadzie po błocie.

Jutro Mr. Farlek, z którym nie mam związanych miłych wspomnień, ale trzeba go będzie jakoś zmęczyć.

Puls: 134/158/158/128 po minucie marszu i 100 po minucie odpoczynku

Pożywienie:
- pewnie jakieś śniadanie, jakiś niedzielny rosół i schabowy, jakaś kolacyjo


2010.01.05 Wtorek

Trening: luźny bieg 20’ plus farlek 5/4/3/2/1/4’ odpoczynek w truchcie

Pogoda: temp -2, śnieg, miękkawo, pochmurno

No i myślałem już, że zrobiłem wszystko idealnie, ale teraz patrzę i widzę, że miało być 5x4x3x2x1/4 a nie wiem co mi się popieprzyło, że zacząłem od 4', widać zmęczony mózg podsunął takie rozwiązanie, a nie miałem możliwości sprawdzić jeszcze tuż przed biegiem. No, ale przynajmniej poszło super i mimo ciężkiego terenu, nie taki straszny farlek jak go malują, sukinpsa. Pierwszy prawie 2 miesiące temu wyszedł słabo, bo kompletnie nie miałem dnia, a poza tym takie tempo było wtedy dla mnie no co najmniej nowością, teraz to raczej nic niezwykłego, myślę, że jakby teren był normalny, to byłoby super energicznie-synchronicznie i sympatycznie. No i po wczorajszej męczarni wyszło fajnie i z takim nastawieniem przystąpię do biegania w piątek, bo teraz 2 dni zasłużonej przerwy, zasłużonej jak ch..

Z minusów: bolą ciągle mięśnie brzucha dolne z lewej strony, jest to dość wyraźnie odczuwalne podczas odrzucania lewej nogi w tył, no i przy jakichkolwiek ćwiczeniach na mięśnie brzucha. Poza tym boli czworogłowy lewy, dziś dość znacznie.

Dzisiejszym biegiem zakończyłem dość intensywny, jak na mnie, mikrocykl treningowy, okres okołoświąteczny przebiegałem dość intensywnie i ciekawy, zróżnicowany sposób, do tego ćwiczenia siłowe w domu, nad morzem przez te kilka dni biegałem codziennie (przerwa tylko na dojazd tam i z powrotem), że od jodu aż mnie rozpiera i rozpuka tak gdzieś od środka, lekko po lewej. Bieganie po piachu na pewno wzmocniło we mnie ową siłę biegową, która była na tak żenującym dotąd poziomie, a teraz jest na żenujący plus.

Puls: 144/167/152/117

Pożywienie:
- nie mam zielonego pojęcia, bo nie pamiętam, ale przypomniałem sobie, że dawno nie jadłem spaghetti


2010.01.08 Piątek

Trening: rozbieganie 50-60’, faktyczny czas treningu: 50’44’’

Pogoda: temp -2, fatalne warunki, zaspy, miękki śnieg na drogach, dramat do kwadratu

No cóż, o tym treningu można powiedzieć, że się odbył i tyle.

Puls: 145/161/158/118

Pożywienie:
- 2 kromki chleba razowego z masłem, czerwona herbata i w drogę,
- koktajl firmowy
- naleśniki
- zupa ogórkowa plus na zagrychę kiszona kapusta, po której dostałem dziwnego ataku kaszlu a’la ebola
- naleśniki, czerwona herbata

2010.01.11 Poniedziałek

Trening: rozbieganie 50-60’, faktyczny czas treningu: 62’03’’

Pogoda: temp -2, pochmurno, śnieg

No dzisiaj się już super biegło, agresja i power to były moje matki chrzestne podczas tego, spokojnego skądinąd biegu, trasa w 90% ubita, więc mogłem się wczuć w klimat tego przyczajonego za mgłą poniedziałku, wisienką na torcie lub, jeśli ktoś wolly, ostrą papryczką do piwa, była jak zwykle na wysokim poziomie syntetyczna muza w wykonaniu Nicka Warrena. Bardzo dobry trening i bardzo Niski puls w minutę po biegu, chciałbym tak zawsze, ale pewnie to ot taki mały evenement.

