Środa biegowo odpadła, chciałam się wyspać. W czwartek nie było czasu. W piątek rano każda komórka mojego ciała na myśl o bieganiu wołała: "Nieee, tylko nie to...". Wołanie ucichło po południu, ale niestety miałam trochę zaległości pracowych, które trzeba było nadgonić żeby mieć wolną głowę w weekend.
Dziś rano budzik zadzwonił, usłyszałam, wyciszyłam i zaczęły się licytacje wewnętrzne: "Iść...nie iść...Może później pójdę...Ale jak wrócę, to nic mi się nie będzie chciało i pół dnia zmarnowane...". Nagle przypomniało mi się, że dzisiaj jest 3.10 - moje 10.5 roczne urodziny biegowe, tadaam. Stanęło na "iść".
Przy okazji "licytacji" - przypomniał mi się obrazek, który gdzieś kiedyś napotkałam, nie pamiętam gdzie.

Wracając do tematu - pobiegłam, wdrapałam się na wiadukt, okrążyłam zalew i pobiegłam do domu.
Dyszka, do 6go km po 5:35, potem Ziko przysłał okołowrocławski wiatr na moje ścieżki, co było robić - zwolniłam trochę
