no dobra, pora w koncu cos napisac.
to będzie opowieść z morałem pod tytułem 'ile awarii może spowodować jedna błaha sprawa'..
w ostatnim tygodniu pazdziernika od poniedzialku do piatku nabiegalam 81 km, a sobotni poranek spedzilam na ostrym dyzurze w szpitalu na ortopedii. brzmi groznie, ale bylam chyba pierwsza pacjentka, ktora podjezdza pod szpital rowerem i kieruje sie na Szpitalny Oddzial Ratunkowy

co sie stalo? w sumie nic nowego - biodro. tym razem jednak to nie bylo to 'normalne' ciągnięcie, ale cos znacznie powazniejszego. bolalo tak mocno, ze rano nie moglam postawic stopy na podlodze, nie mowiac juz o ruszeniu nogą w bok. lekarz, ktory od poczatku wystawiał mnie na ciężkie próby (najpierw nie raczył się zjawiać przez X czasu, potem powitał mnie kazaniem o tym, ze bieganie jest zajęciem kontuzyjnym i nie warto się tym zajmować, że ludzie po maratonach umierają na zawał serca i przychodzą do niego ze złamaniami zmęczeniowymi) stwierdził, że zrobiło mi się 'tam-gdzieś' zapalenie. dał spray i tabletki przeciwbólowo-przeciwzapalne, a ja przez caly weekend skrupulatnie leczyłam biodro i modliłam się, żeby wszystko było OK. i zaiste w poniedzialek juz nie bylo sladu po bolu. biegałam więc radośnie, choć ostrożnie, z lekką nutką niepewności. do czwartku nic mocnego, we czwartek 'delikatny ciągły' - 15 km, w tym 2x4 km szybciej (~4:15/km).
w piatek rano jak zwykle wyszlam sobie potruchtac. i tak jak od poniedzialku do czwartku wlacznie biegalo mi sie tak sobie, tak w piatek.. cos pieknego. czułam, że ta rozgrzewka nastroi mnie wyjatkowo pozytywnie do rozpoczynajacego sie dnia.
niestety nie do konca tak sie stalo, bo po pierwszych kilometrach poczulam cos dziwnego - jakby cos mnie obejmowalo i sciskalo miedzy stopa a łydką. co gorsza ból narastał; potem na domiar złego spuchła mi cała okolica wokół prawej kostki, a kiedy ruszalam stopa w gore i w dol czulam, ze 'cos' mi w niej przeskakuje. fatalnie - załamało mnie to strasznie, bo to jakas kulminacja kontuzji po tak dlugim okresie bez zadnych awarii - najpierw cos mnie pobolewało w stopie, niedlugo pozniej udało mi się to drogą kompensacji przerzucić na biodro, a teraz to.. i znowu, powtorka z zeszlego tygodnia - weekend z boleścią. w sobote jeszcze (bardzo madrze

) sprawdzilam, czy da sie biegac i zrobilam wolniutkie 6 km o poranku - dało się i biegało mi się (znowu) świetnie, na tyle dobrze, że po 2-3 km ból nawet nie przeszkadzał.. ale był, więc do końca weekendu biegania juz nie bylo.
w poniedziałek znowu sześciokilometrowy test i ten sam wniosek - ból nie jest potworny, ale jest wyraźny. boli mniej jak chodzę, bardziej jak tylko zaczynam biegać - niedobrze...
zaczęło mi coś jednak świtać, i choć wydawało mi się to dość absurdalne, postanowiłam sprawdzić: we wtorek schowałam Adidasy głęboko do szafki i założyłam trailowe Merrelle. Poczciwe Adidasy to moje pierwsze (i do kwietnia/maja jedyne) biegowe buty, kupione w wakacje zeszlego roku; jedyne 'uniwersalne' biegówki, jakie posiadam - siłą rzeczy prawie cały czas biegałam właśnie w nich. Wojtek mi mówił, żebym już ich nie używała, że są starte i mogą mi tylko zaszkodzić, ale nie chciałam wierzyć, że zużycie butów to aż tak poważna sprawa.
a jednak!!! byłam w szoku, bo w Merrellach kostka w czarodziejski sposób przestała boleć. organizm upominajacy sie o 'cos szybszego' w koncu dostal co chcial, bo w tej euforii polecialam sobie swoja 'małą pętelkę' w tempie ~4:30/km i wrocilam do domu przeszczesliwa.
no i coz - wyglada na to, ze ta 'kontuzja' rzeczywiscie byla spowodowana zlymi butami. a wiec teraz nie pozostaje mi nic innego, jak biegac w trailowych butach, ewentualnie w 'minimalistycznych' Nike'ach Free