Aha w sobotę start 15 km Mysłowice, jadę tam porozpieprzać środek i ostro namieszać w czołówce.

Puls: 139/151/141/96

Pożywienie:
- 2 ogórki kiszone, 2 plasterki szynki, sok z pomidorów, czarna herbata
- bigos
- rosół, kotlet z kurczaka, trochę ziemniaków, buraki
- 3 kromki chleba razowego, 2 małe papryczki czereśniowe, ale nie ta liga za ostre suki jak dla mnie
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2010.01.13 Środa

Trening: luźny bieg 60' potem rytmy 4x20/30''

Pogoda: temp -2, lekki wiatr, pochmurno, teren mieszany

Spokojny bieg, fajny klimat, bez zmęczenia, tylko podczas rytmów jeszcze boli pachwina i mięśnie brzucha.

Biegnąc myślałem o wilku etiopskim i mimikowym piesku, wydaje mi się, że powinienem zjeść któregoś z nich przed sobotą, myślę że to byłoby rozsądne z mojej strony takie coś. Oczywiście wilk etiopski ma tu niezaprzeczalną przewagę, ale też logistycznie jest aktualnie mało osiągalny, natomiast mimikowy piesek niemalże pod ręką, co to wsiadam do wozu, 3 godziny i piesek w bagażniku, ewentualnie 4 godziny i piesek na stole, gdyby właściciel zdecydował się przyłączyć, a wyrażał wstępnie taką chęć. No ale zobaczymy.

Puls: 137/151/136/106

Pożywienie:
- sok z pomidorów, 2 kromki chleba razowego z masłem, zielona herbata
- 2 szatki pasztetu pieczonego, kilka ogórków kiszonych, kefir
- barszcz z uszkami, zielona herbata, 3 kostki ciemnej czekolady
- kapuśniak - zupa
- marchewki - w planie i jakaś herbata
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2010.01.15 Piątek

Trening: 20' rozbieganie i rytmy 2x30/30''

Pogoda:temp -3, śnieg, pochmurno.

Delikatny i relaksująco-pobudzający trening przed jutrzejszym, historycznym zwycięstwem na 15 km w Myslivitz. Dziś choć piątek, to bardzo spokojnie, nie ma mowy o melanżu, czy zamulaniu przed kompem do 3 rano. Za chwilę idę się myć, potem jakiś dobry polski film lub teatr TV z mojego przepastnego archiwum, koniecznie śmieszny, rano 7.30 pobudka, pół godziny poczytam popijając czerwoną herbatę, jak co rano. Hmmm jak się tak zastanowić to raczej szalenie ze mnie ułożony i zorganizowany egzemplarz.

Dzisiaj pora na korektę wagi i wzrostu. Myślałem, że mam 182 cm, ale ostatni raz mierzyłem się jak miałem 18 lat, no i przez te 17 lat urosłem jeszcze 3 cm jak się okazało (zapewne rosłem gdzieś do ok. 25 roku życia). Co do wagi to mam starą analogową wagę, ale ustawiłem ją chyba w końcu dobrze i wychodzi 80 kg. Tak więc na dzień dzisiejszy przyjmuję następujące parametry: 185cm/80kg, raz karany, ale dawno. Na wiosnę w okolicach maja, no może czerwca chciałbym zejść do 77kg i o ile to możliwe wejść na 188cm. Niechaj to pierwsze chociaż uda się, bo mnie denerwuje ta mała opona na przegubie, co ją mam. Ament.


Puls: 139/158/146/110

Pożywienie:
- 2 plasterki szynki, 2 ogórki kiszone, sok z pomidorów
- 2 kromki chleba razowego z pasztetem pieczonym, zielona herbata
- tzw. pieczone czy prażone, czyli ziemniaki po naszemu ;) plus kefir
- 2 kromki chleba razowego z szynką i serem żółtym, kapusta kiszona z marchewką, 2 kromki chleba białego z twarogiem, kakao
- zielona herbata i rumianek
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2010.01.16 Sobota Start 15km Mysłowice

Trening: Start

Pogoda: temp -5st, pochmurno, śnieg

Trasa: myślałem, że będzie bardziej cywilizowana, a tu typowy przełaj z bardzo ciężkim gruntem, nie dość, że wąsko i miękko, to jeszcze nierówno i bardzo ślisko, 2 długie podbiegi. 2 pętle po 7,5km - jest to niezła rzecz, bo po jednej rundzie widać dokładnie, co czeka skazańca w drugiej części biegu. Po długim podbiegu na ok. 5 km potem kolejny 1km łatwy, bo delikatnie z górki, ale ostatni kilometr bardzo trudny, bo wąska ścieżka i miękki, nieubity śnieg.

Zaczęliśmy dość spokojnie, bo był tłum i nie szło się przepchać, zresztą była to taka rozgrzewka, bo jak zwykle byliśmy na miejscu gotowi kilkanaście minut przed startem (wracałem się po buty...) no i się biegło, na pierwszym i drugim długim podbiegu czułem duży power i chęć wyprzedzania, z tym że nie szarżowałem, wyprzedzałem tylko tych, którzy słabli bardziej, no i trzeba było uważać na kije nordyckich spacerowiczów, bo ich też tam przećwiczyli. Ogólnie nie była to trasa do wyprzedzania, bo każdy taki manewr wymagał niezłych kombinacji i kosztował sporo sił, zresztą i bez tego co rusz trzeba było zmieniać tor biegu, dlatego można spokojnie założyć, że 15km przebiegliśmy do przodu, a do tego jakiś kilometr w bok.

I tu się pojawił iście szatański plan. Na ok. 6 km pętli, tuż po skończonym podbiegu, w lasku stała szopa. Myślę sobie: skręcę tam, że niby za potrzebą i przeczekam te 20’, po czym jak przyjdzie moja pora, a nawet wcześniej, wyskoczę zza drzewa i wyrwę do przodu szybkim tempem, aby ten rekordowy finisz wyglądał wiarygodnie. Przecież, myślę sobie, obiecałem zwycięstwo. Jednak tak mnie ten plan pochłonął na etapie planowani, że ani się zorientowałem byłem już daleko za szopą, a chowanie się za nią w drugiej rundzie byłoby zgoła nieuzasadnione.

Pierwszą rundę przebiegłem w 47'32'' i już wiedziałem, że w 90' tej trasy nie zrobię, zresztą wiedziałem to już wcześniej, nie w tych warunkach.

Druga runda - było mniej ludzi, więc więcej miejsca, ale też zmęczenie jakby większe. No, ale mówię sobie, trzeba napierać.

I wtedy zobaczyłem Panią Wiesię. Zapamiętałem ją z biegu na 10km w Rybniku przed prawie dwoma miesiącami, kiedy ta drobna kobieta w wieku dojrzałym zrobiła mnie na cacy, pokazując plecy w koszulce Truchtacz Mysłowice z imieniem Wiesia. Zabolało wtedy. Ja, pozornie zdrowy 34-ro latek walczę o życie na trasie śmierci, a tu pani Wiesia w połowie dystansu spokojnie wyprzedza mnie z lewej, a potem to już ją widziałem na bigosie. Jak ją teraz zobaczyłem, wstąpiła we mnie sportowa furia i duch walki. Powiedziałem sobie o nie, umrę, ale na mecie przed panią Wiesią. Depnąłem i wziąłem ją z prawej.