- do czasu, az sw.Mikolaj przyniesie mi nowe buciory pod choinke...
jedyne, co mi zostalo po tej osobliwej awarii to... zamrozona kostka. przejęta opuchlizną, przesadzilam 'troche' z zimnymi okładami i, jak to zgrabnie ujął fizjoterapeuta, 'spaliłam sobie skórę'. wyglądało to bardzo źle, ale powoli wraca do normy. po raz kolejny jestem pod wrazeniem swoich umiejetnosci...
przyjrzałam się tym butom i cóż mogę rzec - są niesamowicie zryte. tak zryte, że chyba aż zrobię im zdjęcie i wkleję na forum ku przestrodze. nie dziwie się, że noga zaczęła boleć, jak była cały czas tak nierówno stawiana.
a propos fizjoterapeuty: wybralam sie wreszcie do Fizjoperfektu na mapowanie ciala. i wreszcie dowiedzialam sie, z czego wynikaja wszelkie moje kontuzje, tj. to nieszczesne biodro i wszystko to, co dzieje sie przez nie. podobno jest to do zalatwienia w ciagu dwoch wizyt, a wiec ciułam kasiorę, aby czym prędzej pożegnać ten problem.
wracając do biegania:
w tygodniu 31.10-6.11 wyszlo 75 km biegiem (w niedziele wolne), rowerem 344 km (+3h na trenażerze).
w zeszłym tygodniu, ktory z zalozenia mial byc 'tygodniem bez ciezkich treningow i z malym kilometrazem' - 85 km, ekhm... +194 km rowerem (+6h stacjonarnie).
generalnie nie planowalam biegac nic szybszego, ale chcialo sie strasznie.. zrobilam wiec troche fristajlu typu 8 km, gdzie jeden km byl wolniej, drugi szybciej (srednia calosci 4:30/km). w sobote chcialam zrobic dlugie rozbieganie, tj. 15-17 km. pobieglam jednak o most dalej niz planowalam, a nie wiedzialam, ile jest od jednego mostu do drugiego

i w efekcie wyszlo mi 22 km w tempie 5:10/km. calkiem zabawnie, choc byloby przyjemniej bez zakwasów. w piątek na siłowni dowaliłam nogom na hardkorze, zwlaszcza ze dawno tego nie robilam - i w sobote odczuwalam straszną masakrę

juz pierwszy kilometr byl bolesny, a na Moscie Gdanskim juz wiedzialam, ze 'nadrobilam' 6 km, wiec gdy dobiegne do domu, to bede miala w konczynach ponad dwadziescia (oczywiscie w tych trailowych butach

).
nie ma jednak tego zlego, bo przez chwile poczulam sie naprawde wybiegana i spełniona

pisze 'przez chwile', bo potem poszlam do sauny i po godzinnym relaksie czulam sie jak mlody bog. sauna to naprawde swietne urzadzenie; kompletnie 'zdjelo ze mnie' ten trening.
a więc, podsumowując - jest nieźle. ale z drugiej strony jest fatalnie, bo mialam przeciez pobiec w Praskiej Dysze i w Biegu Niepodleglosci. ani w jednych, ani w drugich zawodach nie wystartowalam. na Praskiej mialam kostke jak balon i nie wiedzialam jeszcze, co sie stalo (podejrzewalam, ze cos moglam sobie zerwac, bo strzykanie bylo niepokojace), a na Niepodleglosc.. coz. teoretycznie moglabym pobiec, ale po pierwsze nie bylo juz pakietow startowych, a po drugie obiecalam sobie, ze przez tym docelowym startem zrobie sobie porzadny tapering (nie wiem, czy fizycznie mi to rzeczywiscie pomaga, ale psychicznie z cala pewnoscia - na Ekidenie po dwoch dniach bez biegania i rowerowania stalam na starcie żądna napierania do mety

), a przedtem zmasakruję się na jakims konkretnym treningu, ktory pokaze mi, na co faktycznie mnie stac. ani na jedno, ani na drugie nie starczylo czasu, wiec nie bylo sensu pchac sie na ten bieg.
zaluje, bo tak naprawde to byla chyba ostatnia szansa w tym roku, zeby sprawdzic sie na dyszce. byc moze 'cos' polece w grudniu albo w styczniu, ale to nie bedzie to - oblodzone/osniezone sciezki nie pozwola na osiagniecie dobrego wyniku. nie wspomne juz o tym, ze zimowe miesiace to dla mnie pasmo cierpienia i nie jest to dla mnie takie oczywiste, czy w ogole bede w stanie gdziekolwiek pobiec.
z drugiej strony - im blizej bylo do docelowego startu, tym wiecej o nim myslalam; a im wiecej o nim myslalam, tym bardziej sie go balam. byc moze nie jestem jeszcze gotowa (fizycznie, bo psychicznie na pewno nie jestem..) na ten start. mysl o pobiegnieciu 10 km w tempie i komforcie takim, jak dwie piatki jedna po drugiej jeszcze mnie przerasta. chyba wolalabym byc niezadowolona z wyniku, ale swiadoma swoich mozliwosci, niz okrutnie zla na siebie, ze nie pobieglam - ale teraz juz nic z tym nie zrobie. musze sie zastanowic, co z tym dalej począc. plan zrobiłam, ale nie czuje, zebym zasluzyla na 'roztrenowanie'. sezon się nie zaczął i się nie skończył. zostaję ze swoją marną życiówką na dychę z czerwca..
ciesze sie tylko i az tym, ze sprawa z kontuzjami sie wyjasnila i okazala sie czyms bardziej blahym, niz sie spodziewalam.
i probuje udawac, ze wcale mi ta jesien (zima?) nie przeszkadza, ze wszystko jest OK, ze nie robi mi roznicy, czy swieci slonce czy jest szaro i ciemno.... ale coraz gorzej mi to wychodzi. przeszkadza mi to niezwykle.