Ostatni podbieg i ostatnie 2km, tutaj zaczęliśmy przyspieszać i mijać po kolej delikwentów. Był power, była taka zwykła polska moc i chęć biegu, nic nie bolało, chciało się lecieć i się leciało. Cały czas delikatnie przyspieszaliśmy, na 1 km przed metą zająłem pozycję do ataku i czekałem, tylko że zaczął się ten najgorszy ku temu fragment. Ale byłem pozytywnie wkur.iony, minąłem kolejne 2 osoby, które pamiętałem z Rybnika, ale jeszcze widziałem ze 2, które zapragnąłem wyprzedzić. No i włączyłem powera, minąłem kumpla, który mnie chwilę wcześniej wziął znaczy biegowo, on ruszył za mną i minęliśmy jeszcze 5-6 osób. Wyprzedzanie to była masakra, trzeba było skoczyć w bok, przebiec po grząskim śniegu parę metrów zdrowym krokiem i wrócić na tor i tak kilka razy. Tuż przed metą był jeszcze wiraż, na którym omal się nie wywróciłem, takiego dostałem poślizgu, ale udało się i minąłem linię mety. Zaczekałem jeszcze parę minut na panią Wiesie, pragnąc upewnić się, że mi się nie wydawało, po czym udałem się do wozu po rzeczy.

Wygrałem ten bieg. To, że tam ktoś mi zmierzył 224 miejsce na 279 startujących, to była wina komputera, zresztą on się zawsze pomyli przy dodawaniu. Czas: 93’59’’, choć myślę, że było dobrze poniżej godziny, tak sądzę.

Wnioski: Podczas całego biegu nie miałem ani jednego kryzysu, czy nawet chwili słabości, cały czas constans. Pierwsze 2 podbiegi dały mi wiele radości, bo nogi rwały do przodu, kiedy inni stawali lub szli, miałem ochotę odbijać się mocniej i najdziwniejsze - nic nie bolało.. Raz tylko poczułem podeszwę, jak podczas zbiegu wylądowałem na czymś twardym, ale przestało. No może lekko lewe udo na górze, ale oprócz tego nic. Po finiszu ze 2' odpoczynku i całkiem doszedłem do siebie, nie było śladu tego zmęczenia z Rybnika, tylko pozytywne emocje. To, co mi dało w kość w Rybniku na 10km, czyli brak siły, już nie było odczuwalne, widać dobrze przepracowany ponad miesiąc, w tym morderczy obóz nad morzem i bieganie po piachu zrobiło swoje.

Puls podczas biegu oscylował w granicach 166-82, a wiec jak na start dość spokojnie, dopiero pod koniec szybszy, a te 197 to już musiał być finisz, bo podczas całego biegu ani raz nie zapikało więcej nić 186 (z tego co patrzyłem).

Przekrój terenowy trasy ciekawy i przyjazny, mimo podbiegów, natomiast podłoże to masakra, energia prawie każdego kroku szła co najmniej w połowie na neutralizowanie poślizgów, wystarczyła chwila nieuwagi i leżysz i kwiczysz: o nie o nie nie wygram cie. O – biegu.

Organizacja: bez zarzutu i świetna grochówka na koniec, natomiast na minus zapisałbym herbatę, nie dość, że letnia, to jeszcze obrzydliwie słodka, ja rozumiem, że cukier krzepi, ale jego nadmiar zabija przecież.

Puls: 178/197/?/?

Pożywienie:
- chleb razowy z masłem i dżemem, pół pałerajda niebieskiego
- po biegu grochówka i herbata
- w domu noga z kurczaka pieczona, ryż brązowy, surówka, kompot
- wieczorem kulig, konie, sanie, kiełbasa z ogniska i żołądkowa gorzka wersja miodowa

Na kuligu zgubiłem telefon, rano leżał na drodze koło leśniczówki, mimo że od 10 godzin na silnym mrozie, o dziwo czekał na mnie i działał, miło z jego strony.

2010.01.19 Wtorek

Trening: rozbieganie 55-65’

Pogoda: - ileś tam, jakieś tam zachmurzenie

Ciężkie nogi i ogólna ociężałość, średnio się biegło i bez chęci, mało jadłem przed biegiem, prawie nic i to się czuło, jak i może jeszcze zmęczenie po zwycięskim biegu z Mysłowic. Bardzo niski puls, jak zawsze po starcie chyba.

Puls: 132/146/136/101

Pożywienie:
- któż pamięta…


2010.01.21 Czwartek

Trening: bieg 65’ plus podbiegi 5x30/45’’

Pogoda: temp -5, lekki wiatr, śnieg, pochmurno

Całkiem fajny bieg, niski puls ciąg dalszy, byłoby super, ale na podbiegach silny ból tych bolących od jakiegoś czasu dolnych mięśni brzucha, co zepsuło radość na koniec treningu.

Puls: 131/158/128/97

Pożywienie:
- banan i kefir oraz czerwona herbata
- 2 naleśniki z serem
- 2 krokiety z ogórkiem kiszonym i barszczem, dla mnie danie firmowe
- kolacji nie pamiętam, za wszystkie grzechy przepraszam i obiecuję poprawę



2010.01.23 Sobota

Trening: 90’ spokojnie, w 70, 80 i 90’ rytmy po 30’’

Pogoda: temp -10, słońce, lux torpeda ino biegać

Cóż za fenomenalne warunki do biegania… -10, piękne słońce, wszystko się skrzy i błyska, zmodyfikowałem trasę biegu, by biec ciągle biec w stronę słońca, po 45’ musiałem się zmuszać do zawrócenia, nie miałem na to ochoty, ale z drugiej strony jak bym tak biegł i biegł, to bym się w końcu spalił, a tego przecież nie chciałem.

Dziś dopisała mi też ta specyficzna odmiana szczęścia, zwana Animal Luck (AL), bo spotkałem zwierzę. Co prawda tylko zając i w dodatku się spieszył, goniony przez jakiegoś psa, więc długo nie gadaliśmy, zapaliliśmy tylko po fajce, co prawda nie palę, ale miał ukraińskie Kosmosy bez filtra, więc się skusiłem, po czym pobiegliśmy w przeciwne strony, zresztą co będę gadał z głupim zającem.

Puls: 134/150/148/108

Pożywienie:
- 2 kromki chleba razowego z masłem i dżemem, herbata czarna
- noga z kurczaka i skrzydełko pieczone, brązowy ryż, papryka konserwowa i kompot
- trochę żółtego sera, kilka papryczek piri piri
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2010.01.25 Poniedziałek

Trening: 65' luźne rozbieganie po górkach

Pogoda: mróz 15 w skali C, słońce i bajkowo oblepione lodową izolacją drzewa i krzaki

Miało być spokojne rozbieganie, ale naładowany mrozem i podbudowany tym, że mi odpaliło auto wyrwałem do przodu, o nie nie jakieś cieniackie roz..coś tam to nie dla mnie, ja będę dziś zapylał. I zapylałem, jak złoto. Najpierw 10' pod górę, potem 10' z góry, potem 15' podbieg, ale lekki, potem nawrót i to samo tyle, że od tyłu. Cały czas oszołomiony byłem fantastycznym pięknem zimowego krajobrazu, miałem szczerą ochotę przenieść się na północ Finlandii czy gdzieś tam, w widoku mroźnej zimy oglądanej pod słońce jest coś obezwładniająco hipnotycznego, a tej niezwykłej lodowej izolacji na gałęziach nie widziałem jak żyję, za młody jestem, i na Heroda i na to, żeby zobaczyć wcześniej takie cuś. Do tego muzyka Nicka Warrena i nagle jestem w jakimś innym, lepszym świecie. Mięśnie pracują jak dobrze nasmarowany automat, a serce pompuje krew wielopunktowym wtryskiem. Wspinanie się na górę dawało mi tyle szczerej radości i wprawiało w tak prawdziwą euforię, że z nieomal fizycznym bólem przyjąłem koniec góry, żegnając się z nią jak z przedwcześnie utraconą, nie w pełni skonsumowaną kochanką.

A teraz koniec pieprzenia i trochę bajery o sprzęcie.

Gdzieś tam o tym pisałem, jakiś doktorat, albo w innym poście, ale szczerze polecam taką oto kuminiarę:
.......tu miał być link, ale nie ma produktu w sklepie, widać te kominiarki wyszły.......

Całość z windstopera, lekki daszek, dość długa na plecach, więc nie wieje w kark, a w miejsce otworu paszczowego wstawka z polara, umożliwiająca oddychanie, nawet dość łapczywe. Pod to na głowę lekka czapeczka z oddychającego, elastycznego materiału i nie ma mrozu, co by mnie w tym kraju zmógł w takim zestawie, oczywiście jeśli chodzi o głowę.

Spodnie: mam legginsy Salomona z windstopera i nie ma mrozu, żeby mi było w nich zimno podczas biegu, a podczas mniejszych temperatur nawet ok 0 st wcale nie jest ciepło, bo materiał oddycha, a nieprzewiewny i nieprzemakalny - szczerze polecam taki wynalazek, te 300zł z hakiem zwróci się w latach komfortowego użytkowania.

Buty: podczas całej zimy i jesieni, jeśli nie biegam po asfalcie czy na bieżni używam Salomonów XA Pro 3D Ultra GTX - i nie wyobrażam sobie innych, kiedy te odejdą w końcu do Krainy Wiecznych Biegów, gdzie to One będą biegać w człowieku na sobie, a nie tak jak jest teraz. Skrytykowane tutaj przez władzę mnie indywidualnie i subiektywnie leżą idealnie, nie przemakają, nie za twarde, nie za miękkie, nie łapią głupich poślizgów - po prostu wybitnie komfortowe. Nie wykluczam, że inne mogą być lepsze, np. jakieś tam Pumy, czy Lamparty, zresztą w innych nie biegałem, ale nie zamierzam raczej experymentować, na zasadzie: zwycięskiego składu się nie zmienia, piłka jest okrągła a bramki są dwie, zresztą i tak wygra lepszy, czyli ten co ma szczęście. Buty te kosztują 480-530zł, ale kupiłem je w sklepie w Zakopcu (wreszcie się ta wiocha na coś przydała) za 309zł, bo była wyprzedaż roczników - za ten model i to z gore to nad wyraz dobra cena. Sklep polecam, na stronie była cena 379 i już byłem zadowolony, a po rozmowie z panią usłyszałem 309 i trochę się posikałem, ale nie za dużo.

Aha podczas kolejnego zwycięzkiego startu, po raz kolejny uświadomiłem sobie konieczność posiadania bardzo lekkich rękawiczek, najlepiej z tego samego materiału, co czapka, więc trzeba będzie takie zanabyć.

A teraz garść statystyk i menu żywieniwe:

Puls: 149/178/156/109

Pożywienie:
- 3 kromki chleba razowego z dżemem, zielona herbata
- rosół z wczoraj oraz z kury, schab zawijany z boczkiem i pieczarkami, surówka z kiszonej kapusty i marchewki
- rosół sprzed tygodnia chyba, ziemniaki jakaś pieczeń raczej świnina, kompot
- 2 kanapki, chleb razowy, konserwa home made, jajko na twardo pasta paprykowa i trochę majonezu, zielona herbata
- kefir, zielona herbata
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
Awatar użytkownika
DeGie
Wyga
Wyga
Posty: 122
Rejestracja: 20 paź 2009, 21:09
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Chrzanów
Kontakt:

Nieprzeczytany post

2010.01.27 Środa

Trening: 45’ rozbieganie + PG (podbiegi) 8x30/45’’

Pogoda: temp -10, słońce, no zimma jak skuuuuriera wycięta

Przyjemne 48’ biegu i chyba jakiś taki dzień, może pełnia czy co, ale atakowały mnie pieski. Nazywam je Piesek 1, 2 i 3, vel Numer 1, 2 i 3, przy czym ten 1 to agresor najbliższy memu domostwu, a 3 najdalszy jemu. Pierwszy zaatakował nr 2, ale zmrożony moim stalowoprzerażającym spojrzeniem oddalił, ku mojej nie skrywanej uldze, chęć ataku bezpośredniego. Pobiegłem więc dalej utartym szlakiem, o jakże naiwnie sądząc, iż moja droga łatwą będzie. Po nawrocie rozpocząłem zwyczajową drogę… powrotną chyba, bo jak to inaczej nazwać, że niby co dorabiać do tego ideologie o nie nie to dla mnie dalekie-e. Biegnę sobie biegnę, aż tu ku..a nagle co się dzieję mianowicie to: z bramy wystawnego domu po prawej, leżącego nieomal na przysłowiowym skraju lasu wyskakuje mały, agresywny potwór, rasy nierozpoznanej, z tendencją do Yorka. Wylatuje na prędkości, przycięte u dobrego weterynarza pazury ledwie łapią przyczepność na silnie zmrożonym śniegu, mizerna część przednia z trudem odzyskuje kontrolę nad nadsterowną wątła, ale agresywną dupką; całość przyspiesza. Narastający warkot to mieszanina furkotu psiego futra i kłapiących w furii małych szczęk, zanosi się na kłopoty: o ty biegnący głupku ja ci tu zaraz pokażę.

Ja – wyciszenie.

Biegnę dalej, ale nie patrzę już przed siebie, tzn. może patrzę, ale nie widzę nic, bo wewnętrznie przygotowuję się do walki, może najważniejszej w moim życiu, może ostatniej.

Nr 3 stabilizuje trajektorię lotu i przygotowuje atak za pomocą dwukropek szczękowo.

Ja – wyciszenie. Wielka moc, pełne skupienie, władza, natura, cosmos.

Tu następuje atak.

Nic w życiu nie udało mi się tak, jak to boczne, niskie kopnięcie. Widać ruch mojej prawej nogi i pary nóżek Numera 3 był już od dobrych kilku sekund idealnie zsynchronizowany i skazany na siebie od prawieków prawem bezwzględnego przeznaczenia – podczas momentu szczytowego, zdeterminowanego bezwzględnym prawem natury, ataku Numera 3, moja prawa noga wystrzelona całą furią sprzeciwu wobec swobodnie Wałęsa-jących się agresorów trafia idealnie i w synchronicznie odpowiednim momencie w sam środek szczęki małego kundla.
O, jakże cudowną dla mych wrażliwych uszu była przeraźliwa muzyka klęski tego małego agresora. Piesek zaledwie przed sekundą wypadł rumiany i pełen werwy zza bramy, teraz koziołkując i kwiląc żałośnie wpada do rowu wypełnionego zmarzniętym śniegiem. O, jakże wielki jest muy tryumph, jaka niezgłębiona satysfakcja z pokonania biblijnego potwora, jaka ulga wynikająca ze świadomości, że nieomal uratowałem ludzkość. Tak jak żem przyłożył temu pieskowi, to hoho słów najpiękniejszych za mało.
Lubię pieski, a szczególnie koty, ale jakoś żaden kot mnie nigdy nie zaczepił biegnąwszy. Zadaniem pieska jest strzec swojego podwórka, a nie biegnącej opodal drogi publicznej, dlatego nigdy nie będzie mi żal obitej butem biegowym psiej mordy, a jak się trafi właściwy właściciel posesyji to chętnie też sprzedam mu kopa w dupę, ot tak dla przykładu, dla potomnych i ku przestrodze. Jakiś porządek musi istnieć w tej galaktyce, a skoro mam być jego strażnikiem, to trudno – będę Nim.
Biegnąc dalej minąłem przyczajonego Numera 2, który jednak, przypuszczam swym psim instynktem świadom zagrożeń nie podjął walki, po czym już prawie przy końce swej drogi stoczyłem starcie z Numerm 3 – widać taka karma. Numer 3 ma coś z gardłem – nie szczeka, a przeraźliwie piszczy. Jak do mnie dobiegał myślałem, że już dostał w ryło, bo tak piszczał, ale okazało się jednak, że po prostu tak ma. Zaczaiłem się jak za poprzednim atakiem, ale nie wiem, co nie wyszło, czy koordynacja nie tak, czy też delikatnie spóźniłem odbicie, fakt, że koniec końcem ledwie smyrnąłem gada piętą po brodzie, wystarczyło jednak, by z takim samym (a jednak jakby bardziej żałosnym, co w jego sytuacji zrozumiałe) skowytem udał się w szybką drogę powrotną do garażu, w którym wcześniej parkował.

Pobudzony tymi przygodami zrobiłem te 8 podbiegów z palcem w … kieszeni.

Puls: 145/164//158/115

Pożywienie: pewnie jakieś klaskanie czy coś


2010.01.29 Piątek

Trening: 65’ rozbieganie

Pogoda: 0 st, padający śnieg.

Lecę lecę i tak sobie myślę skąd te białe płatki lecą chyba z cosmosa ale przecież cosmos czarny a płatki białe wiec jak to możliwe jak może w ogóle dziać się takie coś i tak mnie zafrasowała ta cosmiczna zagadka że nie wiedząc nawet kiedy dotarłem cały ale gdzie indziej myśllamy będący do domu.

Puls: 143/157/150/108

Pożywienie:
- latorośl z Alfa Centauri cały dzień

2010.01.31 Niedziela

Trening: Long Round 100’, od 70’ co 10’ rytmy 30’’

Pogoda: temp -2, dość miękki śnieg

Dodatkowe atrakcje: kłótnia z połowico o nico

Początkowo dość wysoki puls, albo wynik osłabienia od kilku dni, albo podniesionego niepotrzebnie mojej osobie ciśnienia wewnętrznego, pierwsze 50’ spokojnie, nawrót, z powrotem szybciej, ostatni rytm wypadł po górkę, a że pod domem teściów w cudzysłowiu to nie wypadało pokazać miętkiej gry ino sam hardkor więc tak zakończyłem training (z ang: trening), jak na hardkora przystało.

Pulsometria: 139/172/172/116

Pożywienie:
- koktajl firmowy czyli kefir zmiksowany z bananem, ale jak przetestowałem całe kilka kefirów tak nie ma mocnego ponad panie Krasnystaw
- obiad – typowo niedzielny, z tym, że teściu uatrakcyjnił całość o tzw. nuggetsy z jakiejś biedrony korporacja sieć czy coś, nawet niezłe, a do tego gotowana wołowina, czyli moja przysmaka
- kanapki plus jogurt ogórkowo koperkowy i czerwona herbata, no dobra też biały rum z białym lypton ice tea, ohyda szczerze nie polecam.



2010.02.02 Wtorex

Trening: 30’ rozbieganie plus Mr Farlek 4’3’2’1’/3’ w truchcie, HR do 165

Pogoda: temp -2 i to samo, co od kilku dni.

Ja chyba polubię tego Farelka, od kilku dni co prawda ogólne osłabienie, ale biegło się fajnie, a podczas farelka nie bolała za bardzo pachwina i te mięśnie brzucha. Z ciekawszych zdarzeń: Numer 2 agresywny, ale zamknięty, numer 3 szczekał, ale z daleka widać się nauczył szybko, Numer Czy piszczał gdzieś z oddali, co ja się będę zastanawiał skąd.

Puls: 145/164/145/111

Pożywienie:
- coctail firmowy plus czarna herbata z kombuschą (grzyb herbaciany) niezwykle polecam od zarania po kres
- kanapki chleb razowy, szynka z indora Wacława z ogórkiem kiszonym, herbata z Rossmanna ponoć super, jak ponoć wszystko z Niego :P
- chleb razowy z pasztetem tzw. Babuni, lecz nie wiadomo czyjej, keczup
- kurczak słodko kwaśny w 100 smakach fantastycznie wyświadczony przez moja kobietę z ryżem brązowym, super wykwintne i smaczne jak cholera.


2010.02.02 Czwartek

Trening: ale przecież to dopiero jutro…
pozdr!
www.fotogromala.pl
=============
"Kto ustępuje głupiemu doprowadza do tryumfu głupoty".
ODPOWIEDZ